"49 idzie pod młotek" Thomasa Pynchona to jedna z najlepszych powieści XX wieku według magazynu "Time", która przedstawia świat w oparach spiskowej teorii dziejów.

 

Kiedy Edypa Maas dowiaduje się pewnego dnia, że odziedziczyła spadek po swoim byłym partnerze, nieprzyzwoicie bogatym Piersie Inveraritym, nie ma pojęcia, że już wkrótce na własne życzenie wpląta się w nie lada kabałę.
Inverarity posiadał m.in. liczne pakiety akcji w tajemniczej korporacji Yoyodyne oraz pokaźną kolekcję znaczków pocztowych. Gdy Edypa próbuje dowiedzieć się czegoś więcej o Inveraritym, odkrywa obejmującą cały kraj i setki lat konspiracji, której elementami są tajemnicze symbole trąbki pocztowej Ale czy Edypa rzeczywiście trafiła na gigantyczny spisek? Czy też ktoś od samego początku nią manipuluje...?

 

Jeśli czytelnik chce mieć choćby szansę odnalezienia odpowiedzi na te pytania, musi – tak jak Edypa – podjąć niebezpieczną grę: z autorem i przedstawionym przez niego światem. Niebezpieczną, bo lektura "49 idzie pod młotek" może przyprawić o mocniejsze bicie serca, niepohamowane ataki śmiechu i... zawroty głowy. Dosłownie!

 

Thomas Pynchon (ur. 1937) – pisarz amerykański, czołowy twórca postmodernistyczny, jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie. Uczeń samego Nabokova, erudyta i literacki eksperymentator. Postać uznawana za kultową i niezwykle tajemniczą – tylko garstka osób wie, jak Pynchon wygląda, gdzie mieszka i co planuje. Powieść "49 idzie pod młotek", która zafascynowała m.in. Williama Gibsona i zespół Radiohead, uznawana jest za jedną z jego najprzystępniejszych książek – warto od niej zacząć swoją przygodę z Pynchonem!

 

Przeczytaj fragment książki:
      

 

Pewnego letniego popołudnia, gdy pani Edypa Maas wróciła z Balu Pań Domu, którego gospodyni dodała do fondue chyba nieco zbyt dużo kirszu, dowiedziała się, że została wyznaczona, ona właśnie, na wykonawcę — a ściślej: wykonawczynię — testamentu niejakiego Pierce’a Inverarity’ego, kalifornijskiego króla nieruchomości,który niegdyś w wolnych chwilach przepuścił dwa miliony dolarów, lecz którego aktywa były wciąż na tyle pokaźne i zagmatwane, by sortowanie masy spadkowej nie ograniczało się do czynności honorowej. Edypa przystanęła na środku salonu, gdzie gapiło się na nią martwe zielone oko telewizora, wymówiła imię Boże i ze wszystkich sił spróbowała poczuć się pijana. Nic z tego. Przywołała w myślach pokój hotelowy w Mazatlán, którego drzwi zatrzasnęły się przed chwilą, jak gdyby na zawsze, wyrywając ze snu dwie setki ptaków w hotelowym westybulu; potem wschód słońca nad skarpą obok biblioteki Uniwersytetu Cornella, wschód, którego nikt nigdy nie oglądał, jako że skarpa jest zwrócona ku zachodowi; ostrą i posępną melodię z czwartej części Koncertu na orkiestrę Bartóka; bielone wapnem popiersie Jaya Goul da, które stało nad łóżkiem Pierce’a w wykuszu tak wąskim, iż Edypy nie opuszczała nigdy dziwna obawa, że się na nich zwali. Może właśnie tak umarł, zastanawiała się, pośród snów, zmiażdżony przez jedyny wizerunek w całym domu? Roześmiała się, głośno i bezradnie: — Jesteś chora, Edypo — powiedziała do siebie albo może do ścian pokoju, który dobrze o tym wiedział.   

