Ostatnio częściej można go zobaczyć na scenie niż na dużym i małym ekranie, ale nie bez przyczyny. Michał Żebrowski konsekwentnie realizuje plan stworzenia w Warszawie własnego teatru, a jako współproducent przygotowuje właśnie kolejny spektakl - "Ucho van Gogha" w Teatrze Bajka. Premiera 4. października.

Półtora roku temu Eugeniusz Korin wyreżyserował spektakl „Fredro dla dorosłych mężów i żon”, który był firmowany jako pańska produkcja. Kolejną sztukę "Ucho van Gogha" wyprodukuje Studio ŻEBROWSKI i KORIN Pro Skene. Co to za instytucja?

To firma produkcyjna, którą zdecydowaliśmy się założyć po trzech latach współpracy. Przygotowujemy przedstawienia teatralne, które są oparte na arcydziełach literatury światowej, a z drugiej strony mają gromadzić rzesze widzów. W ubiegłym roku zajęliśmy w rankingu "Wprost" drugie miejsce w kategorii najbardziej rentownych przedstawień teatralnych, zaraz za Romą. Przypomnę, że w Romie jest tysiąc miejsc, a w Teatrze Komedia, gdzie graliśmy Fredrę, mamy do wykorzystania o połowę mniejszą widownię. Dlatego zdecydowaliśmy się na budowę własnego teatru. Mam nadzieję, że sponsorzy i inwestorzy, którzy rozumieją, że kultura jest dzisiaj mądrze pojętym snobizmem, wybiorą się z nami w tę podróż i pomogą stworzyć jesienią przyszłego roku pierwszy komercyjny teatr w Warszawie.

Pierwszy? Polonia nie jest teatrem komercyjnym?

Od lat trzymam kciuki za sukcesy Teatru Polonia, natomiast nasz teatr będzie inaczej zarządzany.

Czy nadal zamierza pan stworzyć teatr w kamienicy przy ulicy Targowej 76 na warszawskiej Pradze?

Nie. Żeby grać w jednej drużynie, wszyscy zawodnicy muszą mieć taką samą formę, taką samą wydolność, taką samą kondycję i pomysł na grę. Jeżeli ktoś odstaje z myśleniem, które pozostaje daleko w tyle w stosunku do naszych planów, to siłą rzeczy eliminuje się ze współpracy.

Pan mówi o budynku przy Targowej?

Tak.

I o władzach miasta?

Tak.

Czy udało się panom znaleźć prywatnych inwestorów, czy będą panowie dopiero szukali?

Mamy teren i mamy media, które bardzo chętnie wspomogą nas w promocji tego miejsca. Teraz toczą się negocjacje dotyczące warunków wejścia potencjalnych inwestorów.

Pracuje pan obecnie nad trzecim spektaklem realizowanym wspólnie z Eugeniuszem Korinem rok po roku. Zaczęło się w 2006 od irlandzkiego „Samotnego zachodu”, w ubiegłym roku był „Fredro dla dorosłych mężów i żon”, a na 4 października tego roku planowana jest premiera „Ucha van Gogha” współczesnego niemieckiego dramaturga Freda Apke. Trudno po tych tytułach przewidzieć, jaką drogą będzie zmierzał panów teatr.

