Aby zrozumieć Boba Marleya - warto sięgnąć po tę książkę i posłuchać głosu kobiety, która towarzyszyła mu przez całe dorosłe życie, jako jego żona, matka jego dzieci, opiekunka, wspólniczka, członkini zespołu i duchowa siostra.
Rita Marley poślubiła Boba w 1966 roku, kiedy miała dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia jeden. Pozostali małżeństwem do jego śmierci w 1981 roku.
Połączyła ich wspólna pasja - muzyka, a nie zdołały podzielić nawet liczne pozamałżeńskie związki Boba. Od getta w Trench Town do światowej sławy, para nie prowadziła łatwego życia - wielokrotnie rozchodzili się i schodzili, wychowywali gromadkę wspólnych dzieci i dzieci Boba urodzone przez inne kobiety podczas ich małżeństwa.
Rita Marley ma stałe miejsce w historii muzyki reggae, po prawnych bojach zarządza całym dziedzictwem Boba Marleya, jest głosicielką jego idei poprzez Fundację Boba Marleya, którą prowadzi wraz z dziećmi muzyka. Podróżuje jako rzecznik Fundacji, koncertuje ze swoim zespołem I Three oraz jako wokalistka solowa. Aktualnie mieszka w Ghanie, w Afryce Zachodniej. To opowieść o dziewczynie z getta i chłopaku z wiejskich okolic - wyjaśnia Rita. - Kroczyliśmy po skalistej ścieżce. To więcej, niż tylko historia. To rzeczywistość.
(…) Stałam się kimś więcej, niż jego opiekunem - przyjacielem i partnerem. Czułam, że mam większa odpowiedzialność, niż tylko jako zwykła żona. Ta postawa pomogła mi przejść przez dużo trudniejsze czasy. (…) Wolałam być jego dobrą siostrą, niż nieszczęśliwą żoną.
(…) Nawet jeśli jego życie było krótkie, miał okazję nacieszyć się nim, zrealizować to, co podpowiadała mu jego dusza. Myślę, że Bóg go kochał za to, co dał innym, aby byli szczęśliwi. Kiedy odchodził, powiedziałam mu, aby czekał na mnie po prawej stronie Najwyższego, wtedy go odnajdę. Czekam na tę chwilę.
Współautorka książki - Hettie Jones jest poetką i pisarką, autorką wielu książek, między innymi wspomnień o czasach Beat Generation oraz o byłym mężu, pisarzu LeRoi Jonesie (Amiri Baraka). Mieszka w Nowym Jorku, gdzie wykłada sztukę pisania na uniwersytecie New School i w 92nd Street Y Poetry Center.
Przeczytaj fragment książki "No woman no cry. Moje życie z Bobem Marleyem":
Rodem z Trench Town
Byłam ambitną dziewczynką. Wiedziałam już wtedy, że muszę się wyrwać z otoczenia szubrawców, złodziei, zabójców, prostytutek, hazardzistów – kimkolwiek by nie byli mieszkańcy Trench Town. Pośród tych złych byli też jednak i dobrzy, silni, utalentowani ludzie, którzy naprawdę chcieli do czegoś dojść. Fryzjerzy. Kierowcy autobusów. Szwaczki. Sam Bob pracował nawet przez chwilę jako spawacz. Wychowywał mnie ojciec, Leroy Anderson, muzyk, pracujący jako stolarz. Czasem zabierał mnie ze sobą do pracy albo pozwalał słuchać, jak grał na swym tenorowym saksofonie. Sadzał mnie na desce w swoim warsztacie stolarskim koło domu i wymyślał pieszczotliwe imiona dla mnie, jak „Colito” albo „Słoneczko”, albo inne wariacje na temat mojego prawdziwego imienia Alfarita Constantia Anderson. Ponieważ miałam bardzo ciemną skórę, dzieci w szkole nazywały mnie „blackie tootus” (czarna, świetlista karnacja z bardzo białymi zębami). Bardzo wcześnie nauczyłam się, co to jest dyskryminacja, i miałam niskie poczucie swojej wartości z powodu koloru mojej skóry. Jamajka ma bardzo długą historię walki i silną świadomość rasową. Podobnie jak w pewnej amerykańskiej piosence, „If you’re black, get back, if you’re brown, stick around…” , Trench Town było i nadal pozostaje gettem w Kingston, stolicy Jamajki. W tamtych czasach była to dzielnica skupiająca się wokół torów i zakurzonych dróg. Większości z mieszkańców po prostu trafił się kawałek ziemi, który dzierżawili od państwa, i na tym spłachetku budowali, co mogli. Były tam domy z tektury, falistej blachy, betonu. Prawie jak w Afryce, jedna chata tu, druga tam. Wiele miejsc na Jamajce do dziś tak wygląda.