List, podpisany przez jakiegoś Metz gera, przyszedł z kancelarii Warpe’a, Wistfulla, Kubitschka i McMingusa w Los Angeles. Pierce, jak się dowiedziała Edypa, umarł jeszcze wiosną, ale dopiero teraz odnaleziono testament. Metz ger miał być drugim współwykonawcą, a także specjalnym doradcą w wypadku ewentualnych sporów prawnych. Edypa została wyznaczona na wykonawczynię również w datowanym równo przed rokiem kodycylu. Spróbowała przypomnieć sobie, czy zdarzyło się jej w tamtym okresie coś szczególnego. Przez całe popołudnie, jadąc do centrum Kinneret-Among-The- Pines, żeby kupić ricottę i posłuchać muzyki sączącej się z głośników (dziś, kiedy minęła zasłonięte sznurami paciorków wejście, leciał właśnie czwarty takt Koncertu na okarynę Vivaldiego w wykonaniu Indiana Settecento Ensemble z Fort Wayne, solista Boyd Beaver), potem zbierając w słońcu majeranek i bazylię z własnego herbarium, przeglądając recenzje książek w najnowszym numerze „Scientific American”, przekładając ciasto na lasagne, przyprawiając chleb czosnkiem, rwąc liście sałaty, wreszcie, już po włączeniu piekarnika, mieszając whisky z cytryną w oczekiwaniu na powrót z pracy męża, Wendella — „Mucho” — Maasa, Edypa wciąż zastanawiała się, tasowała grubą talię dni, które — pierwsza by to przyznała — wyglądały niemalże tak samo, niczym talia sztukmistrza, gdzie wprawne oko rozpozna natychmiast każdą nie pasującą kartę. Dopiero w połowie dziennika telewizyjnego zdołała sobie przypomnieć, że właśnie w zeszłym roku, mniej więcej o trzeciej nad ranem, zadzwonił telefon, zamiejscowy. Skąd dzwoniono, nie miała się dowiedzieć już nigdy (chyba że ktoś odnalazłby również dziennik zmarłego).

 

Głos w słuchawce miał najpierw ciężki słowiański akcent i brzmiał niczym głos drugiego sekretarza ambasady transylwańskiej, który poszukuje zbiegłego nietoperza, ale zaraz zmienił się w parodię gwary murzyńskiej, w agresywny meksykański dialekt pachuco, pełen przekleństw typu chinga i maricon, w skrzek oficera gestapo indagującego, czy Edypa ma krewnych w Niemczech, i wreszcie we własny głos Pierce’a, podobny do głosu Lamonta Cranstona, ten, który pamiętała ze wspólnej podróży do Mazatlán.
— Pierce, proszę cię — zdołała wtrącić. — Myślałam, że między nami...
— Ależ Margot — rzekł z całą powagą. — Wracam prosto od komisarza Westona. Okazuje się, że tamten staruszek w lunaparku został trafiony z tej samej dmuchawki, której użyto do zamordowania profesora Quackenbusha... — Czy coś takiego.
— Na miłość boską — wykrztusiła. Mucho obrócił się na drugi bok i patrzył na nią.
— Czemu nie odłożysz słuchawki? — zaproponował rozsądnie.
— Słyszałem to — odezwał się Pierce. — Chyba już czas, by Mucho przeżył małe spotkanie z Cieniem.
      

 

Zapadła cisza, głęboka i ostateczna. Taki był ostatni z jego głosów. Lamont Cranston. Linia telefoniczna mogła być dowolnie długa, prowadzić dokądkolwiek.W ciągu miesięcy, które upłynęły, niepewność Edypy, co sądzić o telefonie, udzieliła się także wszystkiemu, co rozmowa przywróciła do życia: wspomnieniom twarzy Pierce’a, jego ciała, wszystkiemu, co jej dał, wszystkiemu, co mówił, a czego od czasu do czasu udawała, że nie słyszy. Fala zabrała go, uniosła aż na skraj zapomnienia. Cień czekał rok, zanim przyszedł powtórnie. Teraz jednak Edypa miała w ręku list Metzgera. Czy Pierce dzwonił przed rokiem, żeby powiedzieć jej o kodycylu? Czy może podjął decyzję później, w odpowiedzi na jej złość albo na obojętność Mucha? Poczuła się nagle obnażona, oszukana, wydrwiona. Nigdy w życiu nie była wykonawczynią testamentu, nie wiedziała, jak zacząć ani nawet jak powiedzieć adwokatom z Los Angeles, że nie wie, od czego zacząć.
— Mucho, kochanie — zapłakała bezradnie.
Mucho, nareszcie w domu, wpadł przez rozsuwane drzwi.
— Dziś znów poniosłem klęskę... — zaczął.
— Muszę ci opowiedzieć... — zaczęła także Edypa.
Ustąpiła jednak Muchowi. Jej mąż był prezenterem radiowym, pracował w głębi półwyspu i regularnie cierpiał na wyrzuty sumienia z racji swego zawodu.
— Nie wierzę w tę robotę, Ed. Próbuję, ale nie mogę, naprawdę nie mogę — wyznawał z wysiłkiem, głosem z otchłani może zbyt głębokich, by Edypa potrafiła tam dotrzeć, co za każdym razem wywoływało u niej panikę. Może właśnie widok Edypy na granicy załamania sprawiał, że Mucho sam się wreszcie uspokajał.
—Jesteś zbyt wrażliwy.

