W drugim tomie bestsellerowej sagi „Cukiernia pod Amorem” autorka przedstawia dalsze losy rodu Zajezierskich.
Wraz z jedną z bohaterek wyrusza za ocean, znakomicie odmalowując życie polskich emigrantów na przełomie XIX i XX wieku. Na scenę wkracza również barwna rodzina Cieślaków. Poznamy półświatek złodziejaszków z warszawskiego Powiśla, a także artystyczne środowisko przedwojennych teatrów i kabaretów.
I tym razem nie zabraknie pięknych, zdecydowanych kobiet, przełomowych wydarzeń z dziejów Polski i świata oraz ekscytujących historii miłosnych.
Fragment:
1995
Tej sierpniowej nocy Waldemar Hryć, cukiernik z ponadtrzydziestoletnim stażem, po raz pierwszy w życiu zepsuł ciasto drożdżowe. Zamordował je własnoręcznie, pochłonięty przez niedające się opanować, natrętne fantazje o pięknej Helenie Nierychło.
Zanim niepodzielnie zawładnęła jego myślami, zaglądała do cukierni Pod Amorem jedynie jako klientka. Otaczała ją zła sława złodziejki mężów, co mogło dziwić, bo przecież sama miała męża. O dekadę starszy Ryszard Nierychło, emerytowany major wojska polskiego, miał swoje lata, ale nie zasługiwał na miano starca! Dlaczego pozwalał jej szargać swój honor? Czyżby był ślepy na prawdę?
W mieście tak małym jak Gutowo każda tajemnica musi się prędzej czy później wydać. Poprzedza ją plotka, w którą początkowo mało kto wierzy. Kobiety u fryzjera opowiadają ją sobie dla zabicia czasu, a potem nagle – buch! – ktoś zobaczył, kto inny potwierdził i sprawa staje się publiczna. Nierychło musiał zdawać sobie sprawę, że jego żona poszukiwała przygód, a przynajmniej od nich nie stroniła. Jaka więc tajemnica wiązała ich małżeństwo?
Być może nad tym właśnie zastanawiał się Waldemar Hryć, wyrabiając ciasto drożdżowe na jagodzianki w formie mumii, które tak świetnie rozeszły się poprzedniego dnia. Kiedy sięgał po cukier, nawet nie zauważył, że – całkowicie pochłonięty przez dręczące go troski – dodał do produktu soli. Pragnął Heleny, myślał wyłącznie o niej. Pożądał jej, jak tylko mężczyzna po jedenastu latach seksualnej abstynencji może pożądać kobiety. Jako że nie miał żadnych kontaktów cielesnych od śmierci żony, był bezbronny niczym dziecko. Zawróciła mu w głowie. Został niespodziewanie zaatakowany i zdobyty bez słowa protestu. Poznali się miesiąc wcześniej w teatrze w Płocku. Dochodziło południe. Ona przygotowywała we foyer wystawę gobelinów, on chciał wypożyczyć jakiś kostium na Dni Gutowa dla Igi. Uśmiechnęli się do siebie niczym para starych znajomych, a przecież wcale się nie znali! Ona powiedziała:
– Pan Hryć! A co pan tu robi? – jakoś tak całkiem naturalnie. – Może kupi pan mój gobelin? Wszystkie są na sprzedaż.
Była zjawiskowa. Rudowłosa i pulchna. Nieco po trzydziestce. Miała okrągłą twarz, zielone oczy, dwa ujmujące dołeczki w policzkach, szczupłe dłonie, zgrabne nogi, drobne stopy i wyzywające, wysoko uniesione piersi. Pachniała oszałamiająco, a jej zwiewna, prowokacyjnie rozpięta sukienka więcej odsłaniała, niż usiłowała zasłonić.
Patrząc na nią, Hryć przypomniał sobie, że istnieją kobiety. Nie matki, córki, żony, klientki, kontrahentki, nauczycielki, ekspedientki, pielęgniarki. Uświadomił sobie cudowne zjawisko, jakim są kobiety w ogóle. Westchnął na wspomnienie ich tajemniczego zagłębienia między piersiami, słonego smaku spoconej skóry, zapachu włosów schnących na słońcu. To wszystko, o czym zdążył zapomnieć, przygnieciony przez codzienne troski, Helena zawarła w jednym tylko spojrzeniu.
