Stałam się panią od dobrych opowieści. Wywiad z Marleną de Blasi, autorką bestsellerowej książki "Tysiąc dni w Wenecji".



Dwadzieścia lat temu opuściła Pani na dobre Amerykę i zamieszkała we Włoszech. Ale i tu ciężko było Pani zatrzymać się w jednym miejscu. Gdzie właściwie mieszka Marlena de Blasi?

 

Jestem wędrowcem. Od zawsze. Wcześnie urodziłam dzieci ale nawet gdy były małe cały czas gdzieś podróżowaliśmy. Na plażach nad Atlantykiem rozkładaliśmy namioty, nie dbając o to, czy nie zmyją nas fale,  z jednym dzieckiem w nosidełku przy piersi i drugim trzymanym za rączkę przemierzaliśmy nieznane miasta… To były wspaniale czasy. Często o nich myślę, może kiedyś opiszę je w kolejnej książce. Nie bez przyczyny też wybrałam taki a nie inny zawód. Pisząc o podróżach i kulinariach, musiałam być ciągle w ruchu, poznawałam nowe miejsca. Chwytałam wiatr w żagle. Kiedy poznałam Fernanda, mojego męża rzadko kiedy wyjeżdżał z Włoch. Dwa lub trzy razy spędził wakacje w Grecji. Tyle. Był jednak gotowy to zmienić – i od tej pory cały czas jesteśmy w drodze.

 

W takim razie czym jest dla Pani dom?

 

Dawniej takie pytanie sprawiało mi ból. Dzieciństwo nie dało mi poczucia zakorzenienia ale dzięki temu miałam poczucie nieskrępowanej wolności i swobody. Gdziekolwiek trafiałam, tam był mój dom. Nowy. Kolejny. Mam już całą kolekcję takich domów. W "Tysiącu dni w Wenecji" i innych książkach nazywam miejsca, które kocham „kolejnymi pokojami w moim domu”. W moim odczuciu dom stanowi przestrzeń obszerniejszą od tej, w której przebywam w danym momencie. Utożsamiamy stałe miejsce z bezpieczeństwem, a to często okazuje się bardzo iluzoryczne. Thomas Wolfe miał rację. Jeśli „nie ma powrotu” do domu w sensie fizycznym, to powinniśmy pielęgnować to wewnętrzne miejsce, które nosimy w sobie.

 

Nie tęskni Pani za Stanami?

 

Nie, nie tęsknię. Głównie z powodów, o jakich mówiłyśmy przed chwilą. Oczywiście są jeszcze inne przyczyny: polityczne, filozoficzne, kulturowe. Bardziej niż tęsknię, martwię się o Amerykę i Amerykanów. Dla Włochów zawsze będę straniera, obca. Ale to nie jest dokuczliwe. Nawet jeśli dorastaliśmy w tym samym miejscu, zdarza się, że jesteśmy dla siebie obcy. W różnoraki sposób, na różnych poziomach naszej egzystencji. To jest normalne, ludzkie. W każdym razie ja lubię być osobno, trochę particolare.

 

We Włoszech mieszka wielu cudzoziemców. Żyją tu od dwudziestu, trzydziestu lat, albo i dłużej, a nadal zachowują się niczym „kolonizatorzy”. Mieszkają przeważnie na wsi, ale codziennie robią krótkie wypady do miasta lub pobliskiego miasteczka – na zakupy lub po to, by posiedzieć w kawiarni. Poza tymi krótkimi momentami gdy stykają się z lokalnymi mieszkańcami utrzymują kontakty wyłącznie ze swoimi rodakami. Wychodzą wspólnie do restauracji, nie znając włoskiego, posługują się jakąś dziwaczną mutacją tego języka, walą pięścią o kontuar w małej gastronomia, domagając się imbirowych ciasteczek i ogólnie rzecz biorąc traktują Włochów bardziej jak jakieś dziwne stworzenia niż ludzi. Oczywiście wyłączając contessę,  marchese i innych arystokratów. Chełpią się tymi znajomościami naokoło: My friend, the contessa… Ale jest i inna strona medalu. Jeśli cudzoziemiec nie jest na lokalnej scenie jakimś użytecznym celem – bo nie jest bogaty albo rozrzutny, albo też nie sprowadza przyjaciół, którzy mogą finansowo zasilić lokalną społeczność – traktuje się go obojętnie, ignoruje. To jest chore, nie potrafię tego zrozumieć.

