Rozpędzał się do tego debiutu siedem lat. „Warto było czekać” – powiedzieć może sam autor, ale i jego czytelnicy, bo „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” to pozycja obowiązkowa. Co porabiał Jul Łyskawa, zanim odebrał statuetkę 18 lutego podczas gali Bestsellerów Empiku 2024?
Jest z rocznika 84., ukończył kulturoznawstwo (Instytut Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego), zawodowo zajmuje się redakcją oraz tłumaczeniem literatury dziecięcej. Jego krótkie prozy mogliście przeczytać w „Akancie”, „Arteriach” czy „Ha!arcie”. W materiałach na jego temat przewijają się informacje o tym, że pisarz kibicuje Legii Warszawa, lubi postmodernizm i jest wielkim miłośnikiem Darłówka. My pytamy go głównie o tę środkową kwestię, ale jeśli Łyskawa wyda kolejną książkę, obiecujemy umówić się wywiad, by poruszyć pozostałe tematy.
Jul Łyskawa (oraz wręczający nagrogę: Radek Rak i Olga Drenda), fot.: AKPA (Bestsellery Empiku 2024)
Paulina Stanaszek: W jednym z wywiadów wspominasz, że pierwszą książkę wysłałeś do wydawnictwa ponad 20 lat temu, a jednak debiutancką powieść wydałeś dopiero w zeszłym roku. Czy przez ten czas ciągle tworzyłeś? Jak myślisz, dlaczego akurat teraz z „Prawdziwą historią Jeffreya Watersa i jego ojców” się udało?
- Jul Łyskawa: Pisałem bez przerwy. Może musiałem się długo uczyć i ten późny debiut jest pochwałą konsekwencji? A może tym razem miałem po prostu więcej szczęścia?
Spodziewałeś się, że twój debiut odbije się szerokim echem i zostanie tak pozytywnie odebrany?
- Nie spodziewałem się nawet, że ktokolwiek zechce tę książkę wydać.
W „Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców” intertekstualność i różnorodność narracyjna sprawiają, że każdy czytelnik odbiera książkę na swój własny sposób. Czy miałeś w głowie konkretną myśl przewodnią, coś, co chciałeś przekazać, czy może bardziej zależało ci na otwartej interpretacji i pozostawieniu miejsca dla odbiorcy?
- Jednej myśli przewodniej nie miałem, raczej wiele zmierzających do mety w peletonie. Ale pisałem długo, nie wszystkie myśli pamiętam. Dziś sam muszę interpretować niektóre wątki, zresztą uważam, że pisanie jest sumą wszystkiego, co czytaliśmy, widzieliśmy czy przeżyliśmy. To jest tygiel, z którego nie zawsze da się wyłowić pierwotne składniki. Pozostaje też pytanie: kiedy powstaje książka? Gdy autor kończy ją pisać? A może po redakcji? Czy wtedy, gdy jest czytana? Literatura, która nie pozostawia miejsca dla odbiorcy mnie nie interesuje.
Bywa tak, że najlepsze dzieła zawierają wątki, które wymykają się pełnemu zrozumieniu nie tylko odbiorcom, ale i twórcom. „Prawdziwa historia” jest bardzo rozbudowana, pracowałeś nad nią przez wiele lat. Czy możesz powiedzieć, że jest dla ciebie „otwartą księgą”?
- Jak najbardziej, chociaż nie zmieniłbym w niej żadnego słowa.
Akcja osadzona jest w amerykańskim miasteczku Copperfield – dlaczego wybór miejsca padł na Stany i dlaczego akurat na stan Waszyngton?
- Zdecydowałem się nie tyle na Amerykę, co na amerykańską kliszę, aby polskie tło nie zmuszało mnie do autorskiej interpretacji i nie odciągało czytelników od relacji między bohaterami, formy czy języków tej książki. A stan Waszyngton jest ukłonem w kierunku amerykańskiego miasteczka, w którym ktoś zabił Laurę Palmer.
Napisałeś książkę w duchu postmodernistycznym, co było dla ciebie najciekawsze, podczas tworzenia – prowadzenie fabuły, skonstruowanie postaci czy praca nad formą?