 

Pewnie było jeszcze wiele innych rzeczy, które mogła mu powiedzieć, ale na tyle potrafiła się zdobyć. Zresztą była to prawda. Przez parę lat Mucho sprzedawał używane samochody i wystarczająco wyraźnie zdawał sobie sprawę, co niesie ze sobą ten zawód, by godziny pracy stały się dla niego prawdziwą torturą. Co rano golił się trzy razy z włosem i pod włos, żeby usunąć bodaj najlżejszy cień wąsów, i trwał przy tym, choć niezmiennie zacinał się nowymi żyletkami; kupował wyłącznie garnitury o swobodnej linii i zanosił je zaraz do krawca, żeby jeszcze bardziej zwęzić i tak nienormalnie wąskie klapy, a do układania włosów używał wyłącznie wody, zaczesując je do tyłu jak Jack Lemmon. Na widok trocin czy choćby strużyn z ołówka dostawał drgawek, gdyż ludzi z jego branży nieraz pomawiano o stosowanie ich do wyciszania grzechoczących przekładni; mimo przestrzegania diety wciąż nie potrafił słodzić kawy miodem, jak Edypa, gdyż miód i wszystko co lepkie kojarzyło mu się z tym, co miesza się zwykle z olejem silnikowym, by wsączyć oszustwo w szpary pomiędzy tłokiem a ścianką cylindra. Pewnego razu opuścił przyjęcie, bo ktoś, jak mu się wydawało, złośliwie, użył wyrażenia „lukrować po wierzchu”. Tym kimś był węgierski uchodźca, z zawodu cukiernik, rozprawiający o swym fachu, lecz Mucho taki właśnie był: mimoza.

 

Ale przynajmniej wierzył wówczas w samochody. Może przesadnie — lecz jakże mogło być inaczej, skoro przez siedem dni w tygodniu oglądał defiladę ludzi uboższych od siebie, Murzynów, Meksykanów, frajerów, przywożących na sprzedaż najstraszniejsze z przedmiotów: napędzane silnikiem metalowe egzemplarze siebie samych i własnych rodzin, wizerunki tego, czym musiało być ich życie, obnażone teraz przed wzrokiem Mucha i innych obcych ludzi, spoglądających na powyginaną ramę, pordzewiały spód, błotnik zamalowany farbą jaśniejszą od karoserii na tyle, by obniżyć wartość wozu, nie mówiąc o nastroju Mucha, wnętrze przesiąknięte zapachem dzieci, taniej gorzały, smrodem po dwóch, czasem trzech pokoleniach palaczy albo po prostu kurzem. Kiedy zaś czyszczono samochody przed sprzedażą, trzeba było oglądać wszystko, co pozostało z życia poprzednich właścicieli, i nie sposób było zgadnąć, jak wiele odrzucili sami (zdaniem Mucha posiadali tak mało, że starali się zatrzymać wszystko, co mogli), a jak wiele po prostu (może przeżywając to jako tragedię) zgubili: wycięte kupony obiecujące pięcio- i dziesięciocentowe rabaty, premiowane etykietki, różowe ulotki zachwalające nadzwyczajne okazje kupna, pety, wyszczerbione grzebienie, ogłoszenia o pracy, numery sklepów i urzędów wydarte z książki telefonicznej, strzępy muzealnych już ubrań czy bielizny służące do ścierania pary oddechu z wewnętrznej strony szyby, by łatwiej można było zobaczyć cokolwiek: film w przydrożnym kinie, pożądaną kobietę, samochód albo gliniarza, który zatrzymuje człowieka dla wprawy; wszystkie te strzępki i kawałki pokryte równo, niczym sałata rozpaczy, szarym majonezem popiołu, skondensowanych spalin, kurzu i wydzielin ciała. Mucho nie mógł na to patrzeć, ale patrzeć musiał. Gdyby pracował na normalnym złomowisku, mógłby pewnie dojść z tym wszystkim do ładu, zrobić karierę — młot zmieniający wozy w złom uderzał nieczęsto, byłby na tyle oddalony od Mucha, że wydawałoby się to wyższym zrządzeniem, tak jak wyższym zrządzeniem wydaje nam się każda śmierć, zanim przyjdzie właśnie do nas. Lecz ciągnące się w nieskończoność tydzień za tygodniem rytuały kupna i sprzedaży nigdy nie przekraczały progu krwi ani przemocy i były zbyt obłudne, by wrażliwy Mucho mógł je dłużej znosić. Jeżeli nawet długie przebywanie pośród niezmiennej, chorej szarości zdołało go trochę uodpornić, wciąż nie potrafił się pogodzić z tym, że każdy właściciel, każdy cień, przychodzi tylko po to, by zamienić pogiętą, zdezelowaną wersję samego siebie na inną, równie jak poprzednia wyzutą z przyszłości, zmotoryzowaną wersję jakiejś innej osoby. Jak gdyby nigdy nic. Dla Mucha było to potworne: nie kończące się, konwulsyjne kazirodztwo.

