"Romans z trupem w tle" – czyli wiarołomny dentysta kontra wierne przyjaciółki – premiera książki już 5. marca 2009r.
Policyjne zasadzki, porwanie i pościg, Mikołaj, Superman i Mozart, kuzynka modelka i sąsiad Wiesio, nadopiekuńcza matka i złośliwa ciotka, wróżka Klara Widząca i magiczny kot, dwie zwariowane przyjaciółki i Bond. Jerzy Bond - wszystko to czytelnik znajdzie w nowej, zabawnej i pełnej zwrotów akcji powieści Ewy Stec "Romans z trupem w tle".
Kiedy przyłapiesz narzeczonego w łóżku – a właściwie na fotelu dentystycznym – z inną, możesz zrobić trzy rzeczy:
- wybaczyć,
- upić się
- albo zemścić.
Agnieszka Rusałka postanawia się upić. A potem zemścić. Za pomocą ogrodowego krasnala. I wplątuje się w niesamowite tarapaty...
Ewa Stec - ma męża, dwoje nadaktywnych dzieci, niesfornego psa i wygląd nastolatki. Pochodzi z Kęt, skończyła iberystykę w Krakowie. Wyjechała z Polski, żeby poznawać świat i szukać swojego miejsca na ziemi. Zrezygnowała z pracy w londyńskim City, bo chciała zająć się wychowywaniem dzieci i pisaniem. Uwielbia hiszpańskie wino (czerwone), ludzi z poczuciem humoru i książki z happy endem. Takie czyta i tylko takie pisze. Ukazanie się "Romansu z trupem w tle" to – jak sama mówi – dowód na to, że marzenia się spełniają.
Przeczytaj fragment książki:
Siedziałam sama przy barze w tej obskurnej knajpie przy Mikołajskiej. Było prawie pusto. Ciemno, zimno i śmierdziało petami, a choinka na ladzie z całą pewnością pamiętała ostatnie
Boże Narodzenie. W PRL-u. Stolik przy oknie okupowała parka studentów, wdzięcząc się do siebie i śliniąc. Fuj. Nie mogłam tego znieść. Spojrzałam w drugą stronę. Przy stoliku obok siedział pijak z niedopałkiem w ustach, rozbitek życiowy zapatrzony w dno swojego kufla.
Ciekawe, jak ja będę wyglądać za dwadzieścia lat? Moja sytuacja stanowczo nie skłaniała do optymizmu…
Lampa jak uliczna latarnia, zawieszona na jednym z ramion unitu stomatologicznego, kołysze się rytmicznie, rzucając ostre, nieprzyjazne światło. W blasku lampy nagość – motyw przewodni: prężne męskie pośladki, uległe kobiece piersi i czarny motyl wytatuowany na dłoni napiętej miłosną rozkoszą. Krwistoczerwone paznokcie wbijają się w zgniłozieloną tapicerkę fotela. Ten, nieprzyzwyczajony do miłosnych podrygów i jęków, przekrzywia się lekko, jakby zdziwiony odmianą. Jego miarowe drżenie wprawia w ruch stalowe wiertła, których stukot przeplata się z przyspieszonym, świszczącym oddechem kochanków. Wybuch wulkanu namiętności pociąga za sobą małe trzęsienie ziemi. Lampa kołysze się coraz szybciej. Przedmioty raz giną w mroku, raz wyłaniają się z niego. Fotel skrzypi. Lampa oświetla zaparowane okno, cień twarzy za szybą. Taca z narzędziami przesuwa się gwałtownie. Trach! Spada. Narzędzia rozsypują się po podłodze. Fotel się poci. Tarcie nagiego pośladka o skórzaną nawierzchnię rozgrzewa ją do czerwoności i…
Oby się jej dupa do fotela przykleiła! Wstrząsnął mną kolejny dreszcz. Wróciłam do rzeczywistości i – bez skutku – przeganiając torturujące mnie wspomnienie,podniosłam kieliszek do ust. Nie czułam już alkoholu. W ustach pozostał tylko słony smak łez i paląca gorycz zdrady. Zamówiłam następne martini. Wtedy mój wzrok padł na siedzącego dwa krzesła dalej faceta. Młody, na oko trzydzieści parę, chociaż czarne włosy przyprószone miał już nieco siwizną, przystojny, wyjątkowo w moim typie, a w dodatku dobrze ubrany. Nie pasował do tego otoczenia. Tacy jak on nie przychodzą do barów takich jak ten. No ale z drugiej strony, ja też nie chodzę w takie miejsca. Chyba że są po drodze na koniec świata, na który się dzisiaj wybieram. Nieznajomy uśmiechnął się do mnie. Proszę, proszę, facet mnie podrywa. Klasycznie, w barze. Niezły ubaw. Wiadomo już, co tu robi. Przyglądałam mu się dyskretnie, gdy nagle wstał i podszedł do mnie. Poczułam delikatny, acz intrygujący zapach owoców o nazwach równie egzotycznych jak serwowane tu drinki. O ile bury płyn o nazwie Rozgrzewająca Tajka można do takowych zaliczyć.