Ma być w nim literatura najczystszej próby. Biorąc pod uwagę McDonagha i Fredrę nie można sobie lepiej wymarzyć. Oczywiście chcielibyśmy robić przedstawienia szekspirowskie, ale trzeba mieć do tego widownię na 600 osób, a taką zamierzamy mieć, i być u siebie, żeby zwróciły się pieniądze zainwestowane w taką sztukę. Już teraz postępujemy w ten sposób: bierzemy na siebie ryzyko artystyczne i finansowe, a koszty mają się zwrócić ze sprzedaży biletów. Nie może być tak, że my inwestujemy, a później musimy dzielić się z państwem pieniędzmi, które zarobiliśmy. Nasze podejście do widza jest przecież bardzo uczciwe: za własne pieniądze produkujemy przedstawienie i musimy włożyć w nie tyle wysiłku i talentu, żeby to było opłacalne. Mało tego - ponosimy też odpowiedzialność finansową podpisując z aktorami kontrakty na zachodnich zasadach. Gwarantujemy, jak na przykład w wypadku Fredry, co najmniej 60 przedstawień w ciągu roku. Tak się składa, że na przedstawienia wyprodukowane przez Korina i przeze mnie przychodzi tyle osób, że jesteśmy w stanie zagrać sto spektakli w ciągu dziesięciu miesięcy przy 500-osobowej widowni. To jest 50 tysięcy ludzi. Cieszymy się, że aktorzy, którzy podpisują z nami kontrakty, mają zagwarantowany dochód przez cały rok. Mogą wziąć kredyt, kupić samochód, tak jak zresztą zrobiła jedna z aktorek, natomiast generuje to również pewne ryzyko, więc nic dziwnego, że chcemy mieć swoją scenę, na której będziemy mogli zarabiać, gdy wyłożymy własne pieniądze. W dobie gospodarki rynkowej to jest o wiele bardziej uczciwe wobec podatników. Nie przejadamy cudzych pieniędzy na eksperymenty artystyczne i nie narzekamy później: „Nie wyszła nam ta scenografia, nie udała się sztuka, światło było nie takie, jak trzeba i muzyka też nie wyszła, ale nic się nie stało, bo zapłaci za to państwo”. Nie jesteśmy zarozumiali. Szanujemy widzów jako naszych klientów i szanujemy siebie - cudzy i własny gust artystyczny. Kilkuletnia współpraca z Eugeniuszem Korinem, a także moje wcześniejsze obserwacje działalności teatralnej tego reżysera, bo chodziłem na jego przedstawienia jeszcze jako student, zaowocowały postanowieniem produkowania przedstawień na szerszą skalę.

Jak dobierają panowie sztuki do wystawienia na scenie?

Od tego się zaczęło. Wyprodukowanie czteroosobowego przedstawienia z gwiazdami to jest kilkaset tysięcy złotych. Chcielibyśmy na przykład zrobić "Króla Leara" z Andrzejem Sewerynem na 25. rocznicę śmierci Tadeusza Łomnickiego, co jest moją idee fix. Eugeniusz Korin robił to przedstawienie 25. lat temu w Poznaniu. Jeżeli chcemy, żeby grali u nas aktorzy na miarę takich ról, w grę wchodzą pieniądze, które na razie przekraczają nasze możliwości, więc siłą rzeczy dobieramy sztuki na kilka osób. Ale jakość tekstu musi być wyśmienita i gwarantować, że świetnie wyreżyserowani aktorzy przy katorżniczej pracy stworzą takie kreacje, że spektakl przyciągnie widzów, którzy po wyjściu z teatru będą mówili: "Nie dość, że płakałem, śmiałem się, wzruszyłem i zapomniałem, że życie jest takie ciężkie, to jeszcze polecę tę sztukę moim kolegom w pracy".

Co w takim razie? "Kto się boi Wirginii Woolf"? Albo znowu "Dwoje na huśtawce"?

Nie. Zgadzam się, że dobrych sztuk jest bardzo mało. Z drugiej strony - na przykład "Mąż i żona" jest samograjem, ale czy widziała pani kiedyś bardzo dobrze wystawionego "Męża i żonę"? Rzadko się zdarza, żeby Fredro był naprawdę smacznie wystawiony. Każdą sztukę, a szczególnie dobrą sztukę, można schrzanić.

Czy bierze pan pod uwagę także twórczość polskich dramaturgów?

Oczywiście. Zrobimy na przykład "Piękną Lucyndę" Mariana Hemara, arcydzieło gatunku, jak określił tę sztukę Aleksander Bardini. Będzie to parodia operetki. Eugeniusz Korin wyreżyserował to wiele lat temu i spektakl miał 400 wystawień. Uważamy, że Warszawie przyda się przedstawienie, które będzie oblegane przez wiele lat, tak jak "Fredro dla dorosłych". Nie będę zdradzał dalszych planów, powiem tylko, że chcemy przygotować w naszym teatrze sześć przedstawień w ciągu pierwszych trzech lat. To będą hity teatralne. Będzie sztuka 4-osobowa, 11-osobowa, a także 22-osobowa, ale pojawi się też "Fredro dla dorosłych".

