Ostatnia książka Stanisława Lema zatytułowana Rasa drapieżców ukaże się 27 czerwca. Będzie to zbiór felietonów pisanych przez mistrza SF w 2005 i 2006 r. do „Tygodnika Powszechnego”. Lem nie oszczędza w swoich felietonach nikogo: ani polityków, ani mód literackich, ani tak zwanych ”opiniotwórczych środowisk”. Książka jest wyjątkowym zbiorem opinii, poglądów i obserwacji , dotyczących polskich, europejskich i światowych trendów. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego, które opublikuje Rasę…, proponujemy lekturę trzech felietonów Stanisława Lema.
Geologiczna symfonia
O katastrofalnym tsunami napisano wiele, próżno szukałem jednak solidniejszej informacji o tym, że trzęsienie ziemi pod Oceanem Indyjskim było wynikiem procesów stanowiących element składowy tak zwanej tektoniki płyt, od której w dużej mierze zależy istnienie życia na Ziemi.
Trwanie poszczególnych pokoleń ludzkich jest niewspółmierne z tymi procesami, które toczą się od setek milionów lat, choć teorię tektoniki płyt opisano jako tako dopiero trzydzieści kilka lat temu; kiedy ja studiowałem, jeszcze jej nie było. Czytam właśnie książkę dwóch amerykańskich autorów Petera Warda i Donalda Brownlee, astrofizyka i geologa, zatytułowaną Rare Earth, by sobie te wiadomości odświeżyć.
Skorupa ziemska spękana jest na płyty, które powoli dryfują i mogą na siebie napierać. Z jednej strony, dzięki promieniowaniu jądra Ziemi powstają jakby kominy czy szczeliny, którymi konwekcja podnosi w górę płynną magmę, z drugiej, stygnące masy zapadają się pomału w tak zwanych strefach subdukcji i ulegają ponownemu roztopieniu. Trudno tu wyjaśniać szczegółowiej, co właściwie dzieje się pod dnem oceanów, i tłumaczyć takie pojęcia jak prądy konwekcyjne czy astenosfera. Chodzi o rodzaj, nazwijmy to tak, maszyny geologicznej, zasilanej energią jądra Ziemi. Jest ona składową naszego także istnienia, determinującą ziemski klimat i rozwój życia.
Pojawianie się gwałtownych skurczów, jak trzęsienie podwodne w pobliżu Sumatry, wywołane jest tym, że płyty litosfery mogą o siebie zahaczać i powstają wtedy ogromne napięcia, wyładowują się potworne energie, które powodują nawet zaburzenia obrotu kuli ziemskiej. Zjawiska takie zdarzają się raz na kilkadziesiąt lat; w historii Ziemi to oczywiście mniej niż chwila. W tej skali nie jesteśmy nawet mrówkami, raczej czymś w rodzaju bakterii, które żyją na powierzchni planety.
Niewspółmierność procesów geologicznych z trwaniem poszczególnych generacji ludzkich jest trudna do wyobrażenia. Trochę tak, jakbyśmy mieli do czynienia z długą symfonią, z której znamy tylko pojedyncze takty, a nie całość. Na temat tej całości toczą się wśród fachowców spory, dla których roztrząsania łamy „Tygodnika Powszechnego” nie są miejscem właściwym. Wypadałoby jednak, by jacyś fachowcy zaprezentowali szerzej rolę, jaką tektonika płyt odgrywa w dziejach Ziemi, i wyjaśnili na prostych przykładach, dlaczego stanowi ona nieodjemny element funkcjonowania naszej planety. Był niedawno w „Tygodniku” dobry i rzeczowy artykuł astrofizyka, pana Bajtlika [„Zwyczajne katastrofy”, „TP” nr 2/2005]; może głos powinien zabrać geolog?
Przedstawiciele rozmaitych religii zaczęli wytwarzać ad hoc hipotezy, wedle których Pan Bóg czy bogowie albo i złe moce karzą trzęsieniem ziemi ludzkość za to, że zajmowała się na przykład spożywaniem większych ilości mięsa. Powszechne mniemanie każe widzieć w podobnych nieszczęściach karę za ludzkie grzechy, tymczasem chodzi o katastrofę geologiczną związaną z procesami toczącymi się we wnętrzu kuli ziemskiej i zupełnie niezależną od wyobrażeń na temat szczególnej baczności, z jaką siły nieziemskie obserwują nasze zachowanie. Mitologizowanie jej jest nierozsądne, podobnie jak nierozsądne było mitologizowanie wybuchu Wezuwiusza.
