Odkąd sięgam pamięcią, zawsze coś pisałam. W czasach gimnazjalnych przez kilka lat prowadziłam gazetkę ścienną. Byłam wydawcą i jedynym autorem. Moja cudowna wychowawczyni, która wszystko rozumiała, pozwoliła mi przypinać gazetkę do szkolnej tablicy ogłoszeń. To była podwójna kartka wyrwana ze środka zeszytu. Przypinałam ją każdego dnia rano, a zdejmowałam po dwóch dniach. Codziennie do tablicy ogłoszeń były przyczepione dwie gazetki – bieżąca i wczorajsza.

O mojej gazetce bez przerwy dyskutowało się na pauzach. Opisywałam życie naszego żeńskiego gimnazjum. Obserwowałam uważnie, co dzieje się w mojej klasie. W pozostałych miałam korespondentki, które rzetelnie zdawały mi relacje. Zachowywałam dziennikarską lojalność i kiedy pisałam o którejś z dziewczynek, wymieniałam tylko jej imię i pierwszą literę nazwiska. Oczywiście i tak wszystkie wiedziały, o którą chodzi.


W klasie przedmaturalnej moja gazetka wywołała aferę. Finał był taki, że wyrzucono mnie ze szkoły. Powodem był nazwa gazetki, brzmiąca: „Pokój narodom” i nijak mająca się do treści. To było na wiele lat przed wojną, ale już wtedy czuło się, że coś złego wisi w powietrzu. Ponieważ w 1917 r., kiedy wybuchła rewolucja, mieszkałam w Rosji, doskonale wiedziałam, jak wygląda wojna. Chciałam walczyć o pokój. Nie bardzo wiedziałam jak, ale przyszedł mi do głowy ten tytuł i postanowiłam zapisać go dużymi literami. W tekście nic na ten temat nie było. Napisałam tylko, że Elę S. widuje się często z Krysią M., ale przecież Ela siedzi z zupełnie inną dziewczynką, więc one na pewno są skłócone. Słowem – nic głupszego nie można było sobie wyobrazić.
Jedna z dziewczynek (natychmiast poinformowano mnie która, bo wszędzie miałam swoich ludzi) była tym tytułem oburzona i doniosła na mnie dyrekcji. Powiedziała, że jestem komunistką, że podaję się za Polkę, a to nieprawda, bo jestem Rosjanką. Przełożona szkoły wezwała mnie, wzięła w ramiona i powiedziała: „Stefciu, musisz odejść ze szkoły”. Stałam jak wryta: „Jak to?”. „Ja ci powiem jak jest – otóż zrobili z ciebie komunistkę. Nie zadawaj żadnych pytań, na żadne z nich nie odpowiem. Bardzo mi przykro…”.
Gdy teraz ktoś pyta mnie o wykształcenie, mogę z ręką na sercu odpowiedzieć – niepełne średnie. Ale jak napisałam w jednej z książek, byłam przeszczęśliwa, gdy dowiedziałam się, że Andrzej Wajda też nie ma matury. I proszę – to mu nie przeszkodziło w karierze.
Przez całe życie obiecywałam sobie, że się douczę, że zdam maturę. Okazało się, że to nie jest wcale takie proste. Już po dziewięćdziesiątce rozmawiałam z profesorem Bralczykiem, którego uwielbiam: „Panie profesorze, czy ja mogłabym zdać maturę?”. „Eksternistycznie. Tylko eksternistycznie”. „Ale ja jestem słabiutka z matematyki”. Profesor machnął ręką i pobłażliwym tonem powiedział: „To niech pani już to zostawi”.