- Najciekawsze było odkrycie, że istnieje zaburzenie neurologiczne o nazwie skaczący Francuzi z Maine, objawiające się między innymi automatycznym powtarzaniem zaobserwowanych ruchów czy wypowiadanych słów – i jest to zaburzenie uwarunkowane kulturowo. Zbudowałem wokół niego jeden z wątków powieści, a wplotłem w kilka innych.
Czy wspominany w książce Julius Whiscoffee to twoje alter ego, czy easter egg dla czytelników?
- Julius Whiscoffee jest jednym i drugim, ponieważ zabijam go na dwóch płaszczyznach – metafikcyjnej i fabularnej. Pisząc tę powieść, pragnąłem symbolicznej śmierci autora moich poprzednich książek, a jednocześnie pociągało mnie fabularyzowane mordowanie samego siebie przy użyciu nieoczywistego narzędzia zbrodni jakim jest dzieło sztuki.
„Paradoksalnie, gdy do tego doszło, gdy ludzie uznali, że Jeremy Hart jest nie tylko artystą, ale wręcz wybitnym artystą, moje wyobrażenie samego siebie się urzeczywistniło. Gdy ludzie utwierdzili mnie w przekonaniu, że jestem wybitnym artystą, przestałem ich potrzebować” – to zdanie jednego z bohaterów, utożsamiasz się z nim jako doceniony artysta?
- Utożsamiam się z ideą tego zdania. Zawsze czułem się pisarzem, ale gdy się pisze i nie wydaje, pisanie jest czymś wstydliwym. Skoro nie publikujesz, to znaczy, że piszesz słabo albo w ogóle nie umiesz – tak można pomyśleć. W chwili wydania, a dalej w chwili docenienia autor przekracza pewną granicę, staje się dla świata tym, czym dla siebie był zawsze – usankcjonowanym twórcą. Ale czy bez tego przestałby tworzyć? Pewnie pisałby dalej. Ja bym pisał. Czy bycie docenionym zmienia doświadczenie aktu twórczego? W żadnym stopniu.
Jeffrey Waters zadał pytanie, które teraz ja zadam tobie – czy świadome istnienie jest darem, czy brzemieniem?
- Jednym z powodów, dla których napisałem tę książkę, była potrzeba zadania samemu sobie tego pytania. Nie spodziewałem się jednak i wciąż się nie spodziewam kiedykolwiek otrzymać na nie odpowiedź.
Pracujesz nad kolejną książką? Jeśli tak, czego możemy się spodziewać? Czy zostaniemy w amerykańskim świecie i postmodernistycznej literaturze, czy może będzie to coś zupełnie innego?
- Mam w planach prozę osadzoną w amerykańskich realiach, ale nie wydaje mi się, aby to miało być podobne do „Prawdziwej historii”.
Jesteś laureatem nagrody Odkrycie Empiku w kategorii literatura, gratulacje! Jaki polski autor jest twoim literackim odkryciem 2024 roku?
- Moje odkrycie 2024 roku jest niestety anachronicznie, ponieważ ze wszystkich polskich książek, jakie czytałem w zeszłym roku, największe wrażenie zrobiła na mnie wydana w 2021 roku „Story Jones” Krzysztofa Pietrali. To książka, która już na dzień dobry jawnie zaprasza czytelnika do zabawy – czy raczej gry – umożliwia bowiem czytanie trzech wątków naprzemiennie bądź linearnie, wedle wyboru, a ja bardzo lubię takie igraszki.
Znaczenia obecne w tej (chyba) powieści wymykają się, co nie przeszkadza w lekturze, a wręcz potęguje zainteresowanie. Przede wszystkim jednak mocą Pietrali jest to, na czym dla mnie zaczyna i kończy się literatura – fenomenalny język. Na marginesie dodam, że od pewnego czasu nigdzie nie mogę znaleźć swojego egzemplarza tej książki, dlatego za pośrednictwem tego wywiadu chciałbym przekazać osobie, która wyniosła „Strory Jones” z mojego domu: znajdę cię.
Po więcej wywiadów z waszymi ulubionymi pisarzami i pisarkami znajdziecie w dziale Czytam.
Komentarze (0)