Wielkimi krokami zbliża się premiera "Księgi bez tytułu" anonimowego autora, która przynosi śmierć każdemu, kto ją czyta… Zapoznaj się z jej fragmentem.


30 stycznia ukaże się "Księga bez tytułu" gęsta od tajemnic, od których ponoć zależą losy świata…
W brawurowym – ale i perfekcyjnie skonstruowanym - pastiszowym połączeniu thrillera, horroru, czarnej komedii, fantasy, spaghetti-westernu i powieści detektywistycznej, autor bawi się całą współczesną pop-kulturą.  Wykpiwa (życzliwie!) wszechobecną przemoc - morderstw mamy tu setki - i upodobanie do makabry: jedna z ofiar jest przygwożdżona do sufitu całą kolekcją małych noży. Igra z postmodernizmem a la Tarantino, czy Lynch  - typy spod ciemnej gwiazdy boją się pająków i potrafią być bardzo uprzejme. Natrząsa się z pędu do niesamowitości, wampirologii i mody na rozwiązywanie „odwiecznych sekretów” ze Świętym Graalem, a jakże, na czele. Odnosi się do „Szóstego zmysłu”, „Łowcy androidów”, „Batmana” i dziesiątek innych filmów, komiksów, książek, gier. Prawdziwym tour de force jest błyskotliwy finał, w którym  bohaterowie podczas Festiwalu Księżycowego przebierają się za ulubione postaci od Terminatora po Kobietę Kota.
Lecz najważniejsze, że "Księga bez tytułu" nie jest w żadnym razie kpiną dla kpiny i pustym żerowaniem na cudzych pomysłach. To powieściowy majstersztyk: kapitalna zabawa sama w sobie, z drugim dnem  dla wszystkich wtajemniczonych..
       
       
Fragment książki:

Szanowny Czytelniku,

Tylko ludzie o czystym sercu mogą zajrzeć na karty tej księgi. Każda przeczytana strona, każdy kolejny rozdział przybliży Cię do końca. Nie wszystkim uda się przebrnąć przez całość. Zawiłości akcji oraz bogactwo stylów mogą oszołomić i zamącić w głowie. Próbując dociec prawdy, będziesz ją miał pod samym nosem. Zapadnie ciemność, a z nią nadejdzie wielkie zło. Ci zaś, którzy doczytają tę księgę do końca, być może nigdy już nie ujrzą światła.

 

Anonim
    

Rozdział pierwszy

 

Sanchez nie znosił w swoim barze obcych. Podobnie zresztą jak stałych klientów, tych jednak obsługiwał chętnie, a to z tego prostego powodu, że ich się bał. Wyproszenie bywalca byłoby równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Opryszkowie odwiedzający Tapiocę stale szukali okazji, żeby się sprawdzić; właśnie tutaj, w tym barze, bo dzięki temu cały światek przestępczy by się o tym dowiedział.
Tapioca bezsprzecznie miała styl. Ściany były żółte, ale nie w miłym dla oka odcieniu, raczej w kolorze plam z nikotyny. Nic w tym dziwnego, bo jedna z wielu niepisanych zasad baru głosiła, że jeśli już ktoś tu przychodził, to musiał palić. Cygara, fajki, papierosy, skręty, nargile, cygaretki, fajeczki z trawką... dozwolone było wszystko z wyjątkiem niepalenia; to akurat nie wchodziło w rachubę. Nieużywanie alkoholu także uchodziło za grzech, ale największym grzechem było pojawienie się obcego. Tutaj nikt nie lubił obcych. Obcy zapowiadali kłopoty. Nie wolno było im ufać.
Dlatego też kiedy wszedł mężczyzna w długim czarnym płaszczu, z kapturem nasuniętym nisko na głowę, i usiadł na drewnianym stołku przy ladzie w kącie baru, Sanchez nie przypuszczał, żeby udało mu się opuścić lokal w jednym kawałku.
Ze dwudziestu bywalców siedzących przy stołach przerwało rozmowy i poświęciło chwilę na ocenę mężczyzny w kapturze. Sanchez zwrócił uwagę, że pić też przestali. Niedobrze. Gdyby akurat grała muzyka, po wejściu obcego z pewnością także by umilkła. Teraz słychać było jedynie uporczywy furkot wielkiego wentylatora na suficie.

