"Tatarak. Pożegnanie miłości" to kameralny dramat o miłości, przemijaniu i śmierci. To niezwykła książka o niezwykłym filmie Andrzeja Wajdy "Tatarak". Książka już w sprzedaży, film w kinach od 24 kwietnia.

 

Jego scenariusz powstał na podstawie krótkiego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza pod tym samym tytułem, "Zapisków ostatnich" Krystyny Jandy i wątków z opowiadania węgierskiego pisarza Sandora Máráia "Nagłe wezwanie".

Bogato ilustrowana przepięknymi zdjęciami Piotra Bujnowicza książka "Tatarak. Pożegnanie miłości", zawiera tytułowe opowiadanie Iwaszkiewicza oraz osobiste wypowiedzi Andrzeja Wajdy, Krystyny Jandy i producenta Michała Kwiecińskiego, przybliżające czytelnikom nie tylko kulisy i historię powstawania filmu, ale również towarzyszące im emocje. W książce również wywiad z Marią Iwaszkiewicz, córką pisarza, o ojcu i jego twórczości oraz esej "Rzeka bólu" profesora Andrzeja Gronczewskiego, znawcy twórczości Iwaszkiewicza, na temat filmu i opowiadania.

"Tatarak" to subtelna i wzruszająca historia o niemożliwej miłości, a zarazem osobista wypowiedź reżysera o odwiecznych tematach: miłości, która przychodzi za późno i śmierci, która zawsze przychodzi za wcześnie.

"Tatarak", film oparty na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, wydaje się na początku subtelną i wzruszającą historią o niemożliwej miłości, jednak reżyser Andrzej Wajda idzie dalej, tworząc wielowymiarową opowieść o miłości, która przychodzi za późno, i o śmierci, która zawsze przychodzi za wcześnie. Marta (Krystyna Janda), kulturalna kobieta w średnim wieku, która jest żoną zapracowanego, powszechnie szanowanego doktora (Jan Englert) z małego miasteczka, nie wie o tym, że jest śmiertelnie chora. Od lat opłakuje śmierć swoich dwóch synów, którzy zginęli w powstaniu warszawskim. Pewnego dnia Marta poznaje znacznie młodszego od siebie mężczyznę, prostego robotnika Bogusia (Paweł Szajda), który oczarowuje ją swoją młodością i niewinnością. Ich spotkania na brzegu rzeki porośniętej tatarakiem są naznaczone wzajemną fascynacją dwóch istnień, z których jedno zmierza do przedwczesnego końca, drugie zaś wkracza dopiero w dojrzałość. Jednak los obchodzi się z nimi okrutnie…
To dopiero pierwsza warstwa historii, bo Tatarak to również film o tworzeniu filmu, a główna bohaterka jest nie tylko fikcyjną Martą, ale i aktorką, która ją gra. Andrzej Wajda wplótł w opowiadanie Iwaszkiewicza autentyczne monologi Krystyny Jandy na temat przedwczesnej śmierci jej męża, cenionego operatora Edwarda Kłosińskiego, któremu film jest dedykowany. W ten sposób obie kobiety – Krystyna i Marta – zlewają się w jedną głęboko zranioną istotę, która musi znaleźć w sobie siłę i poradzić sobie z perspektywą nieuniknionej śmierci.


Zobacz stronę poświęconą filmowi TUTAJ>


Fragmenty książki:

Jak spotyka się dojrzałość z młodością, jak się z nią mija
Andrzej Wajda

 

Po trzech filmowych spotkaniach z prozą Iwaszkiewicza: Brzezina, Panny z Wilka, Noc czerwcowa, od lat wracałem do Tataraku. Na przeszkodzie stała zawsze trudność przeniesienia tekstu liczącego zaledwie kilkanaście stron na pełnometrażowy film.