Zrobiło mu się gorąco. Zmieszał się nieco, nie chciał zostać uznany za gbura. Popatrzył na gobeliny. Nawet ładne: trochę widoczków, martwa natura, jakieś portrety, wreszcie akt, czyżby samej autorki?
– Czy my się znamy? – zapytał nieśmiało, nie odwracając wzroku od tkanin.
– Któż nie zna cukierni Pod Amorem i jej właściciela? – odpowiedziała słodko.
– Pani jest z Gutowa? – Domyślił się wreszcie i w lot chwycił okazję. – Proszę mi pomóc, błagam panią!
– Skoro pan błaga… – Uśmiechnęła się rozbawiona. – O cóż chodzi?
Gdyby Iga przypuszczała, komu zawdzięcza swoją kreację, pewnie jej radość nie trwałaby długo. Nie domyśliła się jednak, kto dokonał wyboru, i nigdy nie miała się tego dowiedzieć.
To zresztą było bez znaczenia, ponieważ równocześnie działo się tyle innych niepokojących rzeczy. Wystarczyło, że spojrzała na ojca, a od razu się zorientowała, że coś zaszło. Nagle zaczął podśpiewywać! Kupował sobie nowe koszule i spodnie, do czego nigdy nie mogła go namówić. Zmienił wodę po goleniu. Raz po raz mył samochód.
No i ciągle miał jakieś sprawy w Płocku, a kiedyś nawet nie wrócił na noc! Powiedział, że zabrakło mu paliwa i wolał się zdrzemnąć w wozie, niż leźć tyle kilometrów po ciemku przez las. Co tak pilnego załatwiał wieczorem, kiedy wszystkie urzędy i hurtownie są dawno zamknięte, tego nie umiał wytłumaczyć. Natychmiast zmienił temat. Nie znalazł też odpowiedzi na pytanie, czemu nie złapał do Gutowa okazji. Ofuknął ją tylko, że się czepia. Iga wciąż miała przed oczami jego twarz, kiedy podczas Dni Gutowa patrzył na nieznajomą kobietę. Wyglądał jak zakochany! Gdyby sama tego nie widziała, nie uwierzyłaby! Przecież to absurd! Jednak zobaczyła ich i to stanowiło problem. Jak miała wezwać ojca do opamiętania? Przecież był dorosły. Dlaczego zresztą miałby się opamiętać? Bo jego żona, a jej matka umarła? Nawet do Igi nie przemawiał ten argument. Bo tamta jest od niego młodsza? Co z tego, skoro obydwoje są pełnoletni? Na razie Iga nie znała tej kobiety, nie mogła więc posłużyć się jej mężem jako ostatecznym powodem do zerwania. Czuła do rudowłosej instynktowną niechęć, ale przypuszczała, że to zazdrość, i bardzo się wstydziła. Wyrzucała sobie, że ojciec ma prawo do szczęścia, a ona małostkowo i samolubnie mu je odbiera.
Na razie była o niego tylko zazdrosna, niedługo miała zacząć się bać.
(…)
1895
Alfred Przaska wiedział w Gutowie o wszystkim i wszystko potrafił załatwić. Jak to się działo, że kontrolował całe życie miasta i okolic – nie dociekano, każdy wszak kiedyś mógł potrzebować pomocy, a Przaska nikomu nie odmawiał. Oczywiście miał swoją cenę, czasem niemałą, nie skarżono się jednak, bo nie zawodził nawet w sprawach najtrudniejszych, zdawałoby się skazanych na fiasko.
Dziś nikt już tego nie pamiętał i wydawało to się nieprawdopodobne, ale kiedyś w Gutowie nie było Przaski. Teraz mniej więcej czterdziestolatek, pojawił się w mieście jakieś piętnaście lat wcześniej pewnego słotnego listopadowego popołudnia. Wysiadł z dyliżansu w długim czarnym płaszczu z serży i wytartym, odrobinę za dużym meloniku. W dłoni trzymał niewielki, mocno sfatygowany neseser podróżny. Szybkim spojrzeniem omiótł rynek, postawił kołnierz i, przeskakując kałuże, szybko zniknął w jednej z bocznych uliczek.