Wstrząs wywołany zderzeniem płyt kontynentalnych na dnie Oceanu Indyjskiego spowodował w ciągu kilku chwil śmierć około dwustu tysięcy ludzi, co oczywiście jest straszne. Ale szczególnie okropne wydało mi się, że, jak donosiły media, w rejonach dotkniętych katastrofą pojawili się zbrodniarze, którzy osierocone dzieci - jest ich ponad trzydzieści tysięcy - porywają i sprzedają do jakichś ośrodków plugawej rozrywki czy po prostu domów publicznych.
Ogromu nieszczęścia niepodobna sobie przedstawić, jedynie operając się na relacjach mediów. To jest tak, jakbyśmy chcieli oglądać Panoramę Racławicką przez dziurkę od klucza: widzimy mikroskopijne wycinki. Woda spiętrzona do wysokości kilkunastu metrów zachowuje się jak gigantyczny młot. Na zdjęciach widać przerażającą miazgę, w jaką zamienione zostały wszystkie ludzkie dobra. Radykalny ten udar od razu zabijał, dlatego rannych było stosunkowo niewielu i ratownicze jednostki szpitalne, na przykład niemiecki statek „Berlin”, które przybyły na miejsce katastrofy, nie miały wiele do roboty.
Ostatnio wykrystalizował się pogląd, podług którego Ziemia jako nosicielka życia, i to życia rozumnego, jest rzadkim wyjątkiem w Kosmosie; do tej pory panowało dość powszechne przeświadczenie, że mamy braci w rozumie, którzy gdzieś tam mieszkają, tylko jeszcze ich nie rozpoznaliśmy. Od bardzo już dawna uważam, że stanowimy wysepkę odizolowaną. Być może w innych galaktykach ktoś gdzieś jest, ale oddzielony od Ziemi takimi otchłaniami kosmicznej pustki, że nie sposób się z nim porozumieć. Daleko jednak odbiegłem od miejsca, w którym się dziś znajdujemy…
Po przejściu tsunami i odzewie, jaki ta katastrofa wywołała w świecie, wyrażano nadzieje, że zjednoczy ona ludzkość. Oczywiście tak nie będzie, żadne katastrofy ludzkości niestety nie zjednoczą, a od nieszczęścia, które zdarzyło się w Azji, uwaga świata zacznie się niedługo odwracać, tak jak odwróciła się od ofiar trzęsienia ziemi w irańskim Bam. Przykro mi, że zawsze kończę takimi pesymistycznymi podsumowaniami, ale jestem tylko obserwatorem, który zdaje sprawę z tego, co się dzieje. Nie mogę zadekretować: ma być tak, a nie inaczej.
styczeń 2005
Mamuty i polityka
Zacznę, cofając się w daleką przeszłość. Na klasyczne pytanie „unde malum”, „skąd zło”, mam taką odpowiedź: to się zaczęło jakieś sto do stu dwudziestu tysięcy lat temu, w górnym czwartorzędzie, kiedy nasi pradawni przodkowie wytłukli wszystkie mamuty i całą masę innych wielkich ssaków. Co nie oznacza, że czuję się odpowiedzialny za wyginięcie mamutów, ale tamto dziedzictwo tkwi gdzieś w naszych genach.
I w okolicznościach sprzyjających wywołaniu odruchów zła - takie odruchy się pojawiają.
Wracając do naszych czasów: dziwne rzeczy słychać ostatnio o rozmaitych osobach. Pierwsza to pan Kobylański, milioner z Urugwaju, zdemaskowany już kilka lat temu przez Władysława Bartoszewskiego i odsunięty od kontaktów z naszym MSZ-etem. Okazuje się, że działania przeciw Kobylańskiemu rozpoczęto już za głębokiego Peerelu, a przerwano je, jak się zdaje, wtedy, kiedy się okazało, że Kobylański wcale nie jest tylko byłym szmalcownikiem, ale ma być może jakieś związki z KGB. Teraz od nowa rozpoczęto poszukiwanie dokumentów w jego sprawie, tyle że on liczy sobie już osiemdziesiąt dwa lata i może zejść z tego świata, nim te dokumenty się znajdą.
