Wioletta Grzegorzewska to pisarka urodzona na Śląsku. Pisze zarówno poezję, jak i prozę. Jej zbiór opowiadań „Guguły” został nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2015 roku. Gdy Eliza Marciniak przetłumaczyła książkę na angielski (jako „Swallowing Mercury”), dzieło zostało nominowane do Międzynarodowej Nagrody Bookera. Również następna powieść pisarki, „Stancja”, zyskała uznanie wśród krytyków. W tym roku Grzegorzewska ukończyła pracę nad kolejną powieścią, którą zatytułowała: „Dodatkowa dusza”.

 

Wywiad z Wiolettą Grzegorzewską

Katarzyna Kazimierowska: Napisałaś książkę o ojcu, który podczas wojny ucieka z pociągu do Treblinki i wraca do Warszawy, gdzie został jego nastoletni syn. I choć wiele ryzykuje, to nie udaje mu się uchronić syna przed fatum.

  • Wioletta Grzegorzewska: Pamiętasz balladę Goethego pt. „Król Olch”? To była pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, kiedy po raz pierwszy usłyszałam historię Juliana i Marcina Brzezińskich. Opowiedziała mi ją Hanna Jakubowski, córka Juliana, urodzona już po wojnie. Co prawda w jej opowieści nie ma magii, jest za to wojna i okupowana Warszawa, ale ten ojciec pędzący, by uratować syna, bardzo przypomina mi fragment: „ktoś nocą lasem na koniu gnał”.

 

Historia o rodzicu, który próbuje uratować dziecko, jest bardzo uniwersalna ale jednocześnie ogromnie poruszająca. Tobie udało się poprowadzić czytelnika do końca spokojnie i pewnie, mimo silnych emocji.

  • Nie do końca udało mi się te emocje utrzymać na wodzy, choć starałam się. Przez cały czas towarzyszyło mi poczucie, że muszę odkryć prawdę, wyłuskać ją ze wspomnień różnych osób. Ale od razu muszę przyznać, że choć ta historia opiera się na prawdziwych wydarzeniach, to nie jest dokumentem. Moja wyobraźnia odegrała tu sporą rolę, ale też opowiedzenie jej sporo mnie kosztowało, nie chciałam nic pominąć.

 

Jak doszło do spotkania pani Hani Jakubowski, które doprowadziła do powstania tej książki?

  • Przyszła do biblioteki brooklyńskiej w Nowym Jorku, gdzie opowiadałam o swojej poprzedniej książce „Stancje”. Bardzo zaintrygowała mnie wtedy zadawanymi pytaniami, opowiadała też o swojej mamie i Częstochowie, gdzie przez jakiś czas mieszkałam. Po spotkaniu wracałam do hotelu z poczuciem, że coś mnie jeszcze z tą panią połączy, że ma mi coś ważnego do powiedzenia. Zostałyśmy znajomymi na Facebooku, a potem zaczęłyśmy do siebie dzwonić.

 

O czym rozmawiałyście?

  • Pamiętam pierwszą rozmowę, o rocznicy 1968 roku i antysemickich nagonkach. A potem pani Hania przysłała mi wspomnienie o swoim ojcu Julianie, o – jak go nazywała – swoim bubulu. Buba to lalka po hebrajsku, ale w rodzinach żydowskich to także pieszczotliwy zwrot, gdy mówi się o bliskich: buba, bubulinka, bubulek. Raz przysłała zdjęcie Marcina, swojego brata, pierwszego dziecka Juliana, razem z informacją, że Marcin zaginął. I tak się zaczęło. Przez dwa lata rozmawiałyśmy przez telefon. Na początku nagrywałam te rozmowy i spisywałam jej opowieści. A ona wysyłała mi też dokumentację rodzinną, listy i jedno dwustronicowe wspomnienie ojca. Uznałam, że muszę opowiedzieć tę historię, nie potrafiłam przejść obok niej obojętnie.

 

Dodatkowa dusza

 

To musi być ogromnie trudne urodzić się dzieckiem kogoś, kto ma już za sobą jedną rodzinę, dziecko, mroczną wojenną przeszłość.

  • Hania, odkąd pamięta, pełniła funkcje jakby strażniczki rodzinnej pamięci czyli tej, która ma opowiedzieć historię ojca i Marcina dalej. Co roku wiosną ojciec ubierał ją ładnie rano i szli razem pod most Poniatowskiego z kwiatami. I tam, pod mostem rozrzucali płatki kwiatów na pamiątkę, bo to było miejsce, gdzie Julian po raz ostatni widział się z Marcinem. Ojciec wędrował z nią po mieście i opowiadał jej o swoim synu. I ten Marcin był zawsze obecny w pamięci rodziny, chociaż znany tylko ze zdjęć, pozostawał w cieniu. Latami nie mogła się z tej historii wyzwolić, chciała ją komuś przekazać. Mam poczucie, że przejęłam ją od niej.

 

Czy pani Hania czytała książkę?

  • Od początku uczestniczyła ze mną w procesie jej tworzenia. Czytała kolejne rozdziały, komentowała je, podpowiadała, jak jej ojciec się wysławiał. Opowiedziała mi też o kołysance, którą Julian jej śpiewał, dopracowywała ze mną każdy szczegół, nawet nazwę zegarka, jaki w książce nosi jej ojciec. W epilogu na przykład Julian ogląda pewną figurkę przedstawiającą chłopca i pingwina, pamiątkę po synku – mogłam ją dokładnie opisać, bo Hania przysłała mi jej zdjęcie.