Wykonywałam w swoim życiu wiele zawodów, ale jedyny dyplom, jakim mogę się pochwalić, to dyplom szkoły baletowej. To nim wylegitymowałam się, kiedy pod koniec wojny przyjmowano mnie do Polskiego Radia. Jego siedziba mieściła się wówczas na drugim piętrze najzwyklejszej lubelskiej kamienicy. Szukano partnerki dla znakomitego spikera Tadeusza Chabrosa – tego, który kilka miesięcy później swoim pięknym, dźwięcznym głosem zakomunikował koniec wojny. Pamiętam, że staliśmy za jego placami i płakaliśmy ze wzruszenia. Ale po kolei.
W przesłuchaniach wzięło udział kilka dziewczyn. Potem „wielki dyrektor” Władysław Kopaliński opowiadał mi, że każda z nich miała jakiś feler – jedna sepleniła, druga nie radziła sobie z tremą, z trzecią też coś było nie tak. Wybrano mnie i zostałam pierwszą spikerką Polskiego Radia. Tak rozpoczęła się moja cudowna przygoda z radiem i wieloletnia przyjaźń z Władysławem Kopalińskim. Nie potrafię mówić o nim z obojętnością, bo był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Nigdy umyślnie nie zrobił nikomu przykrości. Dla nas, którzy przeżyliśmy IV Rzeczpospolitą, może się to wydawać niewiarygodne, ale Władek był człowiekiem pozbawionym żółci. Przez pierwszy okres naszej znajomości zwracałam się do niego per „panie dyrektorze”, bo on był wielkim dyrektorem a ja młodą adeptką. Ale w końcu zwrócił mi uwagę, że jest ode mnie niewiele starszy i że pora skończyć z tymi głupstwami. Nie wypadało sprzeciwiać się dyrektorowi i przeszliśmy na ty. Umarł, mając dziewięćdziesiąt dziewięć i pół roku, a umysł miał taki, jak wtedy, kiedy się poznaliśmy. Wielki.


Kochałam radio, ale porzuciłam je dla telewizji. Dałam się złapać na lep. Ale nie był to lep większej gaży. Nigdy bym tego nie zrobiła dla pieniędzy. Nawet gdyby mi je zaproponowano, chociaż nikt nie zaproponował. Po prostu urzekło mnie to, że w telewizji jest obraz. Gdy oznajmiłam w radiu, że odchodzę, usłyszałam, że w każdej chwili mogę wrócić. Nie skorzystałam. Sama nie wiem dlaczego, bo wielokrotnie miałam na to ochotę. Wolę radio i już.


Ale telewizja na chwilę mnie oczarowała. Byłam autorką pierwszego serialu, jaki emitowano na żywo. Nazywał się „Szklana niedziela”. Występowały w nim trzy osoby: ojciec – Andrzej Szczepkowski, matka – Danusia Szaflarska i córka – Ela Złotowska. Niezła obsada, prawda? Oni tworzyli rodzinkę, która co dwa tygodnie w niedzielę (nie podejmowałam się robić serialu co tydzień) zasiadała do oglądania telewizji i komentowała wszystko, co działo się na ekranie. Kłócili się, spierali, każdy miał swojego ulubieńca, ot, normalne życie rodzinne. Serial nadawany był na żywo, tak jak wszystko wówczas – od „Dziennika” po „Teatr Telewizji”. Przez dwa tygodnie biegałam po redakcjach, sprawdzałam, co danego dnia będzie można na ekranie zobaczyć i pisałam scenariusz. Margines improwizacji był spory, bo czasami w ostatniej chwili wprowadzano zmiany w programie, a my musieliśmy na to natychmiast reagować. Czułam się spokojna, bo Andrzej Szczepkowski był mistrzem improwizacji, ale i tak cały czas siedziałam z boczku i czuwałam nad całością. Od czasu do czasu wprowadzałam zmiany w scenariuszu, pisałam je wielkimi kulfonami na kartce, którą dawałam Andrzejowi, a on z niezwykłym wyczuciem wygłaszał te zdania w najodpowiedniejszym momencie.
Nie mieliśmy zamiaru robić satyry, bo zły to ptak, który własne gniazdo kala. Ponieważ telewizja była naszym gniazdem, wszystko raczej nam się podobało. O „Dzienniku” nie mogłam nic pisać ze zrozumiałych względów. Ale gdy jakiś program był potwornie nudny, Andrzej dawał temu wyraz wymownie ziewając. To był serial na miarę tamtych czasów, niedoskonały, ale byliśmy z niego bardzo dumni. Do dziś kręci mi się w oku łza, gdy ktoś zaczepia mnie i wspomina moją „Szklaną niedzielę”.


