Nowa wersja książki Jacka Piekary to kolejny graficzny eksperyment Fabryki Słów - okładka aksamitna. Dzięki tej technice książka nabrała niespotykanej wyrazistości, jest niepowtarzalna i znakomicie koresponduje z fabułą spod ręki Jacka. Smacznego!
A „Ochłap sztandaru” potwierdził wysoką formę Jakuba Ćwieka. Pchnął fabułę na nowe tory, kierując ją w stronę nieuchronnej konfrontacji zastępów anielskich z diabelskimi hordami. Loki oczywiście ląduje w samym środku rodzącego się konfliktu.
Przeczytaj fragment "Kłamcy 3. Ochłap sztandaru" Jakuba Ćwieka:
Urlop szlag trafił! Czterej Jeźdźcy Apokalipsy właśnie ruszają...
Lucyfer daje znak swoim zastępom i wszystko wskazuje na to, że scenariusz ostatecznej bitwy będzie znacząco różnił się od tego, który nakreślił św. Jan. w swoim objawieniu.
Recepta na wyrównanie szans jest jedna – odstrzelić Antychrysta zanim dorośnie. Dla Lokiego, pierwszego cyngla skrzydlatych, taka misja to małe piwo. Przykład starego dobrego króla Heroda nie odszedł przecież w zapomnienie.
Tyle że za sprawą elfów Antychryst zniknął, a w łóżeczku leży pokraczny odmieniec.
Urlop dostaniesz potem.
Nowy Jork
Jak wziąć urlop od anielskiej służby? Loki zastanawiał się nad tym przez całą drogę z Hortonville do Madison, a potem jeszcze w samolocie do Nowego Jorku. I wciąż nie potrafił nic sensownego wymyślić.Oczywiście nie było problemem zaszyć się gdzieś na parę dni, nie odbierać ani telefonów, ani przekazów mentalnych Rafaela. Zawsze mógł potem powiedzieć, że tropił wyjątkowo zajadłe i sprytne bóstwo czy stwora gdzieś na krańcu świata – archaniołowie i tak nie odróżniali Browniego od Bruksy. Gorzej, gdy chciał spędzić bezczynnie tydzień w Paryżu pod okiem samego Michała. To wymagałoby już albo użycia najbardziej skomplikowanych sztuczek, jakie kiedykolwiek przyszły mu do głowy... albo – co jeszcze gorsze – powiedzenia prawdy i zdania się na łaskę archanioła. Łaska archanioła?! Już bardziej prawdopodobne, że Ben Stiller dostanie rolę w remake’u „Obywatela Kane’a”.
– Następny, proszę.
Loki włożył mały plecak do plastikowego koszyka i przeszedł przez lotniskową bramkę. Nic nie zadzwoniło, ale i tak rozłożył ręce, pozwalając się przeszukać celnikowi.
– Ładny misiek – powiedział drugi z kontrolerów, siedzący przy monitorze – ale chyba zapomniał go pan wyłączyć.
Loki zabrał plecak z koszyka.
– Jak to wyłączyć? – zapytał.
– No, pański pluszak na baterie jest włączony – wyjaśnił celnik. – Pomachał do mnie.
– Ach, no tak, dziękuję.
Ukłonił się lekko i ruszył przed siebie. Po paru krokach przystanął, otwierając plecak.
– Żartów ci się zachciewa, szmacianko? – wycedził, patrząc w nieruchomy pyszczek Kłamczucha. – Jeszcze jeden taki numer i znowu będziesz podróżował w bagażowym.
Zapiął plecak i zarzucił go na ramię, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś ławki, gdzie mógłby przeczekać najbliższą godzinę do odlotu.Po blisko kwadransie bezowocnych poszukiwań kupił sobie gazetę, kawę i przysiadł z nimi na skraju betonowego klombu. Jak na złość w pobliskiej cafeterii nikt nie zwalniał miejsca.
– Pssst, Loki! – rozległo się tuż za nim. Dziwne, zważywszy na fakt, że między Kłamcą a ścianą był tylko wąski pas ozdobnej zieleni.
Obejrzał się, ale nie dostrzegł niczego prócz koron karłowatych drzewek i wychylającego się spomiędzy nich zapakowanego w papier rododendronu wyrzuconego zapewne przez kogoś, kto nie miał pomysłu, jak wnieść to zielsko na pokład samolotu.