Oczywiście zawsze istniała możliwość połączenia Tataraku z jakimś innym opowiadaniem. Ale jak to często ma miejsce z literackim arcydziełem, jego zdrowy i samowystarczalny organizm nie przyjmuje żadnych obcych ciał.

W końcu po latach rozterek znalazłem autentyczną opowieść, która miała dopełnić Tatarak, i z tym postanowieniem rozpocząłem film. Wtedy okazało się, że Krystyna Janda nie może grać ze względu na gwałtowną i śmiertelną chorobę męża, mego wielkiego przyjaciela i autora zdjęć Człowieka z marmuru, Ziemi obiecanej, Dyrygenta i Człowieka z żelaza.

Kiedy rok później przystępowaliśmy do zdjęć, męża Krystyny nie było już pomiędzy nami, ale ja ciągle trzymałem się poprzedniej wersji scenariusza.

Pracę nad filmem rozpocząłem rzecz jasna od opowiadania Tatarak...

Gdy kończyliśmy zdjęcia opowieścią o ostatniej miłości pani doktorowej Marty do przypadkowo spotkanego Bogusia, któregoś dnia po powrocie z planu Krystyna dała mi kilka napisanych przez siebie kartek maszynopisu.

Ze zdumieniem przeczytałem, że jest to opis ostatnich dni życia mojego przyjaciela, Edwarda Kłosińskiego.
– Czy dajesz to tylko mnie, czy chcesz powiedzieć to do kamery?

Kiedy wyznała, że opowie to też innym, pomyślałem, że ona z tymi myślami wraca każdego dnia do hotelu, gdzie w samotności wspomina tamte chwile.

Natychmiast stanęły mi przed oczami obrazy samotnych kobiet w hotelowych pokojach namalowanych przez Hoppera.

Tu przyszedł mi z pomocą autor zdjęć Tataraku Paweł Edelman, który uznał, że tylko całkowicie nieruchoma kamera może ukazać to, czego spodziewamy się po tych scenach w naszym filmie.

Zaczynałem pierwszy film, mając 27 lat, kiedy, jak mi się wtedy wydawało, żyliśmy wszyscy tylko naszym filmem, a życie było jedynie dodatkiem do pracy. Dziś wiem, że oddając się bez reszty roli w filmie, aktor pozostaje sobą i nic, żadna iluzja, nie zastępuje otaczającej go rzeczywistości.

Tym bardziej doceniłem zwierzenia filmowej pani Marty.

Moje pragnienie przeniesienia na ekran opowiadania Tatarak wiązałem zawsze z Krystyną Jandą, z którą spotkałem się po raz pierwszy 32 lata temu w filmie Człowiek z marmuru. Dzięki tym dwóm spotkaniom po latach z Autorem Tataraku i odtwórczynią roli pani Marty Krystyną Jandą znów odnalazłem siebie – czy ten fakt obecny jest na ekranie, pozostawiam ocenie widzów.

O ekranizacji Tataraku myślałem od wielu lat. W moim egzemplarzu tomu Opowiadania miłosne Jarosława Iwaszkiewicza przy tytule Tatarak jest napisane „rok 2004”, ale wówczas skoncentrowałem się na filmie Katyń. Skupiłem się na jego realizacji, a pisanie scenariusza Tataraku przekładałem z roku na rok. Wydawało mi się, że mimo trudności, które pojawiały się podczas realizacji Katynia, zdołam zrobić Tatarak. Zrozumiałem jednak, że Katyń jest tak trudnym, poważnym i tak ryzykownym przedsięwzięciem, że nie powinienem równocześnie zajmować się niczym innym. Poczekałem, aż Katyń „odejdzie” ode mnie i będę mógł całkowicie poświęcić się prozie Jarosława Iwaszkiewicza.

