Tom Jones nagrał być może album życia. Po niekończącej się serii hitów, które śpiewał cały świat, po milionach złamanych serc, po życiu trochę mniej zwyczajnym, wokalista postanowił pokazać co mu naprawdę w duszy gra. I dlatego ta płyta nosi tytuł „Praise & Blame” i dlatego jest w niej tyle gospel i dlatego jest taka… prawdziwa. Kiedy 30 lipca album trafi do sklepów, Tom Jones zyska nową, artystyczną tożsamość i oby ten nowy wizerunek przyniósł nam jeszcze wiele takich płyt.
Tom, po pierwsze przyjmij gratulacje za tę płytę, jest naprawdę niezwykła. Zaskakuje każdego kto jej słucha, taki był zamiar?
Dobrze, że zaskakuje i ważne, że zaskakuje pozytywnie. Od bardzo dawna chciałem nagrać taki materiał bo to jest muzyka na której się wychowałem. Jako dzieciak w Walii gdzie się urodziłem, chodziłem do kościoła prezbiteriańskiego i śpiewałem w chórze takie właśnie pieśni. W każdą niedzielę. Zawsze chciałem nagrać taką płytę, ale nigdy nie miałem okazji. W końcu ludzie z Island Records zwrócili się do mnie z prośbą o nagranie albumu świątecznego. Od razu przyszły mi do głowy te pieśni i zaproponowałem im, że zamiast kolęd nagram gospel. Powiedzieli O.K.. nagraj a my zobaczymy co dokładnie masz na myśli…
I wtedy pojawił się Ethan Johnes, producent i dobry duch tej płyty…
Tak, razem z Ethanem zaczęliśmy słuchać starych albumów gospel, żeby złapać klimat. Elvisa Presleya, Mahalii Jackson, Black Voice of Alabma i mnóstwa innych. Słuchając cały czas myśleliśmy jak to zrobić, żeby w moim wykonaniu te kompozycje zabrzmiały inaczej. Wtedy Ethan zaproponował, żeby nagrać wszystko na żywo w studiu, w małym składzie. I tak zrobiliśmy w Real World studiu Petra Gabriela…
Wszystko jest nagrane na żywo?
Prawie wszystko. Mój wokal i podstawowy zespół, perkusja, bas i gitara to nagranie live, później Ethan dołożył tylko trochę drobnych elementów i oczywiście całość zmiksował. W post produkcji pojawiło się kilka instrumentów których nie mieliśmy w czasie sesji, jak banjo czy dodatkowa gitara na której grał Ethan, ale też kilka piosenek jest w takiej wersji jak zagraliśmy, bez najmniejszych zmian. Śmieszne, bo w niektórych piosenkach więcej wyrzuciliśmy niż dodaliśmy (śmiech).
Długo pracowaliście w Real World?
Dokładnie dziesięć dni. W sumie to były dwa tygodnie, ale w weekendy nie pracowaliśmy. Tyle zajęły same nagrania, później Ethan jeszcze trochę posiedział nad materiałem. Dla mnie ten sposób nagrywania był powrotem do czasów kiedy jako młody chłopak, w latach sześćdziesiątych występowałem w klubach na potańcówkach z małym zespołem. Kiedy graliśmy wtedy próby to nawet skład był niemal identyczny. Teraz zagrałem podobną próbę z tą różnicą że ktoś to nagrał i wydał na płycie (śmiech). W pewnym sensie wróciłem do punktu wyjścia, do perkusji, basu i gitary tak jak to było, kiedy zaczynałem. Możesz powiedzieć, że zaczynam jeszcze raz (śmiech)
Cała ta praca to musiała być niezła zabawa…
O tak! Było naprawdę fantastycznie, począwszy od atmosfery w studiu, które absolutnie nie przypomina studia (śmiech). Kiedy się tam wchodzi nie ma tego typowego napięcia i nerwów jak w większości innych. Zaskoczyło mnie, że wszystko było w jednym pomieszczeniu, magnetofony, stół, wszystko razem niczym nie oddzielone. Na początku myślałem, że to niemożliwe, że tak nic nie nagramy, ale jak się okazało poszło świetnie. Udało się uzyskać znakomite, żywe brzmienie a ja nawet nie musiałem używać słuchawek w czasie nagrań. Ta sesja była wspaniała.
Kto ostatecznie wybrał piosenki?
Wybieraliśmy je we trzech – ja, Ethan i Mark, mój syn i manager. Niektóre to dobrze znane standardy, ale niektóre nawet ja słyszałem pierwszy raz w życiu. Ważne było, żeby dobrać takie pieśni, które będzie można zagrać bardzo surowo i ascetycznie tak, żeby aranżacja nie odwracała uwagi od tego co śpiewam, żeby ludzie słyszeli każde słowo. Nie planowaliśmy nagrywać łatwej płyty, którą będzie można puszczać w tle, w sklepach czy restauracjach. Przy tym musisz się zatrzymać i posłuchać, te piosenki są ważne, są o czymś.
Będziesz je grał na koncertach?
Tak! Zagramy kilka koncertów wyłącznie z repertuarem z nowej płyty a później włączę kilka wybranych kompozycji do mojego typowego show.
Domyślam się, że tytuł „Praise & Blame” ma specjalne znaczenie…
Ten tytuł to trochę historia mojego życia. Kiedy zyskałem sławę, nagrałem pierwszy album, chwalono mnie i to była jedna strona całej sytuacji, jednak obok pojawiło się poczucie winy, czy jakiejś pretensji. Najpierw wszystkim podobał się chłopak z Walii z wielkim głosem, a później zaczęli narzekać, że nie wszystko co robi do nich przemawia. I tak jest cały czas, kiedy czytasz kłamstwa na swój temat w gazecie, to wiesz że tak nie jest ale uczucie winy pojawia się mimo wszystko. Kiedy wyruszasz w trasę to jesteś szczęśliwy, że możesz grać dla ludzi, ale też tęsknisz za domem i rodziną, nie da się być w dwóch miejscach naraz. Z jednej strony sława, z drugiej wina. O ten stan duszy chodzi w piosenkach na „Praise & Blame”…
Ludzie mówią, że to najważniejsza płyta w twojej karierze…
Nie wiem czy najważniejsza… na pewno najszczersza. Słychać tu kim naprawdę jestem, bez żadnych upiększeń, to jest mój prawdziwy głos. Obnażam się duchowo jeżeli możemy tak powiedzieć i to jest zdecydowanie bardzo ważne. Nie nazwałbym tej płyty najważniejszą w karierze, bo zawsze miałem wiele satysfakcji z nagrywania kolejnych płyt i każda jest na swój sposób ważna. „Praise & Blame” jest po prostu… najprawdziwsza.
Rozmawiał
Piotr Miecznikowski

Wywiady
„To jest mój prawdziwy głos”- wywiad z Tomem Jonesem
Po niekończącej się serii hitów, które śpiewał cały świat, po milionach złamanych serc, po życiu trochę mniej zwyczajnym, wokalista postanowił pokazać co mu naprawdę w duszy gra.
Komentarze (0)