Nie prześwietla życia swoich rozmówców, ale zagląda w głąb nich samych. Nie ocenia, ale próbuje zrozumieć. Swoją najnowszą książką „Są” Teresa Torańska udowadnia, że o uczuciach można mówić bez ekshibicjonizmu.
Teresa Torańska: Najważniejszy jest człowiek.
Ten, który mówi czy ten, który czyta?
Każdy. Kiedy robię z kimś rozmowę, a zwykle trwa to kilka miesięcy, jestem w tym zanurzona do dna. I tylko w tym. Nie mogę się skupić na niczym innym. Myślę tylko o moim bohaterze, o tym, co jest w nim najważniejsze. Chcę opowiedzieć jego historię. Ale cały czas mam w głowie czytelnika. Czy tekst go zainteresuje? Czy będzie dla niego ważny?
Moją ambicją jest, aby poprzez opowieść o jednym człowieku, opowiedzieć większą historię. Kiedy z profesor Ewą Łętowską rozmawiamy o cierpieniu, to rozmawiamy o jej cierpieniu i o jej uczuciach. Ale chciałabym, żeby w tej historii mogli się przejrzeć także inni ludzie.
Jak skłonić człowieka do mówienia o sprawach bardzo osobistych: o śmierci żony i syna (rozmowa z Edmundem Wnukiem-Lipinskim), o traumatycznym dzieciństwie (rozmowa z Adamem Danielem Rotfeldem)?
Najważniejsze są dwie rzeczy: zaufanie i empatia. Nie można zrobić rozmowy na podstawie jednego spotkania. Nie mogę wymagać od człowieka, że ot tak się przede mną otworzy. To wymaga czasu. Przecież człowiek, który siedzi naprzeciwko też chce wiedzieć z kim ma do czynienie. Chce mnie jakoś dotknąć. Jeżeli ma mówić o sprawach najbardziej intymnych, często bolesnych, musi mieć pewność, że jestem w stanie go zrozumieć, że jest we mnie dość empatii. Na początku oswajamy się ze sobą. Poznajemy nawzajem. Dopiero trzecie spotkanie daje szansę na szczerą rozmowę. Bo wtedy jest już między nami więź, wspólnota myśli.
Jakich pytań się nie zadaje?
Adam Daniel Rotfeld pojechał na Ukrainę do Klasztoru w Uniowie odsłonić tablicę poświęconą braciom Szeptyckim, zakonnikom, którzy w czasie wojny, narażając życie, dawali schronienie żydowskim sierotom. Szeptyccy uratowali życie małemu Rotfeldowi, kiedy on jeszcze nie wiedział, jak ma na nazwisko. Po zakończonej uroczystości polska dziennikarka zadała pytanie: co pan czuł? Rotfeld stał w osłupieniu, a ja razem z nim. Człowiekowi, który przeszedł tak ogromną traumę, nie można zadać tak banalnego pytania, kiedy rozmawia się o rzeczach, które dotykają go jak skóra. To jest pytanie bez odpowiedzi.
Zanim dziennikarz spyta, powinien pomyśleć i spróbować wejść w sytuację bohatera, w tym wypadku dziecka, które cieszy się, że wie jak ma na imię. Wystarczy sobie tę sytuację wyobrazić, przy odrobinie empatii – poczuć, a wtedy pytania przyjdą same.
Od czego zaczyna Pani rozmowę?
Od faktów. Skłaniam rozmówcę, by opowiadał sceny. Jeżeli mówi o wydarzeniach sprzed lat, pomagam mu przenieść się w tamtą przestrzeń psychiczną. Pytam co widzi.
Skoro jesteśmy przy Rotfeldzie, on po wielu latach spotkał się ze swoją siostrą, pytam: pamięta pan moment, kiedy ją zobaczył? Albo: jechał pan pociągiem, jak wyglądał ten pociąg? Konkrety. Obrazy. Uczucia wyjdą w kolejnych rozmowach.
Takim rozmowom towarzyszą łzy?
Bardzo często. Wtedy płaczemy oboje. Na tym też polega szczerość – nie tylko mówimy prawdę, ale też jesteśmy prawdziwi w swoich zachowaniach, reakcjach. Niczego nie udajemy. Ale czasami te łzy są dla mnie zaskoczeniem. Jak podczas rozmowy z Bronisławem Komorowskim - patrzę, a on ma mokre oczy. Nie zawsze wiem, że temat, w który wchodzę, budzi tyle emocji u mojego rozmówcy.
