Eksportowym towarem amerykańskiego przemysłu filmowego co najmniej w równym stopniu, co hollywoodzkie superprodukcje stały się ostatnimi czasy telewizyjne seriale.

W reakcji na zachowawczość Hollywoodu, bardziej odważne amerykańskie kino przeniosło się do telewizji. Seriale przełamują tabu, zaskakują oryginalnością, przewrotną grą z gatunkowymi konwencjami, opowiadają wciągające historie, kreują niecodziennych bohaterów.

Serial jako gatunek przeżywa renesans, nie tylko z racji swej popularności, ale co ważniejsze, artystycznej jakości. Nowe produkcje, rodem przede wszystkim z USA, stają się globalnymi przebojami, rozpowszechnianymi nie tylko w telewizji i na płytach DVD, ale i w „trzecim obiegu” – internetowym, generując połowę ruchu w nielegalnych sieciach wymiany plików. Fenomen ten nie omija też naszego kraju.

Za początek "nowego serialu" socjologowie kultury uznają "Rodzinę Soprano", która ukazując się przed dziesięcioma laty na rynku wywołała prawdziwą rewolucję. Dziennikarze "New York Timesa" określili ten serial mianem największego dzieła amerykańskiej popkultury ostatniego ćwierćwiecza. I mieli rację, bo "Rodzina Soprano", "South Park", czy "Sześć stóp pod ziemią" udowodniły już wtedy, że seriale nie muszą być rozrywką najniższego lotu i mogą oferować bez porównania więcej, niż współczesne kino. Mogą być nie tylko świetnie zrealizowane, ale też odważne obyczajowo, potrafią kreować pogłębionych psychologicznie bohaterów i budować złożone, wciągające fabuły brawurowo zrywające z konwencjonalnymi przyzwyczajeniami widowni. Słowem, to właśnie wtedy przygotowany został grunt pod współczesny serialowy boom.

Ekscentryczny doktor House


Największym dziś serialowym fenomenem jest "Doktor House". W USA emitowany jest właśnie szósty sezon serii, u nas w "Dwójce" można natomiast oglądać sezon piąty, choć i tak tysiące fanów śledzą akcję na bieżąco. "Dr House" przyciągnął fanów głębią psychologiczną postaci, gęstą siecią relacji międzyludzkich, niekonwencjonalnym podejściem do medycznych przypadków, a przede wszystkim nieszablonowym wizerunkiem bohatera. Serial ten znacznie wykracza poza schemat tzw. „dramatów medycznych”. Tylko w niewielkim stopniu przypomina "Ostry dyżur", czy "Chirurgów", o "Na dobre i na złe" nawet nie wspominając.

"Dr House" nijak nie mieści się w gatunkowych ramach szpitalnego tasiemca. Właściwie można by go nazwać medycznym kryminałem. Zagadki, rozwiązywane w każdym odcinku przez House'a, są jak skomplikowane sprawy kryminalne. Nie pomagają czysto medyczne sposoby i nie raz House ucieka się do metod czysto detektywistycznych – włamuje się do domów chorych, przeprowadza wywiady środowiskowe w konwencji bliskiej przesłuchaniom, ingeruje w prywatność pacjentów. Nie byłoby pewnie fenomenu serialu, gdyby nie ekscentryczna postać głównego bohatera w brawurowym wykonaniu genialnego w tej roli Hugh Lauriego. Gregory House nie przypomina ani na jotę miłych, jednoznacznie pozytywnych lekarzy z seriali medycznych. Jest wręcz ich zaprzeczeniem. Sympatycznym nazwać go trudno, jest obcesowy, cyniczny, neurotyczny, zgryźliwy, w dodatku ma problemy z uzależnieniami i serdecznie nie znosi swoich pacjentów. Słowem - zaprzeczenie anioła w białym kitlu, ale to właśnie czyni zeń bohatera na wskroś ludzkiego i tym samym bliskiego. Szczególnie interesujące są dla fanów sercowe rozterki głównego bohatera, który choć zamknięty w sobie, zainteresowany jest co najmniej dwiema kobietami ze swojego otoczenia: Cuddy i Cameron, a scenarzyści mistrzowsko wykorzystują obyczajowy potencjał serialu. Takich emocji nie powstydziłyby się popularne mydlane opery. Ale „House” to nie tylko serial o emocjonalnie rozchwianym lekarzu. To również swego rodzaju komedia oferująca czarny humor najwyższych lotów, błyskotliwe dialogi i cięte riposty bliskie stylistyce filmów Woody'ego Allena. W złośliwościach celuje oczywiście sam House, którego aroganckie zachowanie i całkowity brak ogłady w obliczu śmierci są tak nie na miejscu, że aż bawią. House nigdy nie jest poważny, ironia i humor to jego sposoby na radzenie sobie z rzeczywistością. Serial wprost naszpikowany jest bon motami w stylu: „Ludzie mówią, że bez miłości nie da się żyć. Tlen jest ważniejszy”. Na tym mieszaniu gatunków, przewracaniu do góry nogami konwencjonalnych stereotypów polega w dużej mierze cały fenomen najbardziej kultowego serialu naszych czasów.

