Jakieś trzy tygodnie po moich dziesiątych urodzinach, 2 czerwca 1953, dowiedziałem się, że Hillary i Tenzing zdobyli Everest. Było to prawdopodobnie najbardziej ekscytujące publiczne wydarzenie w okresie mojego dzieciństwa. To wspaniałe osiągnięcie najlepiej mogłem uczcić, wskakując na rower i powtarzając je w wyobraźni. Góry Pennińskie całkowicie wystarczały za Himalaje.
Pięćdziesiąt lat później, 2 czerwca 2003 roku, z własną ekipą telewizyjną jechałem autostradą w górach Karakorum, w północno-zachodnim Pakistanie, przez dolinę, którą James Hilton uwiecznił jako Shangri-La w powieści Zaginiony horyzont. Nade mną wznosiły się pokryte śniegiem góry, a po bokach ciągnęły się starannie uprawiane pola i drzewa owocowe. Niedaleko miasta Chalt minęliśmy napis na ścianie skalnej nad drogą: „Tutaj zderzyły się kontynenty”.
Około 70 milionów lat temu dryfująca ku północy płyta indyjska napotkała płytę azjatycką i powoli wsunęła się pod nią, wypychając tryliony ton skał. Pod zacisznymi sadami doliny Hunzy znajduje się epicentrum tego niezmiernie powolnego czołowego zderzenia. Oto byłem w miejscu, w którym narodziły się Himalaje, i tutaj miała się zacząć wspaniała przygoda. Pierwszy raz w życiu stałem u wrót najwyższego na świecie pasma górskiego. Naprawdę.
(...)
Większość mieszkających w Himalajach ludzi z różnych powodów unika górskich szczytów. Dwa najwspanialsze, niedaleko których się znaleźliśmy — pełen wdzięku Maczhapuczhar o podwójnym wierzchołku, w paśmie Annapurny, oraz ogromna, biała kopuła Chomolhari na granicy Bhutanu i Chin — pozostają niezdobyte, ponieważ są uważane za święte. Tybetańska nazwa Everestu, „Czomolangma”, oznacza „Bogini Matka Wszechświata”.
Znajdująca się na ponad 3500 m przełęcz Szandur, gdzie filmowaliśmy najwyżej rozgrywany i najniebezpieczniejszy na świecie mecz polo, jest nazywana „Domem Wróżek”, a Kalasze, górskie plemię stłoczone wzdłuż granicy afgańsko-pakistańskiej, wierzą, że „Biała Góra” to miejsce, do którego wędrują dusze po śmierci. Za życia nikt tam nie chodzi.
(...)
Kiedy postanowiliśmy nakręcić serial w Himalajach, naszym celem nie było dołączenie do grona pogromców szczytów, rywalizowanie z nimi czy ich naśladowanie. Chcieliśmy się skoncentrować bardziej na ludziach niż skałach i podążyć śladami osadnictwa trasą liczącą ponad 3000 km od Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej do południowo-zachodnich Chin.
Kiedy patrzę wstecz, wiem, że zachowaliśmy się arogancko i lekkomyślnie, wyobrażając sobie, iż uda się nam jakoś przechytrzyć góry, zabrać im to, co chcemy, i pójść dalej. To one dyktowały nam każdy krok, a to zmieniając naszą trasę, a to całkowicie nas zatrzymując. Skróty były możliwe, lecz często niepewne. Do doliny Ćitral w północno-zachodnim Pakistanie, wsuniętej tuż pod granicę z Afganistanem, można się dostać wyłącznie samolotem, ale ponieważ jest otoczona wysokimi górami, do nawigacji potrzeba nie tylko oczu, ale i sprzętu, a przez kaprysy chmur lub wiatru można utknąć na wiele dni. Ze względu na napięte terminy wybraliśmy więc bezpieczne rozwiązanie, czyli drogę samochodową — 18-godzinną podróż przez otwartą właśnie przełęcz Lowari, gdzie pół roku zalegał lód i śnieg. Droga miała niecałe półtora metra szerokości, a każdy jej odcinek kończył się mrożącym krew w żyłach zakrętem o 180 stopni.
Od czasu do czasu jednak udawało się nam oszukać góry. Dzięki uprzejmości pakistańskich sił powietrznych wznieśliśmy się na wysokość miejsca, gdzie łączą się dwa wspaniałe lodowce u stóp K2 — taka podróż na piechotę trwałaby tydzień. Piloci uznali, że nie powinniśmy tam przebywać dłużej niż pół godziny. Działaliśmy więc pod sporą presją, czemu nie pomagał fakt, że śnieg był głęboki i miękki. Kiedy szliśmy w stronę K2, wszyscy zapadali się po pas, a na dodatek nikt nie wydawał się absolutnie pewny, który to szczyt. Wiele argumentów przemawia za tym, aby oznakować Himalaje.
(...)
W miarę jak widoki stawały się coraz bardziej niesamowite, mój zachwyt malał. Ząbkowany amfiteatr szczytów, „Sanktuarium Annapurny”, powinien zaprzeć mi dech w piersiach — pod warunkiem że było w nich cokolwiek do zapierania.
