Śpiewają razem od wielu lat, bo zaczynali razem w chórze akademickim UAM, ale popularność zdobyli jako zespół Audiofeels dzięki programowi „Mam Talent”, w którym zajęli trzecie miejsce.

3. października ukaże się ich debiutancka płyta, a pięć dni później występem w Sali Kongresowej w Warszawie rozpoczną trasę koncertową.
Marcin „Illuk” Illukiewicz z grupy Audiofeels opowiada o pracy zespołu i pierwszej płycie "Uncovered".


Jak dobieracie utwory do repertuaru?



Zazwyczaj jest to przypadkowy strzał, bo każdy rzuca propozycje utworów, które chciałby, żeby były wykonane przez cały zespół. Inspiracje przychodzą w różnych momentach: podczas jazdy samochodem, wizyty w sklepie czy w trakcie słuchania muzyki lub oglądania w domu jakichś teledysków. Później wszystko obgadujemy na spotkaniach i próbach. Wtedy zapadają decyzje, który utwór trafi do naszego repertuaru.


Rozrzut stylistyczny jest niemały: na waszej pierwszej płycie "Uncovered" pojawią się m.in. piosenki Stinga, Red Hot Chili Peppers, Metalliki, Simona i Garfunkela, Quincy Jonesa i Bee Gees. Jak godzicie tak różne stylistyki?


W zespole jest nas ośmiu, a każdy ma inne gusta muzyczne, inny charakter i każdy jest indywidualistą. Chcielibyśmy, żeby w tym zespole można było wszystko pogodzić. Aczkolwiek myślę, że swojego ostatecznego stylu jeszcze nie znaleźliśmy i nie wiem, czy tak do końca go szukamy. Jesteśmy bardzo otwarci na wszelkie gatunki muzyczne. Czy nam to przeszkadza? Myślę, że na razie nie.


Ale wymaga wielu kompromisów...



Tak, lecz jednocześnie dajemy sobie w miarę możliwości swobodę. Jest osiem zdań i osiem kompromisów. Tego wymaga ten zespół, ale od początku byliśmy przygotowani na to, że tak właśnie będzie i właśnie na to się zdecydowaliśmy.


W paru tekstach o zespole zetknęłam się ze stwierdzeniem „na razie covery”. Czy to znaczy, że myślicie o tworzeniu własnej muzyki?


Jak najbardziej. Dążymy do tego, podejmujemy próby tworzenia, ale na razie wszystko idzie do szuflady. Wychodzimy z założenia, że gatunek Vocal Play, który wykonujemy, nie jest jeszcze w naszym kraju popularny, a najłatwiej rozpropagować go właśnie wykonując covery. Przedstawiamy ludziom dobrze znane utwory, ale w nowych aranżacjach i wykonaniu, z jakim prawdopodobnie do tej pory nigdy się nie zetknęli. Myślę, że z czasem, kiedy Vocal Play przyjmie się w Polsce, przyjdzie czas na robienie własnych numerów.


Jak przygotowujecie aranżacje?


Ktoś rzuca pomysł, ścierają się wizje, zapada decyzja, że przygotowujemy dany numer. W zespole jest trzech chłopaków, którzy zajmują się aranżacjami: Marek Lewandowski, Jarek Weidner i Antek Sobucki. Siadają przy pianinie lub komputerze, mają świadomość, jakie każdy z nas ma możliwości i na tej podstawie przygotowują aranż na siedem głosów i beat box.


Czy w trakcie prób wprowadzane są korekty?


Oczywiście. Nuty są dla nas tylko sugestią, ale nigdy sztywno się ich nie trzymamy. Tak naprawdę dopiero godziny prób pokazują, jaki będzie ostateczny kształt utworu. Na początku nigdy nie można przewidzieć, w którą stronę to pójdzie.


Czy pozwalacie sobie na koncertach na improwizacje?



Tak, ale w niezbyt dużym zakresie. Właściwie wszystko przygotowujemy na próbach i staramy się, żeby przekazać to, co mamy przygotowane.


Czy na jakimś koncercie zdarzyło się, że któryś z kolegów zaskoczył pozostałych?