– Tutaj, Loki, niżej.
Kłamca popatrzył w dół i dostrzegł mały krzew o listkach tak drobnych i gęstych, że nie było widać kryjących się pod nimi gałązek. Dokładnie na środku krzak miał otwór w kształcie ust. Gdy mówił, otwór poruszał się, radząc sobie z dopasowaniem swojego kształtu do głosek lepiej niż niejedna postać z kreskówek.
– Wybacz, że zwracam się do ciebie w ten sposób, ale sprawa jest najwyższej wagi i nie mogłem inaczej – powiedział krzew.
Kłamca pokiwał głową. Dopiero w tym momencie rozpoznał głos Gabriela.
– Rozumiem, że chodzi o sprawę z piekielnymi? – szepnął, uśmiechając się jednocześnie do starszej kobiety, która patrzyła na niego jak na wariata. Udał, że wącha roślinkę.
– Ej, co ty?... Odczep się!
– Chyba masz nieświeże gałązki, Gabrielu. – Kłamca wyprostował się i wrócił do czytania gazety. – Może zgódź się przy okazji na małą symbiozę z miętą.
– Sprawa jest poważna, Loki. Chodzi o Antychrysta.
– Tak? Co z nim? – Kłamca odwrócił stronę i zajął się rubryką sportową.
– Narodził się – odparł krzak-Gabriel z powagą. – Przebywa w tej chwili ze swoją matką w północnej Irlandii i...
– Trzeba na nim dokonać spóźnionej aborcji? – Loki sięgnął po kawę i upił łyk. – Załatwione, jak tylko wrócę z urlopu. Bo wiesz... Nabawiłem się kontuzji kolana i potrzebuję przerwy.
Uśmiechnął się na myśl, jaką nieocenioną przysługę potrafi oddać rubryka sportowa, gdy człowiek, a nawet bóg improwizuje.
– No i załatwcie mi tam u was jakąś dyspensę czy coś, bo nie chcę, by mi to później wpisano w niewłaściwe rubryki. Wiesz, jaki jest Michał.
Krzak milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał.
– Nie, Loki. Najpierw musisz się zająć Antychrystem – powiedział w końcu – bo inaczej czeka nas Apokalipsa. Urlop dostaniesz potem. I nie martw się Michałem, biorę go na siebie.
To zabrzmiało zachęcająco! Kłamca zerknął na zegarek, a potem na tablicę odlotów. Samolot do Londynu – skąd bez trudu powinien się dostać do Belfastu i dalej – odlatywał piętnaście minut przed tym do Paryża.
Wystarczy tylko zdobyć kartę pokładową, co nie powinno być trudne.
– Dobra. – Włożył do ust wyciągniętą z kieszeni wykałaczkę.
– Niech będzie. Antychryst sztuk jeden. Słownie jeden. Niezależnie od tego, jak często Zły uprawiał seks turystykę na ziemi.
– Świetnie! – Krzak drżeniem liści okazał swój entuzjazm.
– Matka nazywa się Abigail Williams i mieszka w miasteczku Quarrytown na północny zachód od Broughshane. Znajdziesz bez trudu, jej wuj jest tam pastorem.
Ona sama jest katoliczką, podobnie zresztą jak jej matka i większa część miasta. A teraz odsuń się, proszę, żeby nie było na ciebie.
– Co żeby nie było na mnie? – nie zrozumiał Kłamca.
– No ten krzak, co przekazał wiadomość. Ulegnie zniszczeniu za dokładnie dwadzieścia sekund.
Loki poderwał się z miejsca, podnosząc plecak. Zdążył dojść do toalet, gdy krzew, z którym rozmawiał, zajął się ogniem.
Šiaudenai, Litwa
Gospodarz zaczynał mieć już dość przeszywającego spojrzenia czarnego koguta.
– Ostatni raz powtarzam, durnas paukšti . Nie chcę, nie potrzebuję twojej pomocy. Iki pasimatymo!
Ptak łypnął okiem, ale ani myślał ruszać się ze swojego miejsca na płocie. Nie drgnął nawet, gdy gospodarz rzucił w niego drewnianym klockiem.
– No co ci szkodzi, Jonaitis? – zapytał