 

Edypie nie mieściło się w głowie, jak Mucho może się tym jeszcze przejmować. Kiedy brali ślub, pracował już od dwóch lat w rozgłośni o symbolu KCUF, a jego dawne miejsce harówki przy trupio szarej, ryczącej arterii było czymś tak odległym jak druga wojna światowa czy wojna koreańska dla starszych mężów. Boże, wybacz, ale czy i Mucho nie powinien był pójść na wojnę? O Japońcach na drzewach, szkopach w wieżyczkach tygrysów i rozbrzmiewających nocą trąbkach żółtków potrafiłby może zapomnieć prędzej niż o koszmarze dawnej pracy, który dręczył go już od pięciu lat. Pięć lat. Pociesza się mężów, kiedy oblani potem budzą się albo wykrzykują coś w języku własnych koszmarów, tak, pociesza się ich, obejmuje, wtedy uspokajają się i któregoś dnia przestają pamiętać: wiedziała o tym. Kiedy jednak dane będzie zapomnieć jemu? Podejrzewała, że cała ta praca disc jockeya (dostał ją przez swojego kumpla, szefa działu reklamy KCUF, który raz w tygodniu odwiedzał dawne miejsce pracy Mucha, będąc jednym ze sponsorów rozgłośni) stanowi tylko sposób, by stworzyć z listy przebojów, czy nawet z serwisu informacyjnego drukowanego przez klekoczącą maszynę, z całego mirażu dla nastoletnich żądz barierę, która stanęłaby pomiędzy nim a dawną pracą.

 

Za bardzo wierzył w swoją dawną robotę, wcale nie wierzył w rozgłośnię. Gdyby jednak spojrzeć nań teraz, kiedy szybował w półmroku, jak wielki czarny ptak na wznoszącym się prądzie powietrznym, przez środek pokoju w stronę oszronionego dzbana z alkoholem, a wir jego osobowości promieniował uśmiechem, można by pomyśleć, że w jego życiu wszystko jest idealnie spokojne, złote i pogodne. Dopóki nie otworzył ust.
— Dzisiaj — rozpoczął, nalewając sobie — Funch wziął mnie na dywanik. Chodziło mu o wrażenie, jakie stwarzam, bo mu się nie podoba. — Funch był dyrektorem ramówki i wielkim wrogiem Mucha.
— Twierdzi, że jestem zbyt rozerotyzowany. Powinienem być raczej młodym tatusiem, starszym bratem. Kiedy te wszystkie małolatki do nas dzwonią, w każde moje słowo, mówi Funch, wkrada się naga żądza. Mam odtąd nagrywać wszystkie takie rozmowy, a Funch wytnie to, co uzna za niemoralne, to znaczy każde moje słowo. Oho, mówię mu, cenzura, ty gnido, szepnąłem i zwiałem.