Kilka dni później zaczął pojawiać się a to w sklepie Pod Aniołem (wziął małe pudełko belgijskich czekoladek, wypił kawę i przeczytał prasę), a to w trafice (zamówił drogie cygara, których nikt z wyjątkiem hrabiego Tomasza nie kupował), a to u golibrody czy w składzie Gocmana, gdzie nabył kilka wytwornych koszul. Wszystko na kredyt, w zamian jedynie za wyglądającą bardzo nobliwie kartę wizytową o treści:
MECENAS ALFRED PRZASKA
SPRAWY RÓŻNE
Patrząc nań, odnosiło się wrażenie, że bywał w świecie, jest doskonale sytuowany i świadom swej wartości. To stanowiło największy kapitał samozwańczego mecenasa, jako że w sztuce stwarzania pozorów nie miał sobie równych.
Odwiedziwszy niemal natychmiast co znaczniejszych mieszkańców, rozdał na obszarze prawie całego powiatu swą wizytówkę, a przy okazji zebrał ciekawy materiał. Kilka dni później nad drzwiami jego biura przy Owsianej 5 zawisł szyld i stało się jasne, że nowy obywatel zamierza zabawić w Gutowie nieco dłużej.
Ten, kto miał potrzebę lub ochotę sprawdzić, co kryje zwrot „sprawy różne”, i zajrzał wtedy do spartańsko urządzonego biura Przaski, zwracał przede wszystkim uwagę na okazały dyplom, potwierdzający uzyskanie przezeń stopnia doktora praw na jakimś egzotycznym uniwersytecie. Dziwaczny język, w jakim dokument wystawiono, którego nie znał nikt w mieście (może był to węgierski, może portugalski lub niderlandzki?), nie pozwalał na zweryfikowanie kwalifikacji mecenasa.
Komuż by zresztą na tym zależało?
I bez tego zapraszano go chętnie na późne śniadania, wczesne kolacje, wystawne obiady i skromne podwieczorki, bo przynosił powiew wielkiego świata, za którym w Gutowie nieustannie tęskniono. Matki oceniały przydatność matrymonialną rzekomego adwokata, ojcowie po elokwencji i stroju starali się odgadnąć stan jego majątku. Rosjanie zrobili szybki wywiad, ale paszport miał w porządku, a papiery czyste. Nigdzie się zresztą poza Kraj Przywiślański w swym krótkim życiu nie ruszał, toteż zostawili go w spokoju, zwłaszcza że dawał się ogrywać w pokera, co momentalnie zjednało mu przyjaciół w męskim gronie.
Nie był szczególnie przystojny: niski, łysiejący, ze skłonnością do tycia i licznymi śladami po ospie, miał jednak żywy umysł, poczucie humoru i obycie towarzyskie. Z takimi zaletami mógł szukać szczęścia choćby w samym Płocku, dlaczegóż więc wybrał akurat Gutowo? Na zadane wprost pytanie odpowiadał również pytaniem: „A w czymże taki Płock lepszy jest od Gutowa?”, co było uprzejme wobec gutowian, a jednocześnie zamykało im usta.
Wkrótce dostał pierwsze zlecenie, po nim następne i natychmiast się okazało, że ktoś taki jest w Gutowie niezwykle potrzebny. Potrafił zadawać pytania i logicznie kojarzył fakty, pamięć miał doskonałą, a dzięki dyskrecji szybko zdobył powszechne uznanie. Nie odmawiał ani jednej prośbie, choć nie tykał procesów sądowych. Mówił, że jeszcze żaden sąd nie rozwiązał żadnej sprawy tak, by zadowolone były obie strony. Jemu zaś udało się to wielokrotnie.
Był użyteczny. Wiedział, komu brakuje gotówki, a kto poszukuje dobrej lokaty, która panna szuka męża i jakim posagiem dysponować będzie po ślubie jej wybranek, kto na gwałt potrzebuje paszportu oraz komu warto dać łapówkę, by ominąć urzędniczą mitręgę i szybko załatwić interes. Umiał znaleźć fachowca do każdego zadania i rozwiązać każdą tajemnicę. Ciągle był w ruchu, jakby nie potrafił usiedzieć na miejscu, ale wszędzie przyjmowano go z otwartymi ramionami, bo przyjaźnił się ze wszystkimi i wszyscy go potrzebowali. Emigrujący do Ameryki chłopi i Żydzi mieli do niego takie zaufanie, że niczym w banku deponowali w kancelarii Przaski swe oszczędności, a on im je przesyłał, gdy już zakotwiczyli się na nowym miejscu.