W Krakowie wypłynął znów pan Strzelewicz, były lokalny prezes tak zwanego Zlepu, czyli Związku Literatów utworzonego za stanu wojennego. Inwektywy, jakimi obrzucił postać zmarłego Miłosza, są tego rodzaju, że w ogóle mowy być nie może o merytorycznej odpowiedzi, bo musielibyśmy włożyć skafandry i wleźć na dno szamba. Z drugiej strony całkowicie przemilczać takich rzeczy niepodobna.
Tym, co się dzieje na wyższych piętrach, bardzo jestem zatroskany. Wszyscy nagle chcą zostać prezydentami. Kandydatura Lecha Kaczyńskiego napotyka u mnie duży opór, bo nie lubię, jak ktoś zapewnia o swojej uczciwości; takiego, który by mówił, że będzie prezydentem nieuczciwym, jeszcze nie było. Prezydenckie zakusy ma też Lepper, wydaje nawet z tej okazji książkę, która jest oczywiście jakąś brednią, ale jego zwolennicy dmą w surmy, że będzie to wielka rzecz. Podejrzewam, że ludzie z LPR-u nie mieliby nic przeciwko temu, ażeby Lepper poszedł na bój jako pierwszy szwoleżer; możliwe, że on w tym boju padnie i wtedy na placu pozostanie Giertych. Najbardziej mnie jednak przeraziło, że do wyścigu zgłosił się znów Stan Tymiński, ten sam, co się kiedyś opasywał wężami. Jak nie Stan Tymiński, to Giertych, jak nie Giertych, to Lepper, i tak kręcimy się w kółko.
W tle mamy sprawę Radia Maryja i ojca Rydzyka. Osobiste moje mniemanie jest takie, że strona religijna tego Radia jest stroną tylko osłonową, a tak naprawdę chodzi o sączenie rozmaitych jadów. Episkopat jest podzielony i większość biskupów skłania się ku temu, by Radio milcząco tolerować i znosić jego wybryki. Nie sądzę, żeby to było roztropne z punktu widzenia interesów Polski.
Ogłoszenie tak zwanej listy Wildsteina było według mnie posunięciem zbyt pochopnym i gwałtownym. Mówię to sine ira et studio; jestem w sytuacji dosyć komfortowej, na żadnej liście nie mogę się znaleźć, ponieważ nikt się nigdy do mnie o nic nie zwracał i niczego mi nie proponował.
Nagromadziło się tyle rozmaitych nieprzyjemnych i niekorzystnych tendencji, jak chyba nigdy od początku istnienia III Rzeczypospolitej. Poziom debat, dyskusji i awantur politycznych, który zawsze był dosyć niski, w obliczu nadchodzących wyborów jeszcze się obniżył, a łowienie ryb w mętnej wodzie cieszy się dużym powodzeniem. Bodaj Jarosław Kaczyński powiedział, bez żadnych dowodów, że w Moskwie są podobno jakieś papiery albo kwity na Kwaśniewskiego. Co to znaczy: podobno? Przecież tak nie można uprawiać polityki! Metody i maniery, do tej pory średnio czyste, zaczęły się coraz bardziej zabrudzać. Dostrzegam wyraźną różnicę w stosunku na przykład do Niemiec; tam się jednak pewnych rzeczy nie robi.
Nagromadziło się u nas dużo nieczystości, które należałoby usunąć w sposób radykalny - tylko pojęcia nie mam jak. A równocześnie - to jakiś paradoks - stan naszej gospodarki się poprawia, złoty mocny jest jak nigdy przedtem i ucichły już ostatnie krzyki „Balcerowicz musi odejść”; nie ma powodu, dla którego miałby dokądkolwiek odchodzić, skoro zrobił, jak widać, wiele bardzo dobrych rzeczy.
