Dziennikarzem zostałem przez przypadek, ale nie przez przypadek znalazłem się w muzyce.
W dzieciństwie uczyłem się gry na skrzypcach, potem śpiewałem w chórze prowadzonym przez Stanisława Steczkowskiego. Mój pierwszy kontakt z muzyką to był kontakt z muzyką poważną. Pewnego dnia zobaczyłem w telewizji koncert Diuka Ellingtona. Na tym koncercie wystąpili także Ray Charles, Areta Franik, Roberta Flack. Wbiło mnie w fotel i od razu poczułem, że to jest moja muzyka.
Wyjechałem na studia do Rzeszowa, prowadziłem imprezy jako DJ i namiętnie grałem w brydża.
Przez przypadek trafiłem do studenckiego radia – ktoś nie przyszedł na audycję i jeden z kolegów zaproponował, żebym go zastąpił. Już nie chciałem odejść. Ktoś kiedyś powiedział, co może jest stwierdzeniem banalnym, ale bardzo prawdziwym, że radio to teatr wyobraźni. I rzeczywiście, wszystko to, co jest okryte tajemnicą, bardziej przyciąga, pociąga i fascynuje. I tak jest z radiem.
Rozstałem się z radiem na chwilę, celem odbycia dwuletniej służby wojskowej, a potem pojechałem na studia do Lublina i trafiłem do studenckiego „Radia Centrum”. To właśnie w Lublinie, w studenckim klubie „Chatka Żaka”, poznałem zespół Dżem i Ryśka Riedla. To spotkanie miało dla mnie poważne konsekwencje, bo zakolegowałem się z Ryśkiem. A potem widziałem, jak umierał. Zobaczyłem, że życie idola ma drugie, mroczne oblicze.
Jako pracownik studenckiego radia pojechałem na wakacyjną praktykę do radiowej Trójki.
To było spełnienie marzeń. Poznałem wspaniałych dziennikarzy muzycznych: Jana Chojnackiego, Grzesia Wasowskiego, Janusza Kosę-Kosińskiego. Pamiętam, jak któregoś popołudnia do pokoju, w którym urzędowałem, zajrzał Wojciech Mann i zapytał: „To ty jesteś ten młody, zdolny? Czy mógłbyś wybrać muzykę do mojego jutrzejszego poranka?”. I tak zostałem w panem Wojtkiem przez kolejne osiem lat. To on namówił mnie, żebym zamieszkał w Warszawie na stałe.
Ludzie, których spotkałem na swojej zawodowej drodze, to największy skarb, jaki w życiu znalazłem.
To oni mnie stworzyli. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych na dłuższą chwilę odszedłem z Trójki (aby po kilku latach powrócić i znów odejść) trafiłem do radia RMF, które właśnie nabierało rozpędu. Dotknąłem światowej technologii. A potem, kiedy zakładałem warszawskie biuro RMF-u, spotkałem trzech geniuszy – Stanisława Tyczyńskiego – wspaniałego wizjonera, Tomka Berezowskiego, moim zdaniem najlepszego w tym kraju człowieka od technologii radiowotelewizyjnej i Piotrka Metza, który dla mnie jest jednym z ostatnich reliktów dziennikarzy muzycznych w tym kraju, który wciąż słucha muzyki i który lubi muzykę. Kiedy myślę o Piotrku, zawsze przypomina mi się takie zdarzenie – jest początek lat dziewięćdziesiątych, pracuję jako DJ w klubie „Remont”, przygotowuję się do imprezy, kiedy nagle wpada Metzu i rzuca mi na stół bootleg Prince’a. Piotrek jak zwykle gdzieś się spieszy i tylko krzyczy na odchodne, że właśnie wrócił z Londynu i przywiózł mi tę płytę, bo wiedział, że jej nie mam. Nie chce w zamian żadnych pieniędzy. Naprawdę świetny gość. Mam do takich szczęście (śmiech).
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych powróciłem na antenę Trójki z autorską audycją „Czarny piątek”.
W tej audycji prezentowałem czarną muzykę – od hip-hopu poprzez jazz, soul, po R&B. Bardzo lubiłem moje czarne piątki, ale okoliczności zmusiły mnie do odejścia z Trójki po raz drugi. Otóż w 2006 r., kiedy skończył mi się kontrakt i przez trzy miesiące nikt nie miał czasu porozmawiać ze mną o jego przedłużeniu, pożegnałem się ze słuchaczami na antenie. Ale nie obraziłem się na Trójkę. Nie potrafiłbym. Nie poszedłem pracować do konkurencji, a to znaczy, że zależy mi na Trójce. Chciałbym kiedyś do niej wrócić. Zwłaszcza, że zapotrzebowanie na taką audycję, jaką był „Czarny piątek”, wciąż jest bardzo duże. Może nawet coraz większe. Ludzie, którzy dziś dochodzą do trzydziestki, wychowali się na hip-hopie. Czarna muzyka jest ich muzyką. Audycji nie ma na antenie od dwóch lat, a ja wciąż dostaję tygodniowo kilkadziesiąt maili od słuchaczy. I to jest mój mały sukces. Ale też porażka – bo przecież nie ma mnie w Trójce.