 

Sanchez demonstracyjnie zignorował nowego klienta, udając, że go nie zauważył. Oczywiście, kiedy tamten się odezwał, nie mógł dłużej nie zwracać na niego uwagi.
- Barman! Daj pan bourbona.
Facet nawet na niego nie spojrzał. Zamówił kielicha tak, jakby Sanchez w ogóle nie istniał, a że nie opuścił kaptura skrywającego jego twarz, trudno było powiedzieć, czy wygląda równie wrednie, jak wrednie brzmi jego głos, tak chropowaty, że można by nim heblować deski. (W tych stronach wredność człowieka oceniano po tym, na ile chrapliwy jest jego głos). Mając to na uwadze, Sanchez wziął względnie czystą szklankę do whisky i podszedł do klienta. Postawił szklankę na lepkim drewnianym kontuarze przed nosem obcego i zaryzykował przelotny rzut oka na ukrytą pod czarnym kapturem twarz. Jednak głęboki cień nie pozwalał dostrzec rysów nieznajomego, a barman roztropnie wolał się nie gapić.
- Z lodem – mruknął mężczyzna, ledwie dosłyszalnie. Właściwie był to ochrypły szept.
Sanchez jedną ręką sięgnął pod ladę i wyciągnął na wpół pełną brązową butelkę z napisem „Bourbon” na nalepce, a drugą wziął dwie kostki lodu. Wrzucił je do naczynia i zaczął nalewać trunek. Napełnił szklankę do połowy, po czym schował butelkę pod bar.
- Trzy dolary – powiedział.
- Trzy dolary?
- No.
- To lej pan do pełna.
Po wejściu obcego rozmowy ucichły, ale teraz panowała już iście grobowa cisza. Oczywiście pomijając wentylator na suficie, który jakby furkotał coraz głośniej. Sanchez, który tymczasem unikał już kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, znów wziął butelkę i napełnił szklankę po brzegi. Obcy rzucił mu banknot pięciodolarowy.
- Reszty nie trzeba.
Barman odwrócił się i włożył pieniądze do kasy. Nagle ponad te ciche dźwięki wybił się czyjś głos, również tak chrapliwy, jak to tylko możliwe. To Ringo, jeden z najbardziej paskudnych klientów lokalu, zapytał za plecami Sancheza:
- Hej, nieznajomy, co cię przywlokło do naszego baru? Masz tu jakiś interes?
Ringo siedział z dwoma kompanami przy stoliku usytuowanym zaledwie kilka stóp za obcym. Był to kawał gnidy – zwalisty, tłusty i nieogolony jak większość mętów w tym barze. Podobnie jak inni, miał w kaburze u pasa rewolwer i tylko czekał na byle pretekst, żeby zrobić z niego użytek. Stojący za kasą przy barze Sanchez odetchnął głęboko i przygotował się na nieuchronną rozróbę.

 

Ringo był osławionym bandytą, winnym wszelkich przestępstw, jakie tylko można sobie wyobrazić. Miał na swoim koncie gwałty, morderstwa, podpalenia, kradzieże, zabójstwa policjantów... pełny katalog zbrodni. Nie było dnia, żeby nie dokonał czegoś nielegalnego, co zapewniłoby mu dłuższą odsiadkę. Dzisiejszy dzień niczym nie różnił się od innych. Ringo zdążył już obrabować trzech mężczyzn, przystawiając im lufę rewolweru do głowy, teraz zaś, przepuściwszy większość łupu na piwsko, szukał okazji do zwady.
Kiedy Sanchez odwócił się i spojrzał na salę, przekonał się, że obcy nawet nie drgnął, nie tknął też swojej szklanki. Mało tego – przez kilka przerażająco długich sekund nie odpowiedział na pytanie. Sanchez na własne oczy widział kiedyś, jak Ringo przestrzelił komuś kolano tylko dlatego, że ten ktoś nie odpowiedział mu dostatecznie szybko. Dlatego też odetchnął z ulgą, gdy nieznajomy, tuż przed tym, zanim bandyta miał powtórzyć pytanie, postanowił mu odpowiedzieć.
- Nie szukam kłopotów.
Ringo wyszczerzył zęby w złowróżbnym uśmiechu.
- Ha! – warknął. – Kłopoty to ja i coś mi się widzi, że właśnie mnie znalazłeś.
Człowiek w kapturze nie zareagował. Siedział na stołku jakby nigdy nic i wpatrywał się w swoją szklankę. Ringo wstał z krzesła i podszedł do niego. Nachylił się nad kontuarem, wyciągnął rękę, brutalnie zdarł kaptur z głowy przybysza... i ukazała się wyrazista, choć nieogolona twarz jasnowłosego mężczyzny niewiele po trzydziestce. Jego przekrwione oczy świadczyły o tym, że albo ma kaca, albo za wcześnie obudził się z pijackiej drzemki.
- Chcę wiedzieć, co tu robisz! – oświadczył Ringo ostrym tonem. – Chodzą słuchy, że rano przyjechał do miasta jakiś obcy. Uważa się za twardziela. A może ty też uważasz się za twardziela?
- Nie jestem twardzielem.
- To wkładaj płaszcz i wypierdalaj! – Jak większość rozkazów, także i ten miał swoje minusy, bo nieznajomy nie zdjął przecież płaszcza.
Blondyn przez chwilę zastanawiał się nad propozycją oprycha, po czym pokręcił głową.
- Znam tego obcego, o którym mówisz – odezwał się tym swoim ochrypłym głosem. – I wiem, po co tu przyjechał. Odczepisz się, to wszystko ci o nim opowiem.

