Nagrodzony Paszportem "Polityki" za "Pensjonat" Piotr Paziński zadebiutował swoją mikropowieścią jako prozaik, ale nie jest to jego pierwsza książka. Ma na swoim koncie monografię "Ulissesa" Joyce'a "Labirynt i drzewo" oraz przewodnik "Dublin z Ulissesen". Jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Midrasz".


W jakim stopniu pańska mikropowieść "Pensjonat" karmi się rzeczywistością?


Nie ukrywam, że narrator jest w jakimś sensie alter ego autora i że częściowo oparłem tę opowieść na prawdziwych wspomnieniach powrotu po latach do miejsca, w którym nie tylko narrator, ale także autor spędzał dzieciństwo. Czyli jest to książka w pewnym stopniu autobiograficzna. Również opisani w "Pensjonacie" ludzie mają swoje pierwowzory, chociaż nie są to dokładne portrety osób naprawdę żyjących, ale raczej symboliczne przedstawienie ich cech, charakterów i właściwości. Ale niewątpliwie tacy ludzie, czy też im podobni, istnieli, podobnie jak miejsce, w którym rozgrywa się fabuła. W tym sensie jest to opowieść realna.

Kiedy zdał pan sobie sprawę, że osobiste wspomnienia z dzieciństwa mogą przerodzić się w syntezę losów wszystkich żydowskich pokoleń szukających ziemi obiecanej?


Od początku miałem pomysł, żeby napisać "Pensjonat" w konwencji przypowieści i wędrówki oraz żeby wpleść w to motywy biblijne - właśnie po to, żeby pokazać historię bardziej uniwersalną niż książeczka wspomnieniowa.

Czyli jest to powieść drogi? Z zastrzeżeniem, że jest to bardziej podróż w czasie niż przestrzeni...


No tak, jeśli chodzi o przestrzeń, nie była to zbyt długa podróż, bo z Warszawy pod Warszawę (śmiech). Ale faktycznie jest to podróż w czasie: do tego, co było 30 lat wcześniej, czyli do okresu wczesnego dzieciństwa. Z drugiej strony jest to podróż w czasie także w tym sensie, że opowiada o różnych ludzkich losach i osobach, które żyły znacznie wcześniej. To próba pochwycenia czasu i własnych wspomnień. Badanie, ile pamiętamy z własnego dzieciństwa, ile w ogóle możemy pamiętać o przeszłości. A nasza pamięć jest krucha i zawodna.  

W pamięci pańskiego narratora pozostały z dzieciństwa przede wszystkim wspomnienia doznań zmysłowych, na przykład obraz martwego gołębia, z którym może łączyć się również wspomnienie pewnego zapachu. Są też dźwięki – narrator pamięta brzmienie czyjegoś głosu, choć z pamięci umknęły mu słowa. Czy literatura to najlepszy sposób na ocalenie od zapomnienia wrażeń zmysłowych?


Jedyny, którym umiem się posługiwać. Nie jestem wyposażony w talenty plastyczne, więc nie umiałbym tego na przykład namalować. Fotografia odpada z tego względu, że fotografować możemy tylko to, co jest teraz, ewentualnie możemy sobie ślęczeć nad fotografiami, które się zachowały. Czyli literatura jest jedynym medium, może poza plastyką i teatrem, które pozwoliłoby coś takiego wyciągnąć z przeszłości i zachować.
Swoją drogą teatr bardzo mnie inspirował. Jedną z osób, u których czuję się w pewnym sensie zadłużony, jest Tadeusz Kantor z jego „teatrem śmierci” i ostatnimi przedstawieniami, które są dla mnie bardzo ważne. Myślę, że w mojej książeczce trochę widać podobne próby uchwycenia tego, co było, ale też pokazania, że pamięć potrafi być na równi realna z tym, co dzieje się w teraźniejszości.

Krytycy wskazują często na pokrewieństwo "Pensjonatu" z prozą Brunona Schulza, zwłaszcza z jego "Sanatorium pod Klepsydrą". W trakcie lektury sama z kolei pomyślałam w pewnym momencie o "Czarodziejskiej górze" Tomasza Manna. Kto jeszcze, poza Kantorem, był dla pana inspiracją?