Radio jest moim ukochanym medium, ale kilkunastoletniego romansu z TVP nie żałuję.
Wszystko zaczęło się w ’92 r., kiedy zadzwoniła do mnie Magda Olszewska. Magdzie spodobały się moje audycje w radiu (wówczas były to audycje w RMF-ie) i zaproponowała mi współpracę z „Teleexpressem”. Miałem wątpliwości. Pomyślałem o Piotrze Kaczkowskim, który konsekwentnie ukrywał swoją twarz. Ale w końcu się złamałem. W „Teleexpressie” przepracowałem piętnaście lat. I nie żałuję ani jednego dnia. Dzięki tej pracy przeżyłem jedną z najbardziej niezapomnianych chwil w swoim życiu – spotkanie z Janem Pawłem II. To było coś niesamowitego – Watykan, Sala Klementyńska i chłopcy tańczący break dance dla Papieża. Z całą pewnością to było najważniejsze spotkanie w moim życiu.
Bardzo lubiłem pracę w telewizji, ale poczułem się nią zmęczony.
TVP płaci śmieszne pieniądze, szczególnie dziennikarzom muzycznym. Więc zawsze pracowałem na dwóch-trzech etatach. Odszedłem także dlatego, że miałem dość bycia rozpoznawalnym. Na początku mojej pracy w radiu, kiedy ludzie zaczęli rozpoznawać mnie po głosie, byłem zachwycony.
Gdy pokazałem się w telewizji i ludzie zaczęli mi się kłaniać, pomyślałem sobie: wow, jaki jestem znany! A potem zaczęło mi to przeszkadzać i przeszkadza mi to do dziś. Z wielu powodów. Choćby dlatego, że nagle przypomnieli sobie o mnie znajomi, z którymi dawno straciłem kontakt.
Przysyłają maile i gdy, nie daj Boże, nie odpiszę, zaraz są komentarze, że woda sodowa uderzyła mi do głowy. Bo największym grzechem Polaków jest odnieść sukces. A ja w pewnym momencie go odniosłem. I powiem nieskromnie – odnoszę go do dziś. Moim sukcesem jest to, że zachowałem niezależność, że mam niezmienną od lat hierarchię wartości, na szczycie której znajdują się rodzina i przyjaciele. Wszystko inne jest drugorzędne.
Ale odszedłem z telewizji w miłej atmosferze.
Koledzy kupili mi butelkę mojego ulubionego bordeaux, a z widzami pożegnałem się, prowadząc „Kawę czy Herbatę” z Malborka. To było miłe pożegnanie.
W życiu dziennikarza muzycznego często zdarzają się zderzenia ze ścianą.
Bo muzyka jest w mediach marginalizowana na rzecz publicystyki. Mam w szufladzie fajny wywiad telewizyjny z Eryką Badu, zrobiony przy okazjijej pierwszego koncertu w Polsce. Ale nikt nie jest nim zainteresowany. Szkoda. Zawsze w takich chwilach przypomina mi się zdarzenie sprzed paru ładnych lat – robiliśmy w Trójcę audycję „Radio Clash”. Maciek Chmiel, współautor, był pierwszym dziennikarzem w Polsce, który zrobił wywiad z Bono. Pojechał do Amsterdamu, przedarł się przez mur ochroniarzy i krzyknął coś w stylu: „Bono, I am from Solidarity, from Poland” i to poskutkowało.
Wykorzystaliśmy wywiad w audycji, a potem poszedłem do ówczesnego szefostwa radia, poprosić o jakieś ekstrawynagrodzenie dla Maćka. Przecież pojechał do Amsterdamu na własny koszt i przywiózł unikatowy materiał. W odpowiedzi usłyszałem: „Hirek, proszę cię, mogliście pójść do wypożyczalni płyt, wypożyczyć trzy-cztery płyty U2 i też byłaby audycja”. I pod tym względem w polskich mediach niewiele się zmieniło.
Wysłuchała: Magdalena Karst
PDF - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa uniwersytetu Warszawskiego
Komentarze (0)