- "Nie ma z czego się śmiać" to Pani kolejna książka. Jak zwykle napisana w pierwszej osobie, choć tym razem publikacja ma współautorkę.
- To jest od początku do końca bardzo osobisty monolog, do którego od czasu do czasu wtrąca się moja córka, co zostało zaznaczone na stronie tytułowej informacją "współpraca autorska Joanna Jurandot-Nawrocka". Mam kompucórkę, a sama brzydzę się tymi rozmaitymi technicznymi utrudnieniami życia, niesłusznie nazwanymi ułatwieniami. Jak tylko się ich dotknę, zaraz coś się zawiesza, więc w ogóle tego nie ruszam. Nie dotykam nawet biurka, na którym stoi komputer. Kiedy wnuk i córka postanowili kupić komputer, zapytali, czy się dołożę. Odpowiedziałam, że tak, ale pod jednym warunkiem: że nie będą mnie uczyć, jak się z tym obchodzić i że nie będę musiała na tym pisać. Umowa jest taka: do pokoju, w którym stoi komputer jeszcze wchodzę, ale żebym usiadła do biurka, gdzie stoi ten potwór, to nie. Bo jak się później im coś zawiesi, to usłyszę - bo ja podsłuchuję czasami, co oni między sobą mówią - "A czy babcia nie ruszała?"
Babcia nie rusza. Nie ma takiej siły i nic nie można na mnie zepchnąć. To jest świetne, doradzam wszystkim rodzinom, które razem mieszkają, żeby się wyłączyły, jeśli to możliwe. Z lodówki jednak nie mogę się wyłączyć i później są pytania: "Dlaczego to nie stoi na tej półce i nie mogę tego znaleźć?" "A bo babcia coś pewnie przestawiała”. Na to jednak nie mam rady.
- Jaki jest udział kompucórki w przygotowaniu tej książki? Pani mówiła, a ona od razu na żywo to wklepywała do komputera?
- W życiu bym czegoś takiego nie zniosła! Pisałam tę książkę wersalikami. Używam ich od czasu, gdy wzrok przestał mi dopisywać. Przypominam, że mam ukończone 93 lata, bo nie każdy musi to wiedzieć, i - zgodnie z prawami natury - mam wszystko nadpsute. Życie zmusza mnie do różnych wybiegów, a ponieważ zorientowałam się, że kiedy piszę długopisem, to potem nikt na świecie nie jest w stanie tego przeczytac, nawet ja sama, więc zaczęłam pisać wersalikami, czyli dużymi literami. To znakomity wynalazek dla takich niedołężnych staruszek jaką ja się stałam.
Dzienną porcję kładłam wieczorem córce na komputerze i rano znajdowałam u siebie na biurku wszystko przepisane. Oczywiście do samego przepisywania można by było zatrudnić jakąś sprawną panią, ale córka przy tym wprowadzała poprawki i uzupełnienia. Joanna pamięta różne rzeczy sprzed swojego urodzenia lepiej niż ja. Kiedy jeszcze żył jej ojciec, zawsze była przy tym, jak rozmawialiśmy o różnych wydarzeniach z przeszłości. Zatem ta książka to taki dziwoląg, w którym córka poprawiała mi anegdoty czy wspomnienia i pisała na wydrukach "tu Joanna, ja to pamiętam tak i tak" o czymś, co działo się na przykład 15 lat przed jej urodzeniem.
- Jak Pani sądzi: czy po wydaniu tej książki "apropos" przyjmie się jako nowy gatunek literacki?
- Chciałabym, żeby to weszło w życie, o niczym innym bym nie marzyła. Przy końcu książki zaczyna się jeszcze rodzić "adrem". Jak już kończę „aproposa”, to wracam do "adremu". A propos "aproposów": byłam upojona pychą, bo już nawet nie dumą, gdy pan profesor Bralczyk pochwalił "aproposy". Zamiast tłumaczyć coś, co przychodzi mi do głowy a propos, to - zamiast kończyć wątek - biorę mojego "aproposa", z którego mogę wrócić do adremu.
- Obok adremów i aproposów pojawiają się liczne fotografie...