Z całą pewnością obie postaci, o których pani wspomniała. Niewątpliwie Schulz. Zresztą strasznie się bałem tych pokrewieństw z "Sanatorium pod Klepsydrą", tego, że staną się bardzo oczywiste, bo Schulz stworzył w literaturze polskiej archetyp szpitala - sanatorium - umieralni i podróży w przeszłość do takiego miejsca. Trudno deklarować, że się od tego całkowicie uciekło, chociaż starałem się nie inspirować bezpośrednio Schulzem. "Czarodziejską górę" lubię jako powieść, ale prawdę mówiąc nie myślałem o niej, kiedy pisałem "Pensjonat". Skoro jednak kilka osób mówiło, że słychać u mnie echa tej powieści, to pewnie tak jest (śmiech).

Jeszcze trzecia ważna inspiracja, o której chciałbym wspomnieć, bo jest to książka mniej znana, a czuję się dłużnikiem jej autora. Chodzi o "Tamtą stronę" Bogdana Wojdowskiego, malutką książeczkę wydaną już po jego śmierci, bodaj w 1998 roku. Jest to opowieść o tym samym domu, ale z perspektywy starych ludzi, zupełnie rozbitych przez wojnę i przez Zagładę; ludzi zrozpaczonych, którzy niosą ze sobą brzemię przeszłości tak silne, że nie pozwala im ono dłużej żyć. Zresztą sam Wojdowski popełnił samobójstwo 50 lat po wojnie. W "Tamtej stronie" ulokował swoich bohaterów właśnie w pensjonacie Śródborowianka pod Warszawą. Nie jest to powiedziane wprost, ale ewidentnie chodzi o to miejsce. Kiedy pierwszy raz przeczytałem jego książkę, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Od razu poznałem to miejsce i uznałem, że może warto by było podjąć kiedyś z książką Wojdowskiego literacką dyskusję. To był ważny impuls do napisania "Pensjonatu", jeden z punktów wyjścia.

Czy czuje się pan bardziej archeologiem pamięci czy raczej kreatorem nowego świata?


Jednym i drugim, i myślę, że obie te funkcje są ze sobą bardzo związane, a nawet splątane. Tworzenie nowego świata wyobrażonego łączy się ściśle z pamięcią. Budujemy go z elementów, którymi dysponujemy, które mamy w pamięci i których doświadczyliśmy. Myślę, że to dotyczy wszystkich pisarzy, także tych, którzy nie chcą się do tego przyznać, na przykład autorów science fiction. Nawet oni, tworząc zupełnie nowe światy, posiłkują się własną wyobraźnią, która karmi się ich doświadczeniami. Nawet najodleglejsza fantazja jest w jakiś sposób zakorzeniona w naszej pamięci. A już od autora zależy, na ile będzie ona odstawać od doświadczenia czy też na ile zostanie artystycznie przetworzona.

Jedno z moich pierwszych skojarzeń z kilkuletnimi dziećmi: zadają mnóstwo pytań, do kilkudziesięciu na minutę. Czytając "Pensjonat" miałam wrażenie, że jest to w pewnym stopniu historia pytań niezadanych. Czy są takie pytania, których pan nie postawił i dzisiaj pan tego żałuje?

To pytanie wynika zapewne z tego, że starałem się, żeby w książce było mało pytającego narratora, ponieważ chciałem oddać głos staruszkom z pensjonatu. Taką przyjąłem konwencję. A jeśli chodzi o mnie, o wiele rzeczy nie zapytałem. Na przykład nigdy nie zbierałem systematycznie historii rodzinnych. Znam mnóstwo różnych opowieści, natomiast nie wiem, czy umiałbym z tego ułożyć spójną chronologicznie całość losów bliskich i dalszych krewnych. To się wymknęło. Zawsze odkłada się takie rzeczy na później, a potem okazuje się, że dysponujemy tylko porwanymi strzępami różnych historii. W mojej rodzinie było tego relatywnie dużo. Są rodziny, w których nic się nie mówi, a w mojej sporo opowiadano, natomiast nie był to żaden systematyczny wykład. A dzisiaj nie mam już komu zadawać pytań.

Rozmawiała Magdalena Walusiak