Na wszystkim zaś kładzie się cieniem choroba Papieża, który postanowił heroicznie trwać do ostatniego tchnienia na swoim urzędzie. Mniemania na temat słuszności tej decyzji z punktu widzenia interesów Kościoła są, jak widzę w prasie światowej, rozszczepione. Jako obserwator zewnętrzny, czuję się tu zupełnie niekompetentny; mogę tylko powiedzieć, że wieści z Watykanu czynią te święta dramatycznie smutnymi.
marzec 2005
Władza mózgu
Mamy sezon ogórkowy, a ja chciałbym wrócić do sprawy, która mnie od dawna irytuje: do proroków naszej nieśmiertelności. Ostrożniejsi powiadają, że życie ludzkie można z łatwością przedłużyć o dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat, ale spotkałem się już na łamach pisma popularnonaukowego z twierdzeniem - naukowca! - że śmierć jest właściwie zbędna. Ponieważ udało się przedłużyć życie nicieni - to takie robaczki - niektórzy powiadają, że i z nami się uda, że nicień to wprawdzie nie człowiek, ale bliski krewny…
Podobne oświadczenia wydają mi się nonsensowne. Z podręcznika neurofizjologii wiemy, że mózg zawiaduje wszystkimi właściwie funkcjami ciała, ze składem chemicznym paznokci i tempem, w jakim rosną włącznie. Każdy kto jak ja przekroczył osiemdziesiątkę, dobrze wie, że w pewnym wieku zaczyna się deterioracja, polegająca na tym, że koordynacja i synchronizacja naszych ruchów pogarsza się; zaczyna się od wylewania herbaty na obrus…
Dopóki jesteśmy względnie młodzi i sprawni, nie mamy pojęcia, jak wiele procesów, których wyłącznym panem jest mózg, toczy się automatycznie. Tymczasem o ile możliwa jest wymiana serca, nerki czy stawu - produkuje się teraz bardzo dobre protezy stawów biodrowych czy kolanowych - o tyle mózgu nie da się niczym zastąpić, bo stanowi on o naszej indywidualności, zawiera bagaż pamięci, który potwierdza naszą tożsamość. Nie zamienimy go na tak zwaną tabula rasa, bo nowy mózg to byłby nowy człowiek.
W mózgu starych ludzi dzieje się coś, co nazwać można zmęczeniem materiału. U mnie przejawia się to w zapominaniu nazwisk i nazw, na przykład systemów filozoficznych; miałem głowę okropnie tym naładowaną! Zanika też ogólna sprawność wymowy. I nie mam na myśli objawów będących skutkiem procesów patologicznych, nie mówię o żadnych, nie daj Boże, alzheimerach. Granicą trudno dla ludzi przekraczalną jest dziewięćdziesiąty rok życia, później możliwy jest okres wegetacji wspomaganej przez otoczenie, raczej jednak biernej; jak ktoś ma dziewięćdziesiąt parę lat, to niewiele już wymyśli. A postacie, które budzą niezrozumiały zachwyt rozmaitych geriatrofili - tu ktoś na Kaukazie dociągnął do stu osiemnastu lat, tam japońska staruszka nawet do stu dwudziestu - mnie osobiście przerażają. Widzę cherlawą istotę, która prowadzi życie kapusty na grządce - nic nie wymyśli, niczego nie napisze, z wszystkim ma najwyższe trudności. Cóż to za satysfakcja?
I nie ma na to rady, bo jesteśmy gatunkiem śmiertelnym. Zawsze mnie zresztą dziwiło, że wprawdzie sami jesteśmy śmiertelni, ale pozostawiamy po sobie pisma. Bardzo podobał mi się napis na budynku lwowskiej Politechniki: Hic mortui vivunt. Kiedy biorę coś poważniejszego do czytania, chcę wiedzieć, czy autor żyje, czy nie. Jeśli nie żyje, inaczej jakoś przyjmuję jego enuncjacje.
Czynności automatyczne, sprawność synchronizacyjno-korekcyjna mózgu to jedno. Mamy jeszcze świadomość. Z ostatnich danych wynika, że - co dawno podejrzewałem - świadomość jest bardzo silnie rozproszona w naszym mózgu i nie można wskazać ośrodka, w którym by siedziała. Wyobrażenie, wedle którego w samym środku naszej głowy miałoby się znajdować małe coś, co się nazywa „ja”, jest bzdurne. Chodzi o zespół rozmaitych ośrodków, optycznych, akustycznych, kinestetycznych, motorycznych i tak dalej. Wszystko to razem kondensuje się i składa w całość.