Czyli powstanie duża scena.

Nie może być inaczej przy widowni na 600 osób. Planujemy klatkę sceniczną 15 na 15 metrów. To naprawdę wielka przestrzeń.

Obecnie przygotowują panowie dla Teatru Bajka „Ucho van Gogha”. To kolejna, po Fredrze, sztuka obyczajowa.


To spektakl o czterdziestolatkach, którzy w pewnym momencie podsumowują swoje życie. Patrzą wstecz i zastanawiają się, czy coś osiągnęli, czy dobrze przeżyli to życie. Temat spektaklu dotyka też naszych osobistych rozliczeń. Poza tym "Ucho van Gogha" to zgrabnie skrojona, wzruszająca komedia dająca możliwość zagrania trzech świetnych ról. Bardzo liczę na talent komediowy Joli Fraszyńskiej i swoisty powrót na warszawską scenę Piotra Machalicy, który od pewnego czasu jest dyrektorem teatru w Częstochowie. Jako jego młodszy kolega jeszcze z Teatru Powszechnego bardzo zabiegałem, żeby Piotrek dał siebie w tej roli warszawskim teatromanom. Reżyserii Korina nie trzeba reklamować.

Bardzo rzadko można ostatnio zobaczyć pana w kinie. Najbliższa okazja pojawi się w październiku, kiedy na ekrany wejdzie nowy film Magdaleny Piekorz i Wojciecha Kuczoka. A co z teatrem telewizji? Nie pojawił się pan w żadnej sztuce od dwóch lat.

We wrześniu premiera "1612", kończymy zdjęcia do "Janosika" Agnieszki Holland, które przerwaliśmy sześć lat temu, a teraz, po przejęciu produkcji przez Polaków, kontynuowane są prace nad filmem kinowym, powstanie także czteroodcinkowy serial telewizyjny. Na październik planowana jest premiera "Senności" Magdy Piekorz, a także premiera "Ucha van Gogha", więc będzie się dużo działo. A czy kusi mnie teatr telewizji? Nie. Skończyłem zarządzanie po to, żeby doprowadzić swój cel, czyli stworzenie własnego teatru, do finału. Bardzo się cieszę, że jest to nasza wspólna inicjatywa z Eugeniuszem Korinem. Wychowałem się na teatrze tego reżysera.
Reżyseria mnie nie kusi. Owszem, realizacja pewnych programów dotyczących teatru w telewizji jak najbardziej, uważam, że należy się to naszej kulturze i Polakom, natomiast reżyseria jako taka nie. Za bardzo szanuję siebie jako aktora i wiem, na jaką frustrację reżyserzy amatorzy narażają kolegów aktorów proponując im swoje usługi. Reżyseria jest profesją, której trzeba się nauczyć, a i to niekoniecznie z dobrym skutkiem. Jest bardzo mało dobrych aktorów, a jeszcze mniej dobrych reżyserów.

Czuje się pan teraz bardziej artystą czy biznesmenem?

Zaraz po studiach zacząłem produkować rzeczy, w których występuję, a jest to w pewnym stopniu konieczność. Tak silnie dążę do realizacji planów, które powstają w mojej głowie artysty, że każda przeszkoda pojawiająca się na drodze dodaje mi skrzydeł. Od małych kroków przechodzę do coraz większych. Jem małą łyżką pomału i bardzo konsekwentnie. Koszt jest taki, że taksówkarze pytają: "Panie Michale, kiedy wreszcie wystąpi pan w telewizji?" Ale uważam, że mądre i konsekwentne bycie w tym zawodzie opłaca się artystycznie i finansowo. Można znakomicie zarabiać na teatrze, pod warunkiem, że potrafi się to robić na takim poziomie, żeby ludzie przychodzili całymi latami do teatru na jedno przedstawienie.


Rozmawiała Magdalena Walusiak

Fotografie z Janosika - Apple Film Production - Fot. Krzysztof Szulc