Napięcie rosło niemal z dnia na dzień, a fani powieści kryminalnych Marka Krajewskiego przerzucali się pomysłami: o czym będzie najnowsza książka ich ulubionego autora? Nawet nie wiedzieli, że to w dużej mierze z ich powodu pisarz powrócił do Breslau i do Eberharda Mocka. Tym razem w funkcji nadwachmistrza...

- Przy okazji premiery powieści „Festung Breslau” zastrzegł się Pan, że będzie to ostatnia książka z radcą kryminalnym Eberhardem Mockiem w roli głównej. Wysłał Pan swojego bohatera na emeryturę, czytelnicy głowili się, gdzie będzie rozgrywała się fabuła kolejnej pańskiej książki, a tu niespodzianka: najnowszy kryminał nosi tytuł „Dżuma w Breslau”, a jej bohaterem jest nie kto inny, jak właśnie Mock.

- Złożyły się na to dwie przyczyny. Wydawało mi się, że cztery powieści będą tworzyły pełnię. Akcja każdej z nich toczy się o innej porze roku, zatem wyobrażałem sobie, że stworzę tetralogię: „Cztery pory roku - Breslau”. Dlatego zamierzałem pożegnac się z moim bohaterem i światem przedwojennego Wrocławia.
Pierwszy powód wycofania się z wcześniejszej obietnicy to były głosy czytelników, zarówno słyszalne na spotkaniach autorskich, jak i opinie wyrażane w Internecie, m.in. przy pomocy maili. Wielu czytelników protestowało przeciwko pożegnaniu się z Mockiem. Chcieli nadal poznawać tego bohatera, chcieli jego działania widzieć w nowych kontekstach, w innych sytuacjach...

- Chcieli lepiej poznać jego jadłospis?

- O tak! I lepiej poznać jego samego. Ponieważ jestem bardzo podatny na sugestie czytelników i wydawcy, postanowiłem wrócić do tego cyklu.
Drugi powód polegał na nieumiejętności znalezienia się w innym rodzaju literackim. Zacząłem pisać kolejną rzecz, były to współczesne opowiadania obyczajowo-sensacyjne z suspensem.

- Czy to te, o których wspomniał Pan na jednym ze spotkań autorskich jako o fabułach inspirowanych siedmioma grzechami głównymi?

- Tak, każde opowiadanie miało być ilustracją innego grzechu. Napisałe trzy i nie spodobały mi się. Uznałem, że są kiepskie. W tym czasie głosy czytelników stały się dość intensywne i obie te przyczyny sprawiły, że wróciłem do Eberharda Mocka i mojego Breslau.

- Rok temu zdradził Pan w jednym z wywiadów, że akcję kolejnej powieści chce Pan umieścić na terenie dawnej Warszawy. Co dzieje się z tym projektem? Został zawieszony czy zarzucony?

- Mam za długi język. Często na spotkaniach autorskich za dużo mówię i za dużo obiecuję. Rzeczywiście była taka myśl, żeby umieścić akcję nowej powieści w Warszawie, ale obecnie - nie wiem, czy w wyniku mojej wypowiedzi czy rodzącej się mody na kryminały retro - pojawiły się powieści, których akcja jest osadzona w przedwojennej Warszawie. W związku z tym uznałem, że nie będę wkraczał na cudze poletko.

- Niektorzy pańscy fani podejrzewają, iż powrót do Mocka wiąże się też z tym, że nie może Pan opuścić Wroclawia.

- Być może tak jest. Dobrze się czuję w oswojonych okolicznościach. Znam w pewnym stopniu przedwojenny Wrocław, znam mojego bohatera i jako człowiek, który jest przywiązany do pewnych rytuałów, stałych sytuacji, mam trudności z rozpoczęciem czegoś nowego.

- Przekopał się Pan przez bardzo bogate wrocławskie archiwa, obejrzał Pan tysiące zdjęć, jest tam Pan u siebie, natomiast napisanie powieści na przykład w warszawskiej czy poznańskiej scenerii wiązałoby się z mnóstwem czasu przeznaczonego na poszukiwania i przekopywanie się przez dokumentację. Czy to kolejny powód?

- To nie jest takie mnóstwo czasu. Jeżeli człowiek potrafi dobrze korzystać z bibliotek, archiwów i katalogów, a ja to potrafię, to umie w miarę szybko znaleźć informacje, których potrzebuje. Pomysł warszawski był do tego stopnia zaakceptowany przez wydawnictwo, że miałbym możliwość spędzenia w Warszawie dłuższego czasu i otrzymania do pomocy researchera, ale ponieważ zarzuciłem ten pomysł nie chcąc być kłusownikiem w cudzym lesie, więc nie będę dokonywał tej kwerendy bibliotecznej. Jednak zapewniam panią, że to nie jest trudne. Z racji swojego dawnego zawodu - nauczyciela akademickiego - potrafię to robić.

- Dlaczego rzucił Pan uczelnię?

- To był problem pogodzenia moich dwóch ról życiowych. Pierwsza: nauczyciel akademicki, pracownik naukowy, a druga - rola pisarsza. Na początku pisanie było moim hobby, a potem mnie  to po prostu przerosło. Okazało się, że jednak parę osób czyta moje powieści, że stałem się dość popularny... Bardzo się z tego cieszę i dziękuję moim czytelnikom za takie dowartościowanie mojej skromnej osoby. Nie sądziłem, że uda mi się uprawiać efektywnie zawod pisarza, a tak się dzieje.
Jeden i drugi zawód wymagają dużego zaangażowania czasowego, żelaznej konsekwencji w sporządzaniu grafiku codziennych działań, ale w pewnym momencie nie dało się tego pogodzić. Doba ma tylko 24 godziny.
Trochę żałuję, że odszedłem z uczelni, bo praca z młodzieżą, zwłaszcza zajęcia dydaktyczne, sprawiały mi dużo radości, były inspiracją, dodawały mi energii. Lubię nauczać, mimo, że wykładałem bardzo hermetyczną dziedzinę wiedzy - gramatykę łacińską. Nawet jeśli wśród swoich dwudziestu studentów zauważyłem dwie naprawdę zainteresowane tematem osoby, to był to mój wielki sukces, ponieważ - mówiąc krótko - są to dość nudne zagadnienia. Trzeba stawać na głowie, żeby uczynić je ciekawymi, a ja starałem się to robić.

- Od 2000 roku ukazało się pięć pańskich powieści, łącznie z najnowszą „Dżumą w Breslau”. Czy w związku z tym, że zdecydował się Pan na uprawianie wyłącznie zawodu pisarza, teraz częściej będą ukazywały się pańskie książki?

- Tak, już teraz ukazują się z dość dużą intensywnością. Ostatnio wydawałem co roku jeden tytuł. To spore tempo. Znajomi pisarze radzą, żebym uważał, bo może to zaowocować obniżeniem jakości. Ale ja uważam się za rzemieślnika, który stara się robić to, co umie najlepiej i mam nadzieję, że kolejna książka ukaże się za rok - dwa. Z taką częstotliwością zamierzam publikować. Mam nadzieję, że uda mi się nie obniżyć lotów.

Rozmawiała Magdalena Walusiak