Mordercy i seksoholicy


Oczywiście "House" nie jest jedyny. O kultowości można mówić w przypadku kilku innych serialowych produkcji lat ostatnich, choćby sensacyjnego "Prison Break", czy przygodowo - horrorowych "Zagubionych". Ciekawe jednak, że właśnie wywracanie do góry nogami przyzwyczajeń publiczności okazuje się najskuteczniejszą metodą przykucia jej do telewizorów. W oglądanych masowo na całym świecie amerykańskich serialach nie obowiązuje zasada politycznej poprawności. Choćby w znakomitym "Mad Men", który obnaża seksizm, rasizm i antysemityzm Ameryki lat 60. Mało jest też obyczajowych tabu, które obroniły się przed serialową ekspozycją. "Californication" opowiadający o przygodach niepoprawnego seksoholika (David Duchovny) otwiera scena, w której zakonnica proponuje głównemu bohaterowi w kościele przed figurką ukrzyżowanego Chrystusa seks oralny. Organizacje chrześcijańskie nie kryły oburzenia. Co z tego, skoro widzowie serial pokochali. Z kolei w świetnym kryminalnym "Dexterze" pozytywnym bohaterem został... seryjny zabójca. Za dnia Dexter Morgan (fenomenalny Michael C. Hall) jest pracownikiem laboratorium kryminalistycznego departamentu policji w Miami, nocą zaś z dbałością o najdrobniejsze szczegóły eliminuje morderców. W domu przechowuje próbki krwi swoich ofiar. Potrafi ukryć każdą zbrodnię, a jego przygody, które Amerykanie oglądają już od czterech sezonów nadal trzymają w napięciu, ciągle wystawiając na próbę morale widzów. Tego mordercy nie da się nie lubić, choć to przecież psychopata.

Seriale nie tylko odważniej niż amerykańskie kino kreują niejednoznacznych bohaterów, ale też pokonują tabu dotyczące pokazywania na ekranie erotyki. Nie chodzi zresztą o samą częstotliwość pojawiania się pikantnych scen, ale odarcie ich z nieznośnej telenowelowej otoczki z obowiązkową jedwabną pościelą, estetycznym wystudiowaniem, pruderią. W "Californication" czy "Czystej krwi" seks bywa ostry, czasem brutalny, często po prostu śmieszny. Bezpruderyjność, brak tabu i ucieczka od gatunkowych schematów – tym właśnie amerykańskie seriale biją na głowę wciąż wstydliwe, przesiąknięte hipokryzją hollywoodzkie kino.
Obyczajowa rewolucja zaczęła zresztą nie tyle od twórców, lecz od producentów, którzy uwierzyli, że odwaga popłaca, a widzowie mają dosyć lukrowanej przez telenowele wizji świata. Szkoda, że u nas nikt jak dotąd jeszcze tego nie zauważył.

Wojtek Kałużyński