Przedstawiony przez pisarza świat oddala się od nas coraz bardziej, ale może właśnie jego melancholia, jego delikatność, to właśnie, co Jarosław Iwaszkiewicz tak pięknie potrafił w swojej literaturze wyrazić, zwłaszcza w kobiecych postaciach, dawało szansę na film z Krystyną Jandą. Tak jak wspomniałem, cała trudność polegała na tym, że Tatarak jest niedługi, wymaga takiego opowiedzenia obrazem, które wypełniłoby jeden wieczór,
czyli musiałby powstać film trwający półtorej godziny.

Zmagałem się z tym dosyć długo, dlatego że żadne inne opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza nie pasowało, żeby połączyć je z Tatarakiem i z dwóch zrobić coś, co by się jakoś „rymowało”. W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że trzeba przystąpić do realizacji i zobaczyć, co się wydarzy, jak się ten film rozwinie, jak go rozwiną aktorzy, a zwłaszcza Krystyna Janda, bo to przecież jeden z powodów, dla którego realizowałem Tatarak.

Po Człowieku z marmuru pracowaliśmy razem jeszcze dwukrotnie, ale wydawało mi się, że byłoby dobrze, gdybyśmy znowu stanęli razem – ona przed kamerą, ja za kamerą – i zrobili wspólny film. Tatarak jest właśnie opowieścią, która daje szansę i Krystynie Jandzie, w tym wieku, w którym jest w tej chwili, no i mnie jako reżyserowi, który pracował nad filmami według opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza.

Cały problem polegał na tym, jak by tu z jednej strony przenieść się w lata fabuły Tataraku, tzn. w lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte XX wieku. Wtedy, niedługo po wojnie, Jarosław Iwaszkiewicz mieszkał zwykle latem w Sandomierzu. To tu opisał pewną historię, którą, jak twierdzi, opowiedziała mu pani Marta i która stała się podstawą jednego z najbardziej przejmujących jego opowiadań. Właśnie Tataraku. No, ale wiele się zmieniło przez ten czas. Sandomierz jest już zupełnie innym miastem, trzeba było szukać innego tła, musiałem zwrócić się jakby w stronę tych miejsc, które dają jeszcze możliwość pokazania lat sześćdziesiątych. Szukałem czegoś podobnego do świata, którego już nie ma...


TATARAK
Jarosław Iwaszkiewicz


Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń „wierzbami ocienionej wody”, jak mówi Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.

Zapach ten na początku mojego życia skojarzył się z obrazem gwałtownej śmierci. W dzieciństwie tatarakiem wykładano podłogi sieni i balkonu, panował on niepodzielnie w dniach wesołych i naprawdę Zielonych Świąt. A jednocześnie przypomina mi on zawsze śmierć mojego pierwszego przyjaciela, który nosił dziwaczne imię Gracjan i utopił się, mając trzynaście lat.

To było o świtaniu mojego życia, we wczesnym dzieciństwie. Ale i dzisiaj wywołuje ten podwójny zapach niewesołe myśli. Koniec ma jakieś tajemnicze związki z początkiem. Ton, dźwięk, woń jak echo odpowiadają z końca w koniec żywota. Zapach dzieciństwa odnajduje odpowiednik w zapachu starości, młodość odbija się w zielonym lustrze wieku dojrzałego. Taką jest w moim życiu historia tataraku.

Na ogół ludzie się dziwią, że aby uciec od zgiełku miast i podróży, aby oderwać się od nużących i jałowych zajęć, spędzam część lata (raczej późnej wiosny) w małym miasteczku Z., położonym nad wielką rzeką. Oprócz rzeki i łąk nadrzecznych, oprócz nadbrzeżnej wikliny, oprócz lekkiej konstrukcji mostu, który łączy dwa brzegi – w miasteczku nie ma dosłownie nic. Zakurzony rynek, parę domów i domków – owszem, jest dużo ogrodów i sadów, które są jedyną ozdobą osiedla. Dla mnie największą atrakcją jest to, że mogę tam mieszkać (w przytułku dla starców!), nie podając nikomu mego adresu, nie męczony telefonami i depeszami, otrzymując codziennie listy od żony.