– Mogę się dosiąść? – zapytał facet przepraszająco. – Przydałoby mi się towarzystwo. Skinęłam głową i wskazałam na krzesło obok.
– Proszę siadać, nie czekam dziś na nikogo.
– Nazywam się Bond. Jerzy Bond – powiedział ze znaczącym uśmiechem. O mało nie udławiłam się przełykanym właśnie alkoholem.
– Aha... Dobre... I kobiecą anatomię pewnie ma pan, panie Bond, w małym paluszku, co? – zapytałam kpiącym głosem. – Która by nie rozłożyła nóg przed superagentem i supermężczyzną z superpotencjałem seksualnym? – mruknęłam już do siebie, bynajmniej nie troszcząc się o to, czy słyszał. – Taak... Bo oczywiście jest pan superagentem ratującym świat przed zagładą, prawda? – dodałam już głośniej, ponownie podnosząc kieliszek do ust. Ciekawe, jak szybko zaproponuje mi namiętny wieczór na tylnym siedzeniu swojego samochodu? Przystojny nieznajomy spojrzał na mnie ubawiony.
– No, niezupełnie. Superagent ze mnie żaden, ale anatomię to faktycznie mam opanowaną całkiem dobrze. Jestem ginekologiem.
Upsss... Poczułam nagłą chęć ewakuacji.
– Ach, tak – próbowałam się ratować. – To wiele wyjaśnia...
Zacisnęłam dłonie na kieliszku.
– A przychodzi pan tutaj, panie Bond, w poszukiwaniu pacjentek, czy może szuka pan przygód?
Boże! Co ja wygaduję?!... Muszę pamiętać: nigdy więcej alkoholu na pusty żołądek.
Mężczyzna nagle spochmurniał. Westchnął, wskazał ręką swój kieliszek i powiedział:
– Właściwie przyszedłem tu, żeby się najzwyczajniej w świecie upić i zapomnieć o smutnej rzeczywistości.
– To tak jak ja. Czyżby superfaceci z superpotencjałem też mieli problemy miłosne? – rzuciłam z przekąsem.
– Znowu pani nie trafiła. Zmarła mi pacjentka. Przychodziła do mnie od lat. Młoda, śliczna i pełna życia. Czasem zapominam, że nie jestem cudotwórcą.
Poczułam się co najmniej jak idiotka.
– Przepraszam – powiedziałam cicho. – To rzeczywiście straszne. Przy takiej tragedii wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.
– Właśnie. Ale życie toczy się dalej. A pani co dolega? Chyba mówiła pani coś o problemach miłosnych?
Nie odpowiedziałam. Dalej sączyłam martini. Ogrzewając kieliszek dłońmi, obserwowałam, jak kostki lodu zmieniają powoli stan skupienia.
– Proszę mi opowiedzieć. Poczuje się pani lepiej, pani... Jak pani ma właściwie na imię?
Spojrzałam na niego. Rany, ale przystojny facet. Moja ręka bezwiednie uścisnęła jego dłoń.
– Agnieszka. Agnieszka Rusałka. Bardzo mi miło.
Bardzo mi miło?! Kobieto! Ty zimna suka jesteś! Bratasz się z przedstawicielem wrogiego gatunku! Mężczyzna znowu się uśmiechnął, tym razem łobuzersko.
– A wie pani, pani Agnieszko, że znam wiersz o rusałce?
– Może pan sobie darować, panie… Bond. Słyszałam już wszystkie.