 

Bandyta rozdziawił twarz w szerokim uśmiechu, pod ciemnym i niehigienicznym wąsem. Obejrzał się na kibicującą mu widownię. Ze dwudziestu bywalców przy stołach bacznie obserwowało rozwój wypadków. Kiedy Ringo się uśmiechnął, napięcie na sali nieco zelżało, chociaż wszyscy obecni wiedzieli, że ta zmiana atmosfery jest tylko chwilowa. Było, nie było, siedzieli przecież w barze Tapioca.
- I co wy na to, chłopaki? Posłuchamy, co ten piękniś ma nam do powiedzenia?
Odpowiedział mu głośny chór potakiwaczy i stukanie się szklankami. Ringo objął ramiona jasnowłosego przybysza i odwrócił go na stołku twarzą do sali.
- No, blondasku, opowiedz nam o tym pieprzonym gnojku. Czego on szuka w moim mieście?
Jawna drwina w głosie oprycha nie zniechęciła nieznajomego, który zaczął opowieść:
- Rano siedziałem w przydrożnym barze ze dwie mile stąd, kiedy ten wielki, na oko wredny facet wszedł, usiadł przy ladzie i zamówił drinka.
- Jak wyglądał?
- Eee, z początku nie było widać jego twarzy, bo była ukryta pod takim wielkim kapturem. Ale potem jakiś gnojek podszedł do niego i ściągnął mu ten kaptur.
Ringo przestał się uśmiechać. Podejrzewając, że blondyn się z niego nabija, nachylił się ku niemu i mocniej ścisnął jego ramię.
- No i co, mały, gadaj, co było dalej – polecił głosem, który nie wróżył nic dobrego.
- No więc ten obcy, nawiasem mówiąc, całkiem przystojny gość, wychylił szklanicę jednym haustem, wyciągnął gnata i wystrzelał wszystkich kutasów w tym barze... z wyjątkiem mnie i barmana.
- Nooo! – rzucił Ringo, oddychając głęboko przez brudny nos. – Rozumiem, dlaczego nie zastrzelił barmana, ale nie widzę powodu, dla którego miałby nie zabić ciebie.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego mnie nie zabił?
Bandzior wyciągnął rewolwer z kabury u szerokiego czarnego pasa i wycelował w twarz nieznajomego, niemal wbijając mu lufę w policzek.
- Jakbyś zgadł, chcę wiedzieć, dlaczego ten taki owaki syn cię nie zastrzelił.
Obcy obrzucił go ostrym spojrzeniem, zupełnie nie zwracając uwagi na przystawiony do głowy rewolwer.
- Ba! – odparł. – Nie zastrzelił mnie, bo chciał, żebym zajrzał do tej mordowni i znalazł pieprzonego tłuściocha, którego zwą Ringo.
Nacisk, jaki nieznajomy położył na słowach „pieprzonego” i „tłuściocha” nie uszedł uwagi bandyty. Mimo to w ciszy, jaka zapadła po tym oświadczeniu, zachował, przynajmniej jak na siebie, względny spokój.

- Ja jestem Ringo...



Świat Książki /F.N.