Wyobraźcie sobie, że moglibyście kupić... wolny czas! Co byście z nim z robili? Dużo śmiechu i... prawdy o nas samych w pierwszej powieści popularnego kabareciarza!
W tej rodzinie, podobnej do innych, wszystko byłoby jak dawniej, gdyby nie wuj Franciszek, szalony wynalazca. Pewnego dnia wuj tworzy maszynę do... kupna i sprzedaży czasu. Ci, którzy mają go za dużo, mogą go sprzedać tym, którzy mają go za mało! Wystarczy wejść do czegoś w rodzaju skrzyni-trumny i dokonać transakcji.
Wynalazek stawia na głowie życie rodziny wuja i – cały świat. Chcą korzystać z niego wszyscy, bi znesmeni i bezrobotni, starzy i młodzi. Czy przez to staną się szczęśliwsi? Jachimek jest doskonałym obserwatorem naszych zachowań i potrafi je lekko i zabawnie opisać.
Przeczytaj fragment:
Znacznie bardziej brzemienna w skutkach była wizyta trzech panów w dresach. Zjawili się w warsztacie ostatniego dnia, godzinę przed zakończeniem działalności biznesowej. Nie jest do końca jasne, czy chcieli zapoznać się ze szczegółami technicznymi cudownej maszyny, czy raczej uścisnąć dłoń samemu wielkiemu wynalazcy - panowie mówili niewiele, a gdyby pominąć słowo „kurwa”, to właściwie milczeli. W pierwszej chwili wujo Franek, ujrzawszy trzech młodzieńców w sportowym odzieniu, wziął ich za zawodników sekcji juniorskiej tutejszego klubu. Kombinacja nie była taka głupia - gdyby tak jeden maratończyk odsprzedał godzinę drugiemu maratończykowi, dotychczasowe tabele światowych rekordów runęłyby z hukiem. A już sprinterzy i średniodystansowcy zanotowaliby wyniki ujemne. Wujo Franek, wielki fan sportu i gorący kibic niemal każdej dyscypliny, zaczął z zapałem godnym pensjonarki wypytywać przybyłych o postępy w treningu i rekordowe
osiągnięcia, ofiarować rabat dla zawodowych sportsmenów i wpraszać się na najbliższe zawody. Jednak panowie w dresach absolutnie nie byli zainteresowani podejmowaniem konwersacji, co jeden z nich dobitnie wyraził umieszczeniem prawej pięści na lewym
policzku wuja Franciszka.
- Aha! Rozumiem, panowie bokserzy! - wywnioskował wujo Franek i już w milczeniu przypatrywał się poczynaniom trójki mężczyzn. Ci bez najmniejszego zmieszania, nie mówiąc o klasycznym w takich przypadkach pytaniu: „Czy można?”, zabrali się do wynoszenia cudownej maszyny. Porozumiewali się znakomicie za pomocą przytoczonego wcześniej słowa. Zadawali sobie pytania i udzielali wyczerpujących odpowiedzi. Dzielili się wątpliwościami, które błyskawicznie rozwiewali. Na bieżąco korygowali plan akcji, chwalili się wzajemnie, udzielali sobie fachowych porad, ale potrafili także skrytykować działania kolegi, jeśli tylko coś szło niezgodnie z przewidzianym scenariuszem. Dodawali sobie otuchy. Ustalali trasę, jaką będą wracali. Dokonywali wstępnych obliczeń zysków i równie wstępnego podziału łupów. Gratulowali sobie pomysłu i wykonania. Ba! Potrafili też spytać, co słychać u ich narzeczonych. Kazali je serdecznie pozdrowić. Umówili się na wieczorne
opijanie dzisiejszego sukcesu. A wszystko to za pomocą jednego słowa, dwóch sylab i pięciu liter. Jakby to powiedział jakiś początkujący aforysta - za pomocą jednego słowa rozumieli się bez słów.