Trzeciego dnia po przebudzeniu wydało mi się, że przez moje gardło ktoś w nocy przesypał tłuczeń. Każda kwestia, którą wypowiadałem do kamery, przechodziła w świszczący kaszel. Prawie nie widziałem gór, ponieważ mój wzrok był utkwiony w ziemi: śledził każdy krok i zmuszał mnie do wykonania kolejnego.
Został nam jeden dzień do wyjścia do bazy wypadowej na Annapurnę, a noce stawały się coraz zimniejsze i dłuższe. Po lunchu uniosła się chłodna mgła, zasłaniając słońce i pogarszając nastroje. Szerpowie byli zaniepokojeni, ale i mili, namawiali mnie do jedzenia, lecz przeziębienie tak się rozszalało, że byłem w stanie jedynie przełknąć zupę czosnkową i popić nią lek przeciwgrypowy. Później owej nocy, w samotności i milczeniu, pogrążony w ciemnościach, z majakami szaleńczo wirującymi w głowie jak przewijany film, po raz pierwszy podczas moich podróży zacząłem poważnie rozważać, czy się nie wycofać.
Następnego ranka te same góry, które ścięły mnie z nóg, przywróciły mi swego rodzaju zdrowie. Blask słońca na stokach Annapurny był tak jasny, że aż prawie nienaturalny — jak latarnia morska, płonąca pochodnia, Ekskalibur albo Duch Święty. Nie można było mu się oprzeć. Moja głowa podniosła się, ciało zareagowało i chwiejnym krokiem przeszedłem ostatnie 300 m. Poczułem, że odniosłem małe zwycięstwo nad górami.
(…)
Przejście przez Himalaje było jednocześnie dramatycznie i niemal śmiesznie szybkie. Po niewiele ponad godzinie dobrze utrzymana droga wyszła stromo z gęsto zalesionych południowych stoków na suchy, bezdrzewny płaskowyż jakieś 1500 m wyżej.
Średnia wysokość Płaskowyżu Tybetańskiego to około 4000 m n.p.m. W zaledwie 90 minut znaleźliśmy się na wysokości, którą na Annapurnie zdobywaliśmy przez cztery dni. Czułem się oszołomiony i nieco odklejony od rzeczywistości, jakby mój organizm starał się dostroić do właściwej częstotliwości, lecz jeszcze jej nie znalazł. Zresztą nie miał na to szans także wtedy, kiedy niepowstrzymanie szliśmy w kierunku Everestu.
(...)
Tego dnia warunki były idealne. Każdy centymetr północnej ściany był widoczny, a w jasnym słońcu zdawał się jeśli nie zapraszać, to na pewno kusić. Najwyższy punkt na Ziemi znajdował się kilkaset metrów dalej, widoczny jak na dłoni, gotowy do zdobycia. Wszystkie moje odruchy, całe wychowanie, każda krztyna tego, co mógłbym nazwać pragnieniem przygody namawiały mnie, abym tam wszedł, przekonywały mnie, że chęć wspięcia się tam jest właściwym i naturalnym pragnieniem, a rezygnacja będzie swego rodzaju porażką.
Wydaje mi się, że wtedy pojąłem, dlaczego ludzie zdobywają górskie szczyty. Patrzyłem na przypominającą grot skałę tak samo jak zrobiliby to Mallory i Irvine czy Shipton i Tilman z tego samego miejsca prawie 80 lat temu. Szczyt Everestu jak lustro pokazał mi wszystkie głęboko ukryte nadzieje, oczekiwania i przekonania, z którymi dorastałem, a które nieraz kazały mi wsiąść samotnie na rower i odtworzyć wyczyny podróżników.
(...)
Obróciłem się plecami do Everestu z nieodpartym poczuciem, że uchyliłem się od walki. A może po prostu dorosłem. Jeśli mam wybrać między czterema miesiącami przygotowań do wspięcia się na mierzącą ponad 3000 m n.p.m. skałę a czterema miesiącami oglądania pozostałej części Tybetu, a także takich miejsc jak Junnan, Assam, Bhutan czy Bangladesz, w ostatecznym rozrachunku wiem, czego chcę.
Cieszę się, że dane mi było dotrzeć do dzikich i wspaniałych Himalajów. Lubię przebywać wysoko w górach, lubię też, kiedy zapiera mi dech. Jeśli jednak chodzi o zdobywanie szczytów, cóż, zdaję sobie sprawę z tego, że bycie tam pierwszym jest niczym więcej niż byciem tam pierwszym. Tak wiele zostało do zobaczenia. Mimo że jestem z Sheffield, obawiam się, że więcej we mnie ciekawości niż odwagi.
Michael Palin
Londyn, 4 września 2004
Tłumaczenie: Katarzyna Rojek

Aktualności
Oko w oko z Everestem
Oto byłem w miejscu, w którym narodziły się Himalaje, i tutaj miała się zacząć wspaniała przygoda. Pierwszy raz w życiu stałem u wrót najwyższego na świecie pasma górskiego. - Michael Palin
Komentarze (0)