W jednym tylko nie spełnił pokładanych w nim nadziei: nie uszczęśliwił żadnej panny. Mieszkał samotnie, wciąż w tym samym domu przy Owsianej, który po kilku latach należał już do niego, teraz odnowionym i elegancko urządzonym. Był człowiekiem ustosunkowanym i zamożnym. Zatrudniał czworo służących: pokojówkę, kucharkę, lokaja i stangreta. Utył, wyłysiał i niezmiennie trudnił się rozwiązywaniem „spraw różnych”.
Marianna, bardzo zmęczona dwunastokilometrowym marszem z Zajezierzyc do Gutowa, odnalazła wreszcie uliczkę Owsianą i zatrzymała się przed kamienicą numer pięć. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Bała się tego, co chciała zrobić, ale jeszcze bardziej bała się zostać we wsi, bo znoszenie konsekwencji niesławy było ponad siły. Rozejrzała się w prawo i w lewo, weszła na stopień i pociągnęła za sznurek dzwonka. Niemal natychmiast pojawił się lokaj.
– Do pana Przaski – powiedziała głosem, który ledwo wydobywał się z krtani.
– Pan mecenas wyszedł.
– A kiedy wróci?
Zmęczona i przygarbiona, położyła na schodku małe zawiniątko. Lokaj wpuścił dziewczynę do sieni.
– Niech panna zaczeka – powiedział i zostawił ją samą, by po półgodzinie pojawić się znów w drzwiach kancelarii i tym samym obojętnym tonem zaanonsować: – Pan mecenas prosi.
Widząc Mariannę, Przaska wstał zza biurka.
– Panna Blatko? A cóż sprowadza w moje niskie progi?
– Bieda – wyszeptała.
Wskazał jej krzesło. Usiadła i przez chwilę przyglądała się liściom winorośli wydrukowanym na kolorowej tapecie pokrywającej ściany. Pociągnęła nosem, by się nie rozpłakać.
– Napije się panienka herbaty? – zagadnął z sympatią, chcąc nieco ocieplić atmosferę.
– Chętnie – odpowiedziała, a mecenas zadzwonił na lokaja.
– Lucjanie, nastaw samowar. A cóż tam u brata? – zwrócił się znów do Marianny. – Odzywał się ostatnio?
– Właśnie z tym przychodzę… Napisał, żeby do pana…
Przaska bacznie spojrzał na dziewczynę. Nie byłby sobą, gdyby nie domyślił się, o co może chodzić.
– Chciałaby panienka też wyjechać?
– Tak.
– Kiedy?
– Jak najszybciej.
– A po cóż ten gwałt? Brat, rozumiem, to była sprawa pilna, gardłowa prawie, no ale panienka nie ma chyba nic na sumieniu? – Chciał, by zabrzmiało to dowcipnie, kiedy jednak wypowiadał to zdanie, nagle pożałował, bo dziewczynie wcale nie było do śmiechu. Wciąż siedziała skurczona, poszarzała na twarzy, mnąc w zdenerwowaniu chusteczkę. – No dobrze – powiedział, by zaoszczędzić jej wchodzenia w zbędne szczegóły. Zresztą domyślał się, co może być powodem tej desperackiej decyzji. Mariannie nie było źle u dziadka Wincentego Rogali. Śpiewała w chórze kościelnym, prowadziła ochronkę w pałacu, miała chyba jakiegoś starającego się, zdaje się porządnego chłopaka, w dodatku szlachcica, czegóż mogła pragnąć więcej? Dlaczego decydowała się na emigrację i wyjazd ku niepewnemu, w warunkach, na które on, gdyby był jej ojcem, absolutnie nie wyraziłby zgody?
– Proszę mi pomóc… – wyszeptała błagalnie, unikając jego wzroku. – Ja muszę wyjechać!
– Tak, oczywiście, zrobię, co w mojej mocy, jednak to musi potrwać. Czy ma panienka paszport?