 

To niezwykła sytuacja, kiedy pisarz decyduje się zostać poniekąd narzędziem, użycza swojego talentu drugiej osobie, by opowiedzieć najlepiej jak potrafi jej historię.

  • Musiałam zrezygnować z własnych artystycznych ambicji, ale zależało mi bardzo na tym, by pokazać te cząstki prawdy, które do mnie dotarły. Bardzo też żyłam tą historią. Czasem śnił mi się Marcin. W jednym ze snów topił się w jeziorze. Raz też trafiłam w archiwach na chłopca o takim samym nazwisku, wywiezionego na roboty do Niemiec. Myślałam, że dokonałam odkrycia, ale nie zgadzał się wiek i inne dane.
    Wiele rzeczy jednak odkryłam, na przykład imię dziadka Juliana, Szmerka, którego nie znała Hania. Rezygnacja z tej wiedzy na rzecz artystycznej wolności byłaby szaleństwem. Tu potrzebna jest pokora, czasem trzeba się wycofać, powściągnąć swoje literackie ambicje i pozwolić by historia sama się opowiedziała. Musiałam oddać głos moim bohaterom.

 

Warszawa wojenna w twojej książce przypomina trochę ul. Tyle się dzieje, każdy jest w ruchu  szuka jedzenia, schronienia, bliskich, chowa się, ucieka, przeczekuje, kombinuje, spotyka się...

  • Tak wyglądały relacje świadków, gdy czytałam je w Archiwum Ringelbluma, ich wspomnienia były bardzo intensywne. Opowiadali, że wszystko działo się szybko. Cały czas trzeba było koncentrować się na tym, że się żyje. Zwłaszczam gdy się ukrywali, bo wtedy trzeba było nieustannie czuwać. Ten rytm pisania sam się narzucił – taki też był we wspomnieniu Juliana, spisanym na kartce A4, zaczynającym się od opisu jazdy pociągiem do Treblinki. Puls tej opowieści jest szybki, bo myślałam, że ktoś, kto się ukrywa, właśnie w taki sposób żyje – w ciągłym zagrożeniu, jakby ktoś go nieustannie gonił. Jak w balladzie „Król Olch”.

 

W historię o Julianie i Marcinie wplatasz inne opowieści, o tych, którym udało się przeżyć i których wojna zmiotła z powierzchni ziemi. Budujesz kronikę żywotów wojennych.

  • Mikrohistorie, które opowiadam w książce, czasem w kilku zdaniach, są bardzo ważne. Choćby opowieść o Bajli Keselberg, dziewczynce, która szmuglowała jedzenie do getta, a potem wyszła z więzienia chora na gruźlicę i słuch o niej zaginął. Pomyślałam, że nikt już o niej nie opowie. Z kolei opowieść o jabłku to historia dziadka mojej tłumaczki, Elizy Marciniak. Jego rzeczywiście uratowało jabłko. Prawdziwa jest także historia o chłopcu, który głodny podczas bombardowania wszedł do cudzej kuchni, a tam gotowała się zupa. Bardzo się spieszył, zupa była gorąca, a on nie miał czym jej nałożyć. I od tamtej pory zawsze nosił przy sobie łyżkę.
    Te mikrohistorie są ważne, by osadzić w ich historię Marcina. W końcu żył on w tkance tych opowieści. Podoba mi się fragment, w którym jest mowa o tym, że nawet drobny węzełek czy pętelka w tkaninie ma znaczenie, buduje jej splot. Właśnie o to mi chodziło.

 

Wioletta Grzegorzewska

Fot. Georgina Piper

 

Co dla ciebie było najtrudniejsze podczas pisania tej historii, z czym się najbardziej borykałaś?

  • Wiele wysiłku kosztowało mnie poznanie całej faktografii tego czasu, sprawdzanie, jakim językiem ludzie wówczas mówili, co jedli, jakie były ceny. To wszystko musiałam poznać, by odtworzyć ducha czasu. My posługujemy się mitami lub kliszami w myśleniu o wojnie, a to był czas, kiedy ludzie kochali, żyli, pracowali, mówili językiem podobnym do naszego. 
    Co ciekawe, gdy szłam ostatnio na spotkanie, zabłądziłam i trafiłam dokładnie na ulicę Długą – tę samą, którą Julian szedł w stronę Woli. Ja spieszyłam się w stronę Rynku ale podświadomie wybrałam tę drogę, co on. Sama znam Warszawę jedynie ze starej wojskowej niemieckich mapy, bo to nimi się posługiwałam, odtwarzając plan miasta podczas okupacji. Po tych mapach chodziłam przez rok. Dziś myślę, że w książce stworzyłam inną Warszawę. Utkałam ją ze wspomnieć świadków i z wyobraźni.

 

Przeczytaj także wywiad z Karoliną Sulej, autorką „Rzeczy osobistych”: „Ta książka jest o tym, że ubraniem można kogoś zniszczyć i uratować".

A jeśli chcesz wziąc udział w spotkaniu z Wiolettą Grzegorzewską to dołącz do nas podczas Wirtualnych Targów Ksiażki.