Mam też jeszcze jedną atrakcję, której ludzie mniej mnie znający przypisują większe, niż ma naprawdę znaczenie: jest nią przyjaźń z doktorową M. Jest to prawdziwa przyjaźń, poparta wielkim argumentem tego, że widujemy się raz na rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie jesteśmy zupełnie zainteresowani w naszych żywotach. Pomaga to zarówno szczerości naszych wyznań, jak też pewnemu wzajemnemu egzaltowaniu swoich charakterów. Jesteśmy dla siebie zawsze czymś osobliwym, w ciągu całych dwudziestu pięciu lat naszej znajomości.

Doktorowa M. – p. Marta – straciła w czasie okupacji dwóch synów i teraz jest zupełnie samotna. Mąż potwornie zapracowany. Oprócz szpitala ma olbrzymią praktykę wokół miasteczka. Dawniej widywałem go na chłopskich furkach jadącego po 15, 20 kilometrów do chorych. Teraz ma samochód i może odwiedzić w ciągu dnia znaczną liczbę pacjentów. Wpływa to dodatnio na poziom codziennego życia doktorostwa. Mimo tego „poziomu”, pewnej łatwości życiowej, pani Marta odczuwa bardzo swoje opuszczenie. Parę tygodni mojego pobytu w miasteczku Z. nie może zaradzić jej uczuciu zbędności istnienia. Trzeba zresztą dodać, że pani Marta nigdy nie narzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zajmuje się domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjentów i stara się, aby zziajany doktor, przychodząc do domu, zastawał ład, spokój i zewnętrzny wygląd mieszkania doprowadzony do najwyższego porządku.

Dom doktorostwa – to staroświecki dworek, jakich jest wiele w miasteczku. Niewygodny rozkład obszernych pokoi sprawia, że nikt nie może tu mieszkać oprócz doktorostwa. Pokój chłopców zamknięty jest na klucz i nikt tam nie zagląda. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione są mnóstwem staroświeckich mebli i doniczek z egzotycznymi roślinami. Doktorowa przyjmowała mnie zawsze w salonie, gdzie stoi garnitur simmlerowskich mahoniowych mebli, krytych szafirowym pluszem, gdzie wisi na ścianie parę oleodruków i portret pani Marty, sporządzony przez miejscowego malarza, który powąchał kiedyś paryskiego powietrza. W czarnych żardinierach gęsto zieleniały rośliny, jakby zrobione z jedwabiu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od wieków nietykany, stał tu także. Na podłodze leżał czerwonawy dywan, przedstawiający kobietę niosącą dwa wiadra wody na koromyśle.

Nie był to pokój stworzony do zwierzeń. A jednak tu mi opowiadała pani Marta historię swego życia. Tu też – ostatnio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej, a nieuleczalnej choroby – opowiedziała mi sprawę, która jest przedmiotem niniejszej relacji. Oczywiście, spisałem to wszystko jak literat, uzupełniając, dodając to, co sobie wyobrażałem – i nawet czasami, prawem od bardzo dawna uświęconym, a w gruncie rzeczy nieumotywowanym, zaglądając do wnętrza działających osób. Być może potraktowałem całą sprawę zbyt dramatycznie, jak gdyby było tu coś wyjątkowego. A przecież to historia codzienna, jakich tysiące zdarzają się po naszych miastach i miasteczkach.

Pani Marta nigdy nie bywa na „przystani”.

Tak się nazywa dość duży drewniany budynek, stojący w pewnym oddaleniu od rzeki. Składa się on z dwóch sal. W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedają papierosy, piwo i znakomity tutejszy „płynny owoc” – gospodarczą podstawę tego pełnego sadów rejonu – a obok sal istnieje duży taras, a raczej drewniany pomost, na którym odbywają się tańce. Wszystko to stoi jak chatka na kurzej nóżce na wysokim podmurowaniu, które zabezpiecza „przystań” przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi.