– Nie.
– A pieniądze?
– Tylko dwadzieścia dolarów.
– To mało, mało… – Mecenas chodził po kancelarii i pocierając dłonie, intensywnie myślał.
Istniała jedna przyczyna, która, poza biedą, mogła taką pannę jak Marianna Blatko zmusić do ucieczki: ciąża. Jeśli miał rację, a Przaska rzadko się mylił, to jeszcze bardziej komplikowało sprawę. Nie chciał brać na swoje sumienie zdrowia matki i nienarodzonego dziecka, wysyłając ją w tak daleką i męczącą podróż. Dyskretnie spojrzał na dziewczynę. Siedziała zgarbiona, załamana, zdana na jego łaskę.
Nie chodziło o pieniądze, których nie miała – jeśli jej pożyczy, odda mu na pewno, tacy ludzie dług traktują niczym najważniejsze zobowiązanie. Ale jak powiedzieć prosto w oczy dziadkowi, który właśnie jemu zleci poszukiwania, że niczego nie wie o wnuczce? Gdyby to obmyślili oboje, stary przecież byłby tu z nią teraz. Gdzie przechować uciekinierkę przez kilka dni, które zajmie załatwienie wszystkich spraw?
Przaska podszedł do okna i choć było dopiero południe, odruchowo zasunął zasłony. Marianna spojrzała nań pytająco.
– Będą panienki szukać. Dziadek, matka…
– Matka… – wyszeptała cicho. – Ona wie.
– Panienki matka wie wszystko. – Mecenas pokiwał głową. – Jej przenikliwość zawsze mnie zdumiewała.
– Powiedziała, że wszystko będzie dobrze.
– W Bogu nadzieja…
Tego samego dnia mecenas wywiózł Mariannę do Płocka. Nazajutrz zakupił dla niej kufer podróżny i najniezbędniejsze rzeczy oraz umieścił na kilka dni w pensjonacie Bolero jako swoją kuzynkę, pannę Witwicką. Wieczorem skontaktował się z agentem Hamburg-America Line, kupił szyfkartę oraz zasięgnął informacji, kiedy odbędzie się najbliższa ekspedycja emigrantów. Miał kilka dni, był więc pewien, że zdąży dostarczyć jej również paszport, by wszystko odbyło się legalnie, na wypadek gdyby kiedyś zechciała jednak wrócić do kraju.
I mimo że troskliwie się nią zajął, nie zrobił dla Marianny więcej, niż to było konieczne. Poleciwszy ją opiece agenta linii okrętowej z szyfkartą na trzecią klasę linii Hamburg – Nowy Jork, tydzień później pożegnał dziewczynę w Płocku. Od tego dnia miała u niego dług w wysokości stu pięćdziesięciu siedmiu rubli.
Żydek Szmul Putzman wysyłał emigrantów do Ameryki tuzinami. W tej chwili poza Marianną miał jeszcze pięciu legalnych. Pozostali: trzech mężczyzn w wieku poborowym i jedna kobieta, jako nie posiadający paszportu, musieli przejść do Prus przez zieloną granicę. Tymczasem dni mijały w oczekiwaniu na dwóch brakujących chętnych.
Tydzień później ruszyli.
Najpierw jechali żydowską furką do Włocławka, by tam wsiąść do pociągu Kolei Warszawsko-Bydgoskiej i w wagonie czwartej klasy (bo blisko i nie ma co marnować rubli na zbytki) dotrzeć do granicznego Aleksandrowa. Po kontroli, która, jak zapewniał ich agent, będzie jedynie formalnością, mieli przesiąść się w Thorn do schnellzuga Prusko-Heskich Państwowych Kolei Żelaznych, by stamtąd przez Bromberg, Kreutz i Berlin ruszyć wprost do portowego miasta Hamburg.
Premiera książki „Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie” już 20 października.
Nasza Księgarnia/K.P.

Aktualności
Przeczytaj fragment drugiego tomu „Cukierni pod Amorem”
Wraz z jedną z bohaterek wyrusza za ocean, znakomicie odmalowując życie polskich emigrantów na przełomie XIX i XX wieku. Na scenę wkracza również barwna rodzina Cieślaków...
Komentarze (0)