Kiedy miałam pięć lat, moja mama, Cynthia „Beda” Jarrett, opuściła ojca, mojego brata Wesley’a i mnie, rozpoczynając nowe życie z innym mężczyzną (zatrzymała przy sobie mojego brata Donovana, który miał jaśniejszą skórę). Kochałam swoją matkę, zwłaszcza kiedy ludzie mówili: – Czyj ten dzieciak? Czyj tamten? Zawsze słyszałam: – A to dzieciak Bedy – albo – To jedynaczka Bedy – albo – Jak ona pięknie urosła, taka słodka dziewczynka. Zanim mój ojciec nie zdecydował, że to głupie rozwiązanie, mieszkałam na zmianę z moją matką i jej matką, a moją babcią, Yayą. Może ojciec był zazdrosny o matkę, która adorowała innego faceta, i uważał, że nie powinnam mieszkać w ich pobliżu. W każdym razie, większość czasu spędzałam z Yayą, ponieważ mnie lubiła. Jej rodzina pochodziła z Kuby. Nie było między nami sporów. Nawet nie przeszkadzało mi wdychanie dymu jej cygar – a paliła je na odwrót, trzymając w ustach żażącą się końcówkę! Na podwórku Yayi pełno było jej wnuków, dzieci jej pięciu córek, które musiały być pod całodziennym nadzorem. Yaya była bezpiecznym schronieniem, gotowała wielki gar kukurydzianej owsianki na śniadanie, a moi kuzyni i ja – w wieku czterech, pięciu i sześciu lat – zjadaliśmy owsiankę z sucharami, po czym wybieraliśmy się do swojej szkółki.
Kiedy ojciec zdecydował, że będzie lepiej, gdy zamieszkamy z nim, poprosił swoją siostrę Violę o pomoc. Viola nie miała dzieci, ale była zamężna i próbowała ułożyć sobie życie, nie miała więc zbytnio na to ochoty. Aż do czasu, kiedy nasi dziadkowie, którzy bardzo nas wspierali, postanowili zainterweniować i wymusili na niej zgodę. – Musisz pomóc Leroy’owi – powiedział podobno wtedy nasz dziadek – bo to są dobre dzieci i potrzebują twojej pomocy. Ten dziadek, krawiec z zawodu, zmarł potem właśnie w tym momencie, kiedy Ciocia Viola Anderson Britton zgodziła się wziąć nas do swojego domu. Nie miałam więc okazji go poznać, ale jestem mu bardzo wdzięczna. Nie wydaje mi się, abym straciła na tym, że nie zostałam razem z matką; myślę, że wyrosłam na kobietę, na jaką miałam wyrosnąć, będąc na wychowaniu ciotki i ojca, i mojego brata – wszyscy mieli w tym swój udział. Wszyscy musieliśmy się nawzajem wspierać.