Nie skończyłam szkoły, która liczy się do wykształcenia, ale profesorów miałam nie z tej ziemi. Sztuki aktorskiej uczył mnie sam Fryderyk Jàrosy (reżyser teatralny i dyrektor wielu teatrów międzywojennej Warszawy – przypis redakcji), który w czasie wojny przez długi czas dzielił pokój ze mną i moim mężem w mieszkaniu moich teściów. Jàrosy żądał, żebym każdego wieczora obydwu panów zabawiała improwizowanymi monologami, bo przecież wtedy nie mieliśmy ani książek, ani radia. Wymyślałam fabułę, postaci i w każdą z tych postaci się wcielałam. Nie domyśliłam się, że Jàrosy przygotowuje mnie na partnerkę do konferansjerki.

Jeszcze przed wojną czasem pisałam coś do szuflady i kiedyś mój mąż zasugerował, żebym któryś ze swoich tekstów pokazała Jàrosemu. Więc pokazałam. Po jakimś czasie Jàrosy oddał mi teksty i powiedział: „Te śmieci to możesz sobie wziąć, a ten skecz zagram z Leną Żelichowską (aktorka dramatyczna i rewiowa międzywojnia). Jest jeden warunek – skecz wystawimy anonimowo”. Jak powiedział, tak się stało – na afiszu w miejscu mojego nazwiska pojawiły się trzy gwiazdki. Gdy wyszło na jaw, że to ja byłam tajemniczą autorką, wielokrotnie pytano mnie, jak mogłam zgodzić się na coś podobnego. A ja zawsze odpowiadałam – „A jak mogłam się nie zgodzić, skoro przede mną skecze dla Cyrulika Warszawskiego pisali tacy autorzy jak Tuwim czy Hemar!? Świadomość, że Żelichowska i Jàrosy będą na scenie grali mój skecz mogła przewrócić mi w głowie. Od tego zaczęło się moje pisanie: skeczy, monologów, żartobliwych recenzji do prasy codziennej.


Aż któregoś dnia, tuż po wojnie, zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się głos Mariana Eilego, legendarnego twórcy „Przekroju”. Mieszkaliśmy wtedy z Jurkiem w Łodzi. Byłam przekonana, że Eile dzwoni do Jurka, więc powiedziałam: „Oddaję słuchawkę mężowi”. Po chwili słyszę, jak Jurek mówi: „Oddaję słuchawkę żonie”. Wzięłam słuchawkę i słyszę: „No i co? Pani rozporządza się tym, do kogo dzwonię, a ja dzwonię do pani…” i zaproponował mi pisanie cotygodniowego felietonu do „Przekroju”. Myślałam, że ktoś robi mi kawał, nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ale to nie był kawał. Odtąd w każdy czwartek biegłam rano na dworzec i świeżo napisany felieton oddawałam do rąk konduktora, podróżującego pociągiem relacji Łódź-Kraków.


Ponieważ były to czasy szalejącej cenzury, wymyśliłam postać Alicji. Pierwowzorem była prawdziwa Alicja, spikerka radiowa. Pamiętam jej nazwisko, ale nie zdradzę, ponieważ Alicja to była wzorcowa kretynka. Każdy felieton do „Przekroju” rozpoczynałam zdaniem: „Spotkałam Alicję”, a potem opisywałam moją i Alicji wymianę zdań. Moje poglądy były prorządowe i proradzieckie, za to Alicja miała wielkie pretensje do polityki. Żaden z cenzorów się nie połapał. Ale czytelników zawsze miałam niezawodnych - nikt, kto miał trochę oleju w głowie, nie podzielał opinii, które w felietonie wyrażałam ja jako ja, za to Alicja budziła pełną pobłażania dla jej słabostek sympatię. To był najgenialniejszy pomysł mojego życia.


Eile był jednym z moich znakomitych profesorów. Ukształtował mnie, zainspirował, skierował moją uwagę na aktualną satyrę polityczną. Był jednym z twórców mnie. Przepraszam, że się powtarzam: nie mogę powiedzieć już nic nowego, wszystko zużyłam. Jak napisałam w jednej z moich książek: „Nigdy nie byłam egoistką, ale zawsze byłam egocentryczką”. Potrafię pisać tylko o sobie. I opisałam już chyba każdy fragment mojego życia.


Wysłuchała Magdalena Karst

Źródło: PDF - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, nr 1 (5)/2008

PDF_empik.jpg