Czy pisząc pierwsze fragmenty „Dziennika” myślał pan o nim już jako o większej i zamkniętej formie?

Tak, rzeczywiście. Jedna z poprzednich redakcji „Przekroju” zaproponowała mi prowadzenie dziennika zamiast cotygodniowego felietonu. Było mi to na rękę. Który z polskich pisarzy, a nasza literatura ma przecież arcydzieła diarystyki, nie chce mieć w dorobku także własnego dziennika? Bardzo mi sprzyjała ta propozycja i bardzo pasowała. Dlatego od początku zwracałem znacznie baczniejszą uwagę na wymiar książkowy niż odcinkowy.

Czyli to odcinkowość była sztuczna, a nie całość, która ostatecznie powstała?

Odcinkowość była miejscami sztuczna, a miejscami umowna. Dbałem raczej o to, żeby w powiedzmy czterech kolejnych numerach gazety mieścił się logicznie cały mój wywód, a nie o to, żeby to były cztery osobne wyrwy.

Co, poza rytmem słów i fraz, czyli poza językiem, dyktowało panu tę „większą całość”?

To jest ciekawe doświadczenie, ponieważ sięga się bezpośrednio do rzeczywistości istniejącej z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Mój temperament literacki wskazuje na to, że proza, którą piszę, jest szczególnego rodzaju prozą, ponieważ jest trochę oderwana od tego, co krytyka w Polsce uważa za temat współczesny. Tematy współczesne, polityczne czy doraźne od lat rozwijam jako wątki w moich felietonach. W przypadku dziennika miałem możliwość połączenia obu perspektyw, to znaczy mojego doraźnego, pisarskiego i bezpośredniego spojrzenia na otaczającą rzeczywistość i literackiego przetworzenia tej materii.

Skąd wzięły się w „Dzienniku”, który jest teoretycznie zapisem rzeczywistości, fragmenty odrealnione, jak choćby historia wędrującego po klatce schodowej kalendarza?

Dziennik może być wszystkim. Punktem wyjścia dziennika jest w znacznie większym stopniu literatura niż publicystyka. Moim punktem wyjścia w ogóle jest, nawet gdy piszę teksty publicystyczne, literatura. Dlatego mój dziennik tym bardziej jest naznaczony literaturą, a jeżeli literaturą, to i pewnego rodzaju fikcją. Fikcją, co oczywiście - podkreślam - nie znaczy nieprawdą. A sam byłem ciekaw, jak świat się ułoży, bo zaczynając pisać dziennik wiedziałem, że nie potrwa to dłużej niż dwa-trzy lata. Byłem ciekawy, co się wydarzy.

Z drugiej strony trzeba pamiętać, że jest to dziennik szczególnego rodzaju: ogłaszany na bieżąco. Nie taki, jakie pisali wielcy klasycy, jak na przykład Iwaszkiewicz, czyli dziennik intymny opatrzony zastrzeżeniem, że może zostać opublikowany pół wieku po śmierci autora. Czyli są to notatki rzeczywiście osobiste, ale w naturalny sposób szyfrowane. Wątki osobiste czy prywatne, które zdawałyby się oczywistą materią dziennika, są w nim nieobecne lub w taki czy inny sposób zakamuflowane.

Swój „Dziennik” ujął pan w bardzo szczególną klamrę. Zastosował pan zamknięcie na otwarcie i otwarcie na zamknięcie: książka zaczyna się rozstaniem z Panem Bogiem, a kończy powrotem syna marnotrawnego. Czy ten pomysł towarzyszył panu od początku pisania dziennika?

Rzeczywiście zakładałem to od początku. W „Dzienniku” jest zresztą parę rozstań i parę rzekomych rozstań też. Wymieńmy dwa: rzekome rozstanie z Panem Bogiem i jeszcze bardziej rzekome (czyli niemożliwe) rozstanie z klubem piłkarskim Cracovia. Oba wprowadziłem na początku wiedząc, że będę je na końcu odszczekiwał. Może nie są to szczyty finezji literackiej, jednak zamysł był taki, żeby czytelnik, który weźmie tę książkę do ręki, miał mocniejszą świadomość, że nie jest to zbiór przypadkowych tekstów, ale całość, która zaczyna się podobnie jak się kończy. To było dla mnie bardzo ważne.

Na początku postawił pan znak równości między zwątpieniem a wolnością. Od zwątpienia i pożegnania zaczyna się cały „Dziennik”. Czym w takim razie jest finalny powrót do P.B., jak Go pan nazywa? Dobrowolnym zniewoleniem? Objawem bezsilności?

Po głębokim namyśle odpowiadam: nie wiem.

Rozmawiała Magdalena Walusiak