Niestety, wujo Franek nie był aż tak lotny, nie miał takich zdolności językowych, aby z takim samym zasobem leksykalnym porozumieć się z trójką dżentelmenów. W ustach gości pojawiło się zatem kilkakrotnie pytanie: „Jak to działa?”, sowicie okraszone słowem podstawowym. Wuj Franciszek starał się łagodnie tłumaczyć, że to dzieło jego życia, że były pewne kłopoty z opatentowaniem wynalazku, tak więc nie za bardzo chciałby się dzielić swoją wiedzą z - darują panowie szczerość - obcymi osobami.
- Kto wie - zadumał się - może za jakiś czas opublikuję artykuł w jakimś popularnonaukowym periodyku i gdyby panowie łaskawie zostawili swoje namiary, to chętnie podeślę kilka egzemplarzy. Mogą być z autografem. Drugi cios, jaki wuj Franek zainkasował na lewy policzek, kazał mu błyskawicznie domyślić się, że panowie raczej nie należą do fanów pism popularnonaukowych, ponieważ ukazują się one średnio raz na
miesiąc, zaś panowie, jako ludzie biznesu, najwidoczniej taką ilością wolnego czasu nie dysponują. Trzeci cios. Wuj Franek zaczął tłumaczyć, że jego obecność jest po prostu niezbędna przy każdorazowym użyciu maszyny. Czwarty cios. Wuj Franek zaczął tłumaczyć, że... Piąty cios.
Wuj Franek zaczął... Szósty cios. Wuj Franek... Siódmy cios.
- Dobra! - zrozumiał w końcu istotę problemu. - Jeśli chcecie panowie zabrać maszynkę i korzystać z niej do oporu, to pozwólcie, że ustawię stosowne parametry. Trójka dżentelmenów - zasłuchana w fantastycznie brzmiące i kompletnie dla nich obce słowo „parametry” - pozwoliła. „Parametry? A co to jest? Dwa metry, bo dwa to para, a metry to metry”? - takie zapewne myśli kłębiły się w ich sympatycznych głowach, co można było wywnioskować z ich równie sympatycznych obliczy). Wujo Franek przekręcił coś przy jednym z liczników, naciągnął odpowiednią sprężynę i poklepał czule na pożegnanie cudowny wynalazek.
- To teraz musicie panowie robić tak: sprzedający wchodzi po lewej stronie, kupujący po prawej, trzeba wcisnąć ten czerwony guzik i sprawa załatwiona. Życzę miłej zabawy! - do końca trzymał fason i zachowywał maniery dżentelmena. Trzech panów w dresach - pomijając słowo podstawowe i fundamentalne - do końca zachowało wyniosłe milczenie. Tak naprawdę owa wizyta mężczyzn w dresach była znacznie mniej kłopotliwa niż późniejsza rozmowa z Grażyną i Piotrem. W pierwszym przypadku wszystko odbyło się niemal w całkowitej ciszy, bez najmniejszego napięcia - ot, negocjacje profesjonalistów, w których wszelkie sporne kwestie były rozwiązywane ciosem w policzek czy szczękę jednej ze stron. Owszem, twarz bolała, ale pertraktacje w szybkim tempie zmierzały do finału. Przy czym - jak zapewniał wuj Franciszek - ciosy były zupełnie niegroźne. Drugi przypadek okazał się znacznie poważniejszy. Tu rozmowa trwała o wiele dłużej,
punktów spornych było dużo więcej, a o prostych rozwiązaniach zastosowanych przez trzech dżentelmenów można było jedynie pomarzyć. Mówmy wprost, Grażyna z Piotrem urządzili wujowi klasyczne piekło.
- A dlaczego nie krzyczałeś?! Przecież przybieglibyśmy na ratunek, wezwalibyśmy policję! Czemu nie dałeś najmniejszego sygnału?!