Ciocia była przede wszystkim krawcową i projektantką sukien ślubnych, do spółki ze swoją siostrą, Dorothy „Titą” Walker, którą – my, dzieciaki – nazywaliśmy „Grubą Ciotką”. Całe Kingston wiedziało, że kiedy trzeba było wyposażyć młodą parę na ślub, pierwszy wybór padał na „Dwie Siostry”. Ich specjalnością były ślubne sukienki dla druhen i dziewczynek sypiących kwiaty. Nie można zapomnieć o jej ślubnych tortach – Ciocia robiła torty-przekładańce o pięciu warstwach! Przez pewien czas prowadziła także barek z zimnymi przekąskami na ulicy obok naszego domu, gdzie podawała piwo imbirowe, puddingi, ryby, smażone pierogi, herbatę i zupy. Wszystko po to, aby się utrzymać. Jej mąż, Herman Britton, był kierowcą w Zakładach Miejskich. Był dla mnie bardzo dobry i traktowałam go jak ojczyma, ale kłócili się ostro z Ciocią, w każdy piątkowy wieczór, kiedy wracał do domu pijany. Poza tym był spokojnym, pokojowo nastawionym człowiekiem. Pan Britton miał dwóch synów z pozamałżeńskich związków. W końcu jednak wzięli z Ciocią rozwód. Nie wiem, jak ona to robiła, ale dom pod adresem Greenwich Park Road 18A, gdzie mieszkaliśmy, był najlepiej wyglądającym budynkiem w okolicy. Na początku był to typowy „government house” – drewniana konstrukcja z dachem z cynkowej blachy, klasyczny projekt budynku komunalnego. Został rozbudowany o trzy sypialnie, warsztat krawiecki, zewnętrzną kuchnię, toaletę i werandę. A na dodatek był ogrodzony i posiadał zamykaną bramę, co nie było takie oczywiste w Trench Town, gdzie w tamtych czasach wszystkie posesje były otwarte i każdy mógł sobie wejść na twoje podwórko.
Mieliśmy wtedy radio, potem także telewizor, a nawet doprowadzoną do domu wodę i nie musieliśmy stać w kolejce do ulicznej pompy, co robiła większość ludzi z sąsiedztwa. Pomimo tego, że każdy miał w domu swoją robotę, Ciocia zawsze zatrudniała jednego lub dwoje ludzi do pomocy w domu, w czasie kiedy pracowała w warsztacie. Mas King był jednym z takich naszych pomocników, który pomagał Cioci w domowych naprawach, na przykład uzupełniając blachę na dachu, kiedy niszczył ją wiatr lub ulewy. Ciocia zawsze nadzorowała roboty – Mas King podawał gwoździe, a ona wbijała je młotkiem! Ciocia miała spory temperament i silny charakter. Była niskiego wzrostu, miała jednak dużo energii – taką cechę na Jamajce określa się mianem: face-ty. Ciocia nie pozwalała sobie dmuchać w kaszę. Kiedy przeniosłam się do niej, miała nieco ponad trzydziestkę, była ładna i pociągająca. Wiedziałam, że od dawna dba o swoje ciało i skórę. Miała też dodatkową cechę – nazywaliśmy ją zresztą dlatego wiejskim adwokatem, ponieważ wiedziała wszystko o wszystkich. Każdy przychodził do Miz Britton i opowiadał, co się dzieje. Jak się coś wydarzyło w okolicy, natychmiast ktoś jej to referował. Prowadziła także „totka”, loterię, na którą zbierała od ludzi pieniądze i raz w tygodniu organizowała losowanie. Była bardzo prospołecznie nastawiona i zależało jej, aby wszyscy uprawnieni chodzili głosować, a kiedy coś się działo, była zawsze na bieżąco. Wiem, że dla kobiety jak ona wzięcie pod opiekę dwójki dzieci nie było łatwe, ale myślę, że zrobiła to z otwartym sercem, ponieważ kochała swojego brata i szanowała rodziców. W zamian była przez wszystkich bardzo kochana. Zawsze. Nawet więcej niż kochana – była naszą ukochaną Ciocią.