Pewne przebiegi mózgowe można oczywiście usprawniać, ale w przypadku zaburzeń czynnościowych wywołanych wiekiem możliwości poprawy są minimalne. Dziwną własnością mojego mózgu jest to, że wieczorem, kiedy jestem śpiący, zaczynam słyszeć jakąś melodię, jakby orkiestra grała - choć wiem, że orkiestry żadnej nie ma. Czasami jest to ciekawe, czasami denerwujące - motyw muzyczny, który wciąż się powtarza. Kiedy zasypiam - melodia znika, kiedy się budzę - już jej nie ma. To wszystko objawy zepsucia czy zmęczenia neuromateriału.
Dla nas, ludzi, wiek rzędu osiemdziesięciu-dziewięćdziesięciu lat stanowi górną granicę i dlatego z taką lubością czytam o życiu gwiazd, w którym dziesięć czy piętnaście milionów lat nie ma najmniejszego znaczenia, albo o galaktykach, które mogą istnieć czterysta milionów lat, albo o ewolucji trwającej miliardy… Wiem, że samemu mi do tego nieskończenie daleko, ale świadomość, że umysł ludzki potrafi w ogóle dotknąć tajemnicy długowieczności systemów wszechświata, jest dla mnie fascynująca, na pewno bardziej niż to, czym większość ludzi żyje. Budzę się o trzeciej w nocy, nie mogę spać, ciekawe, co teraz będzie w telewizji? Włączam aparat, a tu striptiz, takie soft porno. Rozumiem, że ma to silny związek z biologią człowieka, ale kiedy przeczytałem, że kierownictwo Volkswagena sprowadzało swoim menedżerom luksusowe prostytutki, uznałem to za skandal. Niezależnie od skandali, jakie dzieją się u nas.
W Niemczech będzie się teraz toczyła batalia na wypowiedzi i oracje między panią Merkel, kandydatką na urząd kanclerza, a Schröderem. Polityka jest dziś dziedziną, w której przestały się liczyć konkrety. O żadnej kwantyfikacji ani komputerowych modelach sytuacji ekonomicznej nie ma mowy. Dlaczego rywalizacja partii politycznych zmieniła się w walkę na sprawność malowania tęczowych wizji lepszego społeczeństwa? U nas na przykład zapanowała moda na Czwartą Rzeczpospolitą. Dlaczego Czwarta, a nie Czterdziesta? Wszystko to jest podszyte blagą i taniochą. Nasze myślenie polityczne rozmydliło się w bajorze sloganów, po wierzchu pływa Ojczyzna, trochę Orła, trochę Wiary… Co się stało z dziedzictwem Jana Pawła? Za kilka tysięcy - bardzo tanio - można sobie kupić jego pomnik i postawić w ogródku. Ładunek elektryczny w maszynie elektrostatycznej, która stoi na moim biurku, przybiera kształt zygzakowatej błyskawicy, ponieważ szuka drogi najmniejszego oporu; tak jest i w społeczeństwie. To, co najłatwiejsze, najprostsze, najbardziej schematyczne, bierze górę.
Wiek sprawia, że niechętnie już godzę się na wywiady, ale miałem niedawno wizytę Japonki, bardzo sympatycznej i mówiącej dobrze po polsku, która przetłumaczyła Wysoki Zamek. Miała pewne kłopoty - co to na przykład jest bigos? - ale pomógł Internet. A wczoraj przyszła Francuzka, wedle której zajmuję się głównie mistycyzmem i ogólną teorią kontemplacji. Usiłowałem łagodnie wytłumaczyć, że się myli, ale zauważyłem, że moje wysiłki są daremne. Miałem zresztą trudności, bo i po francusku nie mówię już tak, jak przed laty.
Od gościa z Tokio próbowałem się dowiedzieć, co Japończyk może wynieść z mojego Wysokiego Zamku. Co z niego zrozumie? Jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia rozchodzą się coraz dalej, tak też dzieje się z moimi książkami: z jednej strony Brazylia i Portugalia, z drugiej Korea, Japonia, Tajwan, Chiny… Mnie to już właściwie obojętne, bo jestem bardzo stary, ale myślę sobie, że gdyby mój ojciec, który zmarł tu, w Krakowie, mając 74 lata, dowiedział się o tym, toby się może trochę uspokoił, bo bardzo był zmartwiony, że rzuciłem medycynę…
sierpień 2005

Aktualności
Przeczytaj felietony Lema!
Ostatnia książka Stanisława Lema zatytułowana Rasa drapieżców ukaże się 27 czerwca. Będzie to zbiór felietonów pisanych przez mistrza SF w 2005 i 2006 r.
Komentarze (0)