No jakże to tak - sygnał dawać, kiedy do warsztatu wchodzi trzech sportowców? Na sportsmenów policję wzywać? Po cholerę?! Przecież wujo naprawdę myślał, że to są lekkoatleci albo kolarze. A jak już się okazało, kim byli naprawdę, to na wzywanie jakiejkolwiek pomocy było za późno. Przecież to gangsterzy! Bandyci! Jezus Maria, przez ten swój upiorny wynalazek wujo ostatnich zbirów do porządnego domu ściąga. Margines będzie po salonach się plątał! A gdyby tak akurat w warsztacie siedzieli Hania z Michasiem? O matko święta! I Grażyna z Piotrem lamentowali przez kwadrans - że na policję trzeba od razu, że komunikat do prasy dać, że może ktoś widział tych złoczyńców, że została skradziona, ba!, bestialsko zrabowana, niezwykle wartościowa rzecz, że trzeba ufundować nagrodę, to się może znajdzie. I ze sto razy pojawiły się w ich ustach - choć u Piotra znacznie częściej - pytania: „I co teraz?”, „No i co teraz zrobisz?”, „Co dalej z handlem czasem?!”. Aż się wujowi miło zrobiło! Warto było dać sobie gębę obić, aby takiej troskliwości ze strony najbliższych doświadczyć.
- Jak to co dalej? Nic! Po staremu! Zrobię sobie drugą! Ładniejszą. Z tej pierwszej to, po prawdzie, już trochę lakier odlatywał - tłumaczył spokojnie.
- No tak, ale ta stara przecież w pełni sprawna była. Nie pojmujesz, że ci się teraz pod nosem pojawi konkurencja? I to taka konkurencja, która lubi mieć monopol? - pytał, sensownie zresztą, Piotr.
- Życzę szczęścia! Niech próbują! – uśmiechnął się pod nosem wuj Franciszek. Jakby kto pytał - wielki wynalazca i światowy geniusz.
Rodzaj uśmiechu jednoznacznie wskazywał, że w żaden sposób nie zamierza przejmować się ewentualnymi konkurentami. Rodzina zbyt dobrze znała usposobienie wuja - tak łatwo to on nie pogodziłby się ze stratą życiowego osiągnięcia. Zbyt cwanym i - co tu kryć - zbyt złośliwym typem był wujo Franek, aby sobie z trójką panów w dresach najnormalniej w świecie w kulki nie pograć.
- No, słuchamy, cóż też znowu wykombinowałeś... - zachęcała do zwierzeń Grażyna. Wujo, najwidoczniej dumny z siebie, podrapał się w łysinę, uśmiechnął się promiennie i wypalił:
- Otóż przygotowałem konkurencji niespodziankę! Dokręciłem maszynę na maksymalne obroty czasowe. Jak ktoś z niej skorzysta, to nie dostanie dodatkowej godziny, tylko... - Zamilkł w kluczowym momencie i zaczął coś gorączkowo obliczać na palcach.
- Tylko... - dopowiedział Piotr.
- No, według moich obliczeń jakieś piętnaście lat! - uśmiechnął się szelmowsko wujo.
- Jezu! - jedynie na taki komentarz stać było Grażynę.
- I to zadziała? - większym pragmatykiem okazał się być jej małżonek.
- Nie wiem, nigdy nie próbowałem.
- Dlaczego?! - wykrzyknęli zgodnie Grażyna z Piotrem.
A niby gdzie znaleźć frajera, który w ciągu minuty chciałby się postarzeć o piętnaście lat? – co prawda niegrzecznie, bo pytaniem na pytanie, ale przekonująco odpowiedział wujo Franciszek. I to była mocna puenta całej dyskusji.
Premiera książki „Handlarze czasem” już 20 października.
Świat Książki/K.P.

Aktualności
Wynalazek wuja Franciszka
Wyobraźcie sobie, że moglibyście kupić... wolny czas! Co byście z nim z robili? Dużo śmiechu i... prawdy o nas samych w pierwszej powieści popularnego kabareciarza!
Komentarze (0)