Ten taras właśnie jest największą atrakcją miasteczka Z. Tu przychodzi wytańczyć się i wyszumieć młodzież znudzona monotonią pracy czy nauki w położonym daleko od wszelkich centrów kulturalnych mieście. Dzieje się to zwykle w soboty i niedziele. Przy czym w soboty obowiązuje chłopców strój bardziej swobodny, kolorowe kraciaste koszule i potargane „egzystencjalistycznie” czupryny. W niedzielę natomiast włosy są pobożnie przygładzone, koszule są białe i marynarki ciemne. W jednym i drugim stroju chłopcy piją „płynny owoc” i wbrew temu, co się mówi o pijaństwie w Polsce, wódki z sobą nie przynoszą. Są na to za ubodzy. Grają także w brydża, po pół grosza punkt. Dziewcząt jest zazwyczaj bardzo mało, tyle tylko, ile do tańca potrzeba.

Gdzież mogła zaprowadzić pani Marta przybyłą ze stolicy przyjaciółkę? Cóż jej miała pokazać w zrujnowanym przez wojnę miasteczku? Oczywiście zaprowadziła ją na „przystań”.

Księżyc świecił, rzeka połyskiwała, czasami głośniej klapnęła fala o brzeg. Ale nikt nie patrzył w tamtą stronę. Na drewnianym tarasie tańczyły pary, chociaż megafon chrypiał niemiłosiernie. W środku prawie wszystkie stoliki były zajęte. Młodzieńcy grali w brydża.
Panie zajęły wolny stolik z boku i rozejrzały się po sali. W kącie za „szynkwasem” uprzejma blondyna sprzedawała wodę sodową i ów „płynny owoc”, sławę miejscowej przetwórni. Trzeba było sobie samemu przynosić te butelki.

Pani Marta skierowała się do bufetu i wzięła dwie butelki jabłecznego soku. Wracając do swojego stolika, mijała grupę grających. Jeden z chłopców, uderzając kartą o stół, wysoko podniósł rękę i trącił butelkę niesioną przez panią Martę. Butelka omal nie wyśliznęła się jej z rąk, a chłopak podniósł na nią oczy i przeprosił uprzejmie.

Pani Marta usiadła obok przyjaciółki i milczała przez chwilę. Potem rozlała do szklanek płyn o pięknej, dojrzałej barwie i znowu się zamyśliła. Spojrzała w stronę, gdzie siedział ów chłopiec, który ją potrącił. Zwrócony do niej bokiem, ukazywał swój profil nieregularny, o zgniecionym nieco, jak u boksera, nosie. Miał obfite włosy, zaczesane do góry. Ręka, w której trzymał karty, palce drugiej ręki, którymi przebierał po damach i waletach, wahając się, czym ma zabić lewę, były piękne i smukłe. Znajdowały się one wyraźnym kontraście ze złamanym nosem, dość dużą, masywną głową i wulgarnie rzeźbioną szyją, wynurzającą się z czerwonej koszuli (była sobota).

Pani Marta szybko spostrzegła, że z ową „przyjaciółką” niewiele mają sobie do powiedzenia. Łączyły je kiedyś wspomnienia młodości, ale pani Marta zauważyła, że od jakiegoś czasu nie znosi wspomnień. Postarzały ją one i mówiły o wszystkim, co się obróciło w proch. A w pani Marcie żyły jeszcze jakieś niejasne nadzieje na dzień dzisiejszy. Słuchała więc opowiadań przyjaciółki, która miała czworo dzieci rozsianych po wszystkich częściach świata, otrzymywała od nich paczki i listy i uważała za stosowne poinformować panią Martę o tym wszystkim bardzo szczegółowo. Doktorowa słuchała piąte przez dziesiąte, od czasu do czasu zadawała jakieś pytanie, a nudząc się, obserwowała chłopców grających w karty.


Prószyński Media /F.N.