"Jest dobrze... piosenki niedokończone" to tytuł projektu poświęconego Himilsbachowi i Maklakiewiczowi, który zaczął się od koncertu w lipcu 2008 roku na Festiwalu Gwiazd w Gdańsku. Właśnie ukazała się płyta CD z nagraniem studyjnym stworzonych do "Jest dobrze" piosenek. Jednym z wykonawców jest Andrzej Grabowski.
Jak to się stało, że na koncercie, a później na płycie "Jest dobrze... Piosenki niedokończone" wykonał Pan dwa utwory w rytmie tanga?
Sam byłem zaskoczony, bo przecież nie jestem aktorem, który śpiewa. Czasem to robię, jeśli muszę. Parę razy wykonałem parodie i mogłem ukryć się za charakterystyką postaci. Ewentualnie naśladowałem kogoś i śpiewałem znaną piosenkę imitując głos oryginalnego wykonawcy. Bardzo rzadko śpiewałem autonomiczne piosenki, dlatego zdziwiłem się, że zaproszono mnie do koncertu, w którym wzięli udział wybitni piosenkarze. Mówię o Hani Banaszak, o Staszku Sojce, o Budyniu, który świetnie śpiewa, Jacku Bończyku i tak dalej.
I nagle ja. Byłem mile zaskoczony, ale jednocześnie podchodziłem do tego z wielkim strachem. Zresztą dałem temu wyraz podczas koncertu, gdy po raz pierwszy śpiewałem na żywo. Mieliśmy wcześniej na próby tylko jedno popołudnie i na koncercie troszeczkę powypadałem z rytmu.
A dlaczego piosenki w rytmie tanga? Bo tak zostały mi napisane i zaproponowane, a ja nie miałem nic do gadania. To znaczy miałbym, gdybym chciał, ale byłem na tyle zaskoczony tą propozycją, że gdyby to były polonezy, również bym je zaśpiewał. Walce też. I oberki.
Obie piosenki były może nie tyle smutne, co dość nostalgiczne...
„Małe piwko” to oryginalna piosenka Maklakiewicza, zaśpiewał ją w jednym ze swoich filmów. Nie opowiada o tragedii totalnego alkoholika, który nie może obejść się bez piwa, ale jest w niej coś ciepłego, a zarazem trochę złamanego. Zdegradowanego, ale ludzkiego. Podobnie jak w całej twórczości Himilsbacha i Maklakiewicza.
Obie, „Małe piwko” i „Jestem jak motyl” obracają się wokół alkoholu i związanych z nim przeżyć: przed wypiciem, w trakcie picia i po wypiciu. Jednak nie gloryfikują alkoholu, ani nie potępiają go w czambuł. Mówią o tym, że jest normalną rzeczą, którą czasem człowiek może i nadużywa, ale czasem tylko używa. Po prostu to nie jest nic nadzwyczajnego. Alkohol ma dobre i złe strony.
Krótko mówiąc: jest dobrze?
Tak, tylko to „jest dobrze” starałem się zaśpiewać, zgodnie z intencją autora jak sądzę, że tak do końca dobrze jednak nie jest, bo jeżeli jest dobrze, to człowiek nie musi sobie powtarzać wiele razy, że „jest dobrze”.
Jak Pan sądzi, skąd bierze nieustające zainteresowanie duetem Maklakiewicz-Himilsbach? Widownia na koncercie była pełna, przed premierą płyty w internecie ludzie dopominają się o informacje na temat daty wydania i zawartości krążka.
To zainteresowanie nigdy nie ustało, ale ostatnio było nieco uśpione. Należało tylko trochę podmuchać, jak na dogasający ogień i zainteresowanie znowu wybuchło. Był koncert, teraz wyjdzie płyta. Te piosenki trafiają i do mojego pokolenia 50-latków, i do młodego pokolenia. Są na tyle prawdziwe i niekrygujące się, że mogą być porównywane nawet z dzisiejszym mocnym rapem, kiedy wykonawcy każą, przepraszam bardzo, j...ć ojca i matkę, bo i takie teksty się zdarzają. Nie mówię, że utwory z programu „Jest dobrze” też takie są, uważam je jednak za porównywalne w ich szczerości i bezpośredniości. To nie są piosenki o pięknej wiośnie radosnej i o tym, że rozpalił się świat, tylko mówią o czymś i smutnym, i normalnym.
Poza tym kultowe filmy, w których Maklakiewicz i Himilsbach razem zagrali, myślę przede wszystkim o „Rejsie”, posiadały świetne sceny, które trudno podrobić. Są one rewelacyjne poprzez ich prostoduszność i prawdziwość nie do podrobienia. Mówię przede wszystkim o Himilsbachu, bo z Maklakiewicza wychodził czasami zawodowy aktor. Kiedy w „Rejsie” Maklakiewicz opowiada, że w polskim filmie nic się nie dzieje, nie można nie patrzeć wciąż na Himilsbacha, który słucha, który wie, a ja wiem, że on nic nie wie, ale minę ma taką, jakby wiedział. Słucha cierpliwie, chociaż wolałby, żeby Maklakiewicz już skończył. Myślę, że to jak humor z filmów Chaplina. Dawniej krytyka pisała o nich, że są rozrywką dla analfabetów. „Rejs” Piwowskiego też został na początku oficjalnie uznany za wymysł pijanego umysłu, podobnie jak filmy Barei, które uważano za symbol czegoś najgorszego. A dzisiaj z wielką przyjemnością ogląda je któreś z kolei pokolenie. I jakoś się to nie nudzi.
Ile razy oglądał Pan "Rejs"?
Nie pamiętam. Zapamiętałem za to premierowy pokaz na początku lat 70. Oglądałem „Rejs” po raz pierwszy w krakowskim Kinie Sztuka jeszcze w czasie studiów. W pewnym momencie musiałem położyć się na ziemi między fotelami, bo bałem się patrzeć na ekran, żeby nie urwała mi się przepona, tak strasznie się śmiałem.
Trzeba pamiętać, że w latach 70. inaczej oglądało się ten film, bo inny był kontekst polityczny. Ten rejs, statek płynący donikąd - wesoły a głupi, wymyślone igrzyska, to cała ówczesna Polska płynąca w ciemność. To dalej jest zabawne, ale wtedy było jednocześnie śmieszne i tragiczne.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Komentarze (0)