***
Kto to może być? I to akurat teraz, jak mam ciężką depresję. I obstrzępiony szlafrok. Ludzie w ogóle nie mają wyczucia! Sprawdziłam godzinę. Przyzwoita. Jak przyzwoita, to trzeba
otworzyć.
Niechętnie podeszłam do drzwi i wyjrzałam przez wizjer. Jedyne, co zobaczyłam, to szare nie wiadomo co. Zaintrygowana otworzyłam. Za drzwiami znajdowała się paczka, którą, jak się okazało, trzymał zasapany listonosz. Mogłam się tego spodziewać. Listonosze zawsze zjawiają się nie w porę. I zawsze zaglądają podejrzliwie do środka, jakby sprawdzali, czy nie ma tam już przypadkiem inkasenta. Opatuliłam się mocniej szlafrokiem. Ten pewnie też szuka zdesperowanych kobiet. Czy ja jestem zdesperowana? Niee. Może odrobinę... Tak na wszelki wypadek obdarzyłam go uważnym spojrzeniem. Miałam wrażenie, że napiął swoje sflaczałe mięśnie. No nie, aż tak zdesperowana nie jestem. Położył paczkę na podłodze, otarł pot z czoła i wręczył mi kwitek.
– Trzeba podpisać, dokładnie tu – napomniał, stawiając kropkę w odpowiednim miejscu.
Nie wdając się w zbędne dyskusje, automatycznie wzięłam do ręki długopis i, ku zadowoleniu listonosza, złożyłam swój autograf w odpowiedniej rubryce. Potem odebrałam paczkę i przyjrzałam się jej uważnie. Hm… Odbiorca: Agnieszka Rusałka i Jacek Żuk… Nadawca: jakiś nieczytelny podpis i adres w Petersburgu.
Zazgrzytałam zębami. [...] A zatem w a ż n a paczka z Rosji dotarła. Szkoda tylko, że Jackowi tak na niej zależy, bo tym bardziej nie mam zamiaru
zawracać sobie nią głowy. Znowu pojawiło się niechciane wspomnienie. Drżące pośladki, krwawe paznokcie, czarny motyl…
Potrząsnęłam gwałtownie głową i obraz zniknął gdzieś w zakamarkach pamięci. Skupiłam się na paczce. Kwitek informował mnie lakonicznie, że jest to prezent. Wartość nie została podana. Prezent z Petersburga. Hmm… Spojrzałam na paczkę. Leżała na stole i kusiła. I co ja teraz zrobię? Nie otworzę? Może nie powinnam, bo nie do mnie. Ale z drugiej strony, na paczce widnieje mój adres i nazwisko. No i z niezaspokojonej ciekawości mogłabym dostać skrętu kiszek. Tak więc paczkę muszę otworzyć choćby ze wskazań medycznych. Nie czekałam dłużej. Mocując się ze sznurkiem, żałowałam przez chwilę, że nie mam w oczach rentgena. Następnie jednym gwałtownym ruchem rozerwałam papier i otworzyłam szare pudełko. Zobaczywszy oko, w pierwszym odruchu odsunęłam rękę. Potem, ze wzrastającym zdziwieniem, zerwałam cały papier. Z pudełka wyłoniła się kiczowata, jakby nie do końca proporcjonalna do reszty tułowia twarz, ozdobiona wielkim nochalem, jeszcze większymi uszami i głupawym uśmiechem. Czerwona czapka i wdzianko do kompletu uzupełniały wizerunek. Przede mną leżał, prezentując swoje wątpliwe wdzięki, najzwyklejszy, ordynarny, kiczowaty krasnal ogrodowy.
Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. A to ci dopiero numer! Ogrodowy krasnal! I to w połowie grudnia! Na nim tak bardzo zależy Jackowi? Roześmiałam się i pstryknęłam krasnala w jego kartoflany nochal. Na szyi, na atłasowej kokardce, zawieszoną miał małą kopertę. Zerwałam ją i wyciągnęłam kartkę, z której wyszczerzył do mnie zęby krokodyl, jak się dowiedziałam z podpisu, kubański. Przeczytałam kilka skreślonych niedbale słów:
„Szczęść Boże Młodej Parze. Uszanowania dla Y”.
Bardzo wzruszające. I kto to, do licha, jest Y?!
Książka jest objęta patronatem empiku.
Wydawnictwo Otwarte /F.N.
Komentarze (0)