 

Jest wiele książek typu „la dolce vita w Italii” pisanych przez anglosaskich autorów. Dlaczego tak chętnie piszą – Pani również – o Włoszech i w czym tkwi tajemnica popularności takich książek?

 

Włochy zawsze przyciągały ludzi. Chciano je podbić, zdobyć, chciano w nich zamieszkać. Dzisiaj takich chętnych też nie brakuje. Ale ja inaczej podchodzę do tego tematu niż inni cudzoziemcy piszących o tym kraju. W moich książkach Włochy są tłem. Na pierwszym planie jest miłość, we wszystkich jej przejawach i formach. Gdyby Fernando był Hiszpanem, mieszkałabym w Hiszpanii i o niej pisała. A przede wszystkim pisałabym o miłości. Oczywiście tym, którzy lubią podróżować czy choćby czytać o podróżach, zawdzięczam fakt, że moje książki stały się bestsellerami. Niektórzy czytelnicy przyjeżdżają do Włoch tylko po to, by nas poznać. Są ciekawi tego jak żyjemy, chcą żyć podobnie, jeść podobne potrawy, i tak dalej. Być tam, gdzie my jesteśmy. Czasami odnoszę wrażenie, że chcą być nami.

 

Często odwiedzają często Panią w domu?

 

Kiedy ukazała się Lady in Palazzo wszyscy dowiedzieli się, gdzie mieszkamy. Zdarzało się, że moi czytelnicy zmieniali trasy swoich europejskich podróży po to tylko, by zahaczyć o Orvieto lub też decydowali się wręcz na coś w rodzaju pielgrzymki do nas. Zupełnie jakbyśmy byli jakimś zabytkiem. Myśleli, wpadniemy na chwilę, może wypijemy kieliszek wina, porozmawiamy. Czytelnicy sądzą, że nas znają. Bywają przez to nieco zaborczy. Wydaje im się czymś naturalnym, że mogą nas odwiedzić kiedy chcą, a my powinniśmy ich oczekiwać. Czasami te odwiedziny są bardzo zabawne, a prawie zawsze – wzruszające. Wiele się przez nie uczę. A naszych sąsiadów i sklepikarzy bardzo cieszy to zainteresowanie. Właściciel pobliskiego sklepu spożywczego  ma zwyczaj wywieszać  przy wejściu specjalny biały fartuch z lnu. Gdy tylko zauważy, że ktoś dzwoni do naszych drzwi zakłada go z wielką nonszalancją. Jeśli jesteśmy poza domem, a goście chcą poczekać, częstuje ich kanapkami i winem. Uwielbia gdy robi się mu zdjęcia… Zawsze miałam szczęście do czytelników, którzy do mnie pisali. Ale nigdy nie wpadło mi do głowy, że będą mnie odwiedzać.

 

O czym piszą w tych listach?

 

Uwielbiają odnajdywać się w moich opowieściach, odczytują je bardzo osobiście. Mają wrażenie jakbym pisała o nich i tylko dla nich. Mówią, że dzięki moim książkom czują się mniej samotni. Przez te lata w wielu krajach stałam się panią od dobrych opowieści. Pary czytają je sobie w łóżkach, pielęgniarki czytają pacjentom, starzejące się córki – swoim osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięcioletnim matkom, mężowie – żonom, żony – mężom... Otrzymuję wiele listów od nich. Potrzebują moich książek, dlatego nie mogę przestać pisać.

 

Rozmawiała Marta Bartosik

 

Marlena de Blasi – amerykańska pisarka, dziennikarka, dawniej krytyk kulinarny i konsultantka w zakresie win. Autorka beletryzowanych książek wspomnieniowych w Wenecji, Toskanii i Sycylii oraz trzech książek kucharskich. Już wkrótce ukaże się jej kolejna książka – "Tysiąc dni w Toskanii.