- To kilkadziesiąt zdjęć z całego mojego życia. Jest tam nawet moja fotografia w mundurku szkolnym. Chodziłam w nim bez problemu, w ogóle nie wyobrażałam sobie, że mogłybyśmy przychodzić do szkoły w swoich sukniach i robić rewię mody. Wtedy nie było podstawowki, gimnazjum i liceum. Najpierw przechodziło się A, B i C - trzy wstępne klasy i tam uczyli czytać, pisać i tego, czego w przedszkolu uczą się dziś starszaki, a jak się miało 9 lat, to szło się do gimnazjum, w wieku 16 lat zdawało się maturę, a 17-letni człowiek był już studentem. Człowiek zaczynał życie zawodowe w tym wieku, w którym jego obecny rówieśnik przygotowuje się do dyplomu. To wielka różnica. Trzy lata życia są zmarnowane.
- To był klasycznego przykład Pani "aproposu", przejmy zatem do "adremu": czy dobierała Pani zdjęcia do książki według jakiegoś klucza?
- Tu pochwalę moją córkę, bo to ona wyrywała je z różnych albumów. Ja jestem bałaganiarą, "przysłowiową" można by było powiedzieć, gdybym używała takich zwrotów. Straszne, nic nie mogę znaleźć i nawet wymyśliłam taki sposób, że jak szukam na przykład jakiejś książki, którą wczoraj miałam w ręku, to już wiem, że nie warto jej szukać i trzeba poczekać, aż zgubi się następna, to podczas szukania znajdę tę pierwszą. To się sprawdza.
- Książka zaczyna się od anegdoty związanej z ministrem Beckiem, ktorej nie tylko nie zamieściła Pani w żadnej swojej wcześniejszej książce, ale nawet nie wspominała Pani o tym wydarzeniu swojej córce. Czy dużo jeszcze zostało Pani takich nieopisanych historii?
- Opowiem pani jedną, której nie ma w tej książce. Pracowaliśmy wtedy jeszcze w Lublinie. "Halo, tu Polskie Radio Lublin na fali 224 metry" powtarzało się przez cały okrągły dzień. I właśnie w Lublinie okazało się, jaki to ja skarb posiadam. Było nas, pracowników Radia Lublin, czworo czy pięcioro i jadaliśmy wszystkie posiłki w rządowej stołówce. Był jednak jeden problem: na obiad dostawaliśmy talerz zupy, a na dnie talerza leżał kotlet. Brało się go na widelec i poważni dyrektorowie, wśród nich na przykład nieżyjący od niedawna mój niegdysiejszy dyrektor Kopaliński, trzymali na widelcu ten kotlet, odgryzali kawałek, wrzucali do zupy, a potem znowu brali na widelec. Z mielonym to żadna sztuka, ale jeśli trafiał się jakiś twardy sznycel? A mnie się przypomniało: przecież ja mam nożyce do montażu! Bardzo duże, ostre, cięło się nimi taśmę radiową. Zaczęłam więc z nimi przychodzić do stołówki. Moi koledzy też z nich korzystali. Nożyczki leżały sobie na stole i kto chciał sobie odkroić kawałek mięsa to odkrawał. Proszę sobie wyobrazić, że nasi dygnitarze, nie tylko z radia, podchodzili do stołu: "Bardzo przepraszam, czy mógłbym pożyczyć?" "Tak, tak - odpowiadaliśmy z wyższością - ale proszę zaraz odnieść!"
Dzisiaj czasami pada pytanie: "Czy pani kroi już nożem, czy jeszcze nożyczkami do montażu?" Teraz nie montuje się taśmą, klejem i nożyczkami tylko komputerem. Musiałabym wynaleźć komputerowe krojenie kotleta. A nożyczki do kotleta to był mój wynalazek, z którego jestem bardziej dumna niż z całej mojej, że się tak wyrażę górnolotnie, kariery zawodowej.
Rozmawiała Magdalena Walusiak

Aktualności
Przez aproposy do adremów - wywiad ze Stefanią Grodzieńską
- To jest od początku do końca bardzo osobisty monolog, do którego od czasu do czasu wtrąca się moja córka - mówi o swojej najnowszej książce "Nie ma z czego się śmiać" Stefania Grodzieńska.
Komentarze (1)
Komentarze
może kupię tę książkę!