Ojciec robił w swoim warsztacie stolarskim przy domu krzesełka i ja również otrzymałam swoje własne. Wszyscy wiedzieli, które krzesełko należy do Colity. Była to nieduża ławka z czterema nogami i kwadratowym siedziskiem, pieczołowicie wykończona i polakierowana. Od razu było widać, że ktoś tu ma ojca stolarza. Siadałam na nim w czasie przerw albo kiedy towarzyszyłam Cioci przy maszynie do szycia, albo podczas prac porządkowych czy przy cerowaniu, albo po prostu kiedy obserwowałam sobie okolicę lub się uczyłam. Z czasem stałam się pomocnikiem Cioci i wykonywałam obrzucanie ściegów. Ciocia miała przezwisko „Vie” (czytaj: waj), ale ja miałam dla niej słodszy przydomek – „Vie Vie”. Kiedy wymawiałam „Vie Vie”, wszystko się po prostu udawało. Kiedy dostawałam od niej klapsa, myślałam sobie, dlaczego to zrobiła? Jeśli mnie bardzo kocha, nie powinna mnie bić! Wszystko dlatego, że jest tylko moją ciotką… ach, jak ja bardzo chciałam być z mamą! Wiele razy, kiedy oberwałam, brałam swoje krzesełko w kąt domu, siadałam i płakałam. Widzę siebie z tamtych lat, jak rozglądam się na lewo i prawo, czy nikt z pomocników Cioci mnie nie widzi. Kiedy mnie zobaczyli, wrzeszczeli: – Rita płacze, psze pani! Dlatego płakałam w ukryciu, zastanawiając się, dlaczego mnie uderzyła? Czy to dlatego, że nie jest moją mamą? Czy dlatego, że nie mam mamy… A wtedy zaczynałam szlochać, głośno i rozpaczliwie, tak żeby mnie zobaczyła i usłyszała.
Ona nie czuła tego, że potrzebuję matki. Kiedy jednak odwiedzałam dom mamy i musiałam spać w jednej sypialni z piętnastoma kuzynami, nosić różne rzeczy i zamiatać dom, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zaczęłam rozumieć i być wdzięczna za to, że to było moje miejsce. W domu Cioci, gdzie miałam swój pokój i gdzie się mną zajmowano, czułam się jak w prawdziwym domu. Kiedy miałam dziewięć lat, moja mama wyszła za mąż i nie zaprosiła mnie na wesele. To boli, kiedy się jest małą dziewczynką. Nie chciałam, aby Ciocia zauważyła, że cierpię z tego powodu, wiedziałam, że nie mogę jej o tym powiedzieć, zwłaszcza że zawsze mawiała: – Twoja matka nawet nie wie, że jesteś dziewczynką, nie przysłała ci nawet majtek. To mnie oczywiście utwierdziło w przekonaniu, że moja mama po prostu nie miała ochoty się mną opiekować i nie czuła, że mogę z tego powodu odczuwać ból. Ale Ciocia mnie ubiegła: – Nie ma powodu do cierpienia – powiedziała mi swoim mądrym głosem – Matka nie zaprosiła cię na wesele? I bardzo dobrze! Uszyję ci piękną sukienkę, ubierzesz się w nią, a my pójdziemy pod dom weselny, żeby wszyscy zobaczyli, jaka jesteś piękna, i zaobserwujemy, jak zareaguje twoja matka – cholerna suka! Taka była Ciocia, szorstka wtedy, kiedy wymagała tego sytuacja. Ale miała swoje zasady, a do tego – dużo klasy! Była bardzo prawym człowiekiem. Dlatego jestem jej wdzięczna za to wszystko, co zrobiła, abym zrozumiała, że powinnam ją darzyć miłością i życzyć jej samego najlepszego. Wesley i ja, kiedy byliśmy już starsi, powiedzieliśmy ojcu, że były takie momenty, kiedy nie wiedzieliśmy, gdzie on się podziewa, ale Ciocia nigdy nas nie opuszczała. Patrzysz sobie dookoła i nie ma nikogo, a za moment zjawia się Ciocia…
Andersonowie byli bardzo umuzykalnioną rodziną. Obok ojca i Cioci (która śpiewała w kościelnym chórze), zawsze był mi bliski Wujek Cleveland, świetny baryton, rozchwytywany przez organizatorów weselnych przyjęć i innych uroczystości. Zawsze byłam więc zorientowana na muzykę, zawsze się nią interesowałam. Ponieważ bardzo wcześnie okazało się, że mam dobry głos, Ciocia uczyła mnie pieśni i reklamowała mnie pośród swoich klientów: – Rita zaśpiewaj tę weselną piosenkę.
Uwielbiałam śpiewać w kościołach – jestem zagorzałą chrześcijanką od dzieciństwa. Wiem, że Bóg istnieje; kocham Go i od zawsze czułam Jego bliskość (a do tego pojawił się jeszcze jeszcze Winston, syn pastora, który odprowadzał mnie po kościele i dawał całusa przy bramie).
Wydawnictwo Axis Mundi /F.N.
Komentarze (0)