Jak te emocje przelać na papier?
To jest dopiero robota jak cholera. Najtrudniejsza. Jak oddać czyjeś wzruszenie, żeby to nie było łzawe, ckliwe, zbyt sentymentalne? Trzeba opisać. Ale jak? Siedzę i kombinuję. Złoszczę się, płaczę. Szukam formy, która odda emocje tak, by czytelnik właściwie je odczytał. O uczuciach należy pisać bardzo delikatną kreską.
Dużo łatwiej oddać emocje w telewizji niż na papierze. Tam słychać ciszę. (Jak opisać ciszę?) Tam widać, że komuś łzawią oczy. To mówi samo za siebie.
Kiedy spisałam rozmowy, które robiłam dla telewizji, np. w „Dworcu Gdańskim”, okazało się, że one są puste, pozbawione temperatury. Aby je pogłębić, trzeba jeszcze raz rozmawiać, doprecyzować fakty. Bo fakty rzucone w kontekście obrazu, coś mówią, ale napisane – niestety nie.
Słynie Pani z tego, że do swoich rozmów jest znakomicie przygotowana. Przykład – rozmowy z komunistami, kiedy przypominała Pani swoim rozmówcom wydarzenia, o których dawno zapomnieli, mimo, że byli ich głównymi aktorami. Ale do rozmowy o uczuciach chyba nie można się przygotować. Ufa Pani intuicji?
Może mam jakiś szósty zmysł. A może po prostu umiem logicznie myśleć, składać fakty do kupy i jestem otwarta na sygnały, które do mnie docierają.
Kiedy robiłam rozmowę z Edmundem Wnukiem-Lipińskim, którego znam od lat, chciałam, żeby to była rozmowa o nadziei. Mundek przeżył wielką tragedię – najpierw stracił nastoletniego syna – jedynaka, a potem w wyniku ciężkiej choroby zmarła jego żona. Nasza rozmowa zaczęła się właściwie już przez telefon. Dzwonię, żeby umówić się na spotkanie, rozmawiamy i słyszę w tle głos dziecka. Pytam: „Mundek, co ja tam słyszę?”. A on mówi: „Marysię”. Nasza znajomość wybucha co kilka lat, więc nie wiedziałam, że on się powtórnie ożenił, że ma kilkuletnią córkę z drugiego małżeństwa. To był dla mnie świeży temat.
Czasami zdarzają mi się takie strzały. Także w życiu. W czasie stanu wojennego zadzwoniłam do jednego kolegi, żona powiedziała: „nie ma, wyszedł”. Zadzwoniłam do drugiego, to samo. Zapytałam gdzie wyszedł, żona nie wiedziała. Za kilka godzin dzwonek do drzwi. Przyszedł do mnie trzeci facet i powiedział, że wpadł, bo był w pobliżu. No to już wiedziałam, u kogo był, bo znam panoramę ulic i wiem kto gdzie mieszka. Na drugi dzień poszłam do „Czytelnika” i spotkałam Ernesta Skalskiego, jednego z mężczyzn, do którego dzwoniłam poprzedniego dnia. Spytałam: „Ernest, to jaką partię wczoraj założyliście?”. On spojrzał na mnie osłupiały i wściekły. „Zobacz - powiedział - było nas pięciu. Każdy przysięgał, że nic nie powie i któryś sypnął”. Ernest do tej pory nie wierz, że to był strzał.
Pani obecność w tekstach jest bardzo dyskretna. A jednak czytelnik nie ma wątpliwości, kim Pani jest, w co wierzy i po której stronie stoi.
Dziennikarz nie może przyćmić swojego rozmówcy. Z drugiej strony – to ja przeprowadzam rozmowę. Przedstawiam w niej człowieka takim, jakim ja go widzę. Dlatego mam potrzebę zaznaczenia swojej osoby, zadeklarowania, kim jestem. Ale nie mam potrzeby błyszczeć.
Każdy człowiek nadaje się na bohatera?
Absolutnie każdy człowiek ma coś do powiedzenia. Różnica polega na tym, że jedni ludzie mają do powiedzenia więcej, inni mniej. Ale z całą pewnością każdy nadaje się na dobrą rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Karst
Źródło: "PDF – pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, nr 4/2007"
Komentarze (0)