 

Mucho i Funch odbywali taką rutynową rozmowę przeciętnie raz w tygodniu. Pokazała mu list od Metz gera. Mucho wiedział oczywiście o jej związku z Pierce’em. Historia skończyła się na rok przed ich małżeństwem. Przeczytał list i zamrugał wstydliwie oczami.
— Co ja mam teraz zrobić? — spytała.
— O nie — odezwał się. — Nie przychodź z tym do mnie. To nie dla mnie. Nie umiem nawet obliczyć bez błędów naszego podatku dochodowego, nie mam ci jak pomóc z testamentem. Idź do Rosemana. — Był to ich adwokat.
— Mucho! Wendell. Tamto się skończyło. Skończyło się, z a n i m mnie wyznaczył.
— Jasne, jasne, Ed. Chciałem tylko powiedzieć, że, no, ja się nie nadaję.

 

Właśnie tak zrobiła nazajutrz: poszła do Rosemana. Spędziła najpierw pół godziny przed toaletką, wciąż od nowa rysując ciemne kreski wzdłuż powiek, kreski, które za każdym razem zamazywały się albo falowały gwałtownie, zanim zdążyła odłożyć pędzelek. Prawie całą noc nie mogła zasnąć, po kolejnym telefonie o trzeciej nad ranem, którego dzwonek mógł człowieka przyprawić o zawał serca, przychodząc znikąd. Milczący dotąd aparat w jednej sekundzie zaniósł się wrzaskiem. Obudzili się obydwoje natychmiast i leżeli, rozplątując się z uścisku, nie patrząc sobie w oczy przez pierwszych kilka sygnałów. Wreszcie Edypa, nie mogąc przypomnieć sobie nic, co miałaby do stracenia, podniosła słuchawkę. Dzwonił doktor Hilarius, jej psychol, czyli psychoterapeuta. Brzmiał jednak niczym Pierce w roli oficera gestapo.
— Nie obudziłem pani chyba — zaczął oschle. — Ma pani strach w głosie. Jak tam moje pigułki, nie działają?
— Nie biorę ich — przyznała się.
— Boi się pani?
— Nie wiem, co w nich jest.
— Więc nie wierzy pani, że to zwykłe środki uspokajające.
— A powinnam panu wierzyć? — Nie wierzyła. To, co powiedział potem, wyjaśniło dlaczego.
— Nadal nam brakuje sto czwartego do brydża — zachichotał. Brydż, czyli most, die Brücke, to pieszczotliwa nazwa eksperymentu, w którym Hilarius pomagał miejscowemu szpitalowi; eksperyment dotyczył skutków działania LSD 25, meskaliny, psylo cybiny i pokrewnych narkotyków na liczną próbkę populacji niepracujących żon zamieszkałych w suburbiach. Most ku wnętrzu. — Kiedy pozwoli się pani namówić na małą sesję?
— Nic z tego. Macie pół miliona innych do wyboru.
Jest trzecia nad ranem.
— Chcemy ciebie.

 

Edypa ujrzała naraz w powietrzu nad łóżkiem znany portret Wuja Sama, z tych, które wiszą przed każdym amerykańskim urzędem pocztowym, o oczach pełnych niezdrowego blasku, jaskrawo uróżowanych zapadłych, żółtych policzkach i z palcem mierzącym jej między oczy. Chcę ciebie. Nie pytała Hilariusa, dlaczego pożądał właśnie jej, jak gdyby lękała się tego, co mógłby odpowiedzieć.
— Mam właśnie halucynacje. Nie potrzebuję narkotyków.
— Proszę ich nie opisywać — przerwał natychmiast.
— No dobrze. Czy chciała mi pani jeszcze coś powiedzieć?
— Czy to ja zadzwoniłam?
— Tak mi się wydawało. Odniosłem takie wrażenie. To może nie telepatia, ale więź z pacjentem bywa czasami dziwną sprawą.
— Nie tym razem. — Odłożyła słuchawkę. Nie mogła zasnąć, ale za diabła nie wzięłaby kapsułek, które jej dał: prawdziwego diabelstwa. Nie chciała się w żaden sposób uzależniać i powiedziała to kiedyś doktorowi.
— E tam — wzruszył ramionami. — A ode mnie też pani nie jest uzależniona? Tak? No to może pani już iść. Jest pani zdrowa.

Nie poszła. Nie dlatego że psychol objął nad nią jakąś mroczną władzę. Zostać było po prostu łatwiej. Któż mógł znać dzień jej wyzdrowienia? Przecież nie on, sam to kiedyś przyznał.

       
Wydawnictwo Literackie