(śmiech) Zdarza się to praktycznie na każdym koncercie. Najczęściej zaskakujemy się w ten sposób, że ktoś zapomni tekstu albo pomyli formę utworu, albo czasami rozbawi nas dziwnym wyrazem twarzy tudzież tekstem powiedzianym w trakcie konferansjerki.


Jak pracujecie nad choreografią? Czasami są to przezabawne pomysły sceniczne, na przykład łapanie się za głowę w trakcie piosenki „Crazy”.


Choreografia funkcjonuje u nas w bardzo ograniczonym zakresie, ale akurat do „Crazy”, a także „Tragedy” została wymyślona na samym początku istnienia zespołu, kiedy przygotowywaliśmy te utwory. Pomogła nam Kasia Rościńska, która zresztą śpiewa z nami w „Crazy”. To ona wymyśliła choreografię do tej piosenki.
Generalnie jesteśmy bardzo ograniczeni ruchowo i mamy dwie lewe nogi do tańca, więc raczej skupiamy się na naszych koncertach na śpiewaniu niż na tańczeniu.


Jak doszło do współpracy z Kasią Rościńską?



Śpiewaliśmy wcześniej w chórze akademickim Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i Kasia była jedną z naszych koleżanek. Kiedy zaczęliśmy tworzyć własny zespół, Kasia była pierwszą osobą, do której zgłosiliśmy się po wsparcie i pomoc. Jest świetną wokalistką i dobrym nauczycielem, jeśli chodzi o kwestie wokalne i w pewnym zakresie do dziś korzystamy z jej doświadczenia.
Naturalną konsekwencją naszej współpracy było również wspólne nagranie jednego utworu, który znalazł się także na płycie. Jest to jedyny gościnny występ na naszym albumie.
Na żywo Kasia występuje z nami bardzo sporadycznie, przede wszystkim pomogła w naszym debiutanckim koncercie, a naturalną konsekwencją tego, że utwór pojawił się w internecie, były występy z jej udziałem. Ostatnio tego nie praktykujemy, Kasia ma swoje zajęcia i własne koncerty, ale nie wykluczamy, broń Boże, współpracy w przyszłości.


Podobno gracie po kilkanaście koncertów miesięcznie, tymczasem wcale nie tak łatwo trafić na wasze występy. Dlaczego?



Ostatnio w ogóle mniej gramy, ponieważ poświęcaliśmy więcej czasu na pracę w studio. Natomiast unikamy koncertów plenerowych i imprez, na które ludzie nie trafiają z własnej woli. Chodzi nam o to, żeby nie być dodatkiem do święta gminy, gdzie ludzie przychodzą zjeść kiełbaskę i wypić piwko, a przy okazji usłyszą trzy zespoły, z których może jeden gdzieś kiedyś słyszeli. Nie chcemy wciskać się między tak zwaną wódkę a zagryzkę.


Wydawałoby się, że ośmiu facetów na scenie, którym potrzebne są jedynie mikrofony, to zero sprzętu do przewożenia. Tymczasem podobno wozicie go ze sobą na koncerty niemało?



Oj, mamy tego trochę. Mikrofony trzeba zasilić, mamy też odsłuchy, bo śpiewanie to nie wszystko - trzeba się też słyszeć w tym całym rozgardiaszu na scenie. Do tego dochodzą miksery, czyli standardowy sprzęt. Za to nie mamy żadnych instrumentów ani urządzeń służących do ich nagłaśniania.


Jakie to uczucie: być instrumentem?


Hmmm... to zależy jakim. Jeśli chodzi o perkusję, to uczucie jest trochę podobne do tego z czasów dzieciństwa, kiedy siostra biła mnie po głowie. W przypadku gitary sprawa bardziej się komplikuje - odczuwasz dużą pustkę w środku, a ktoś szarpie twoje struny. O instrumentach dętych się nie wypowiadamy, bo ciężko jest porównać do czegokolwiek uczucie "bycia dmuchanym"... (śmiech)


Czy z okazji wydania płyty "Uncovered" przygotowujecie trasę koncertową?



Tak, planujemy co najmniej dziesięć koncertów, a pierwszy odbędzie się 8. października w Sali Kongresowej w Warszawie.


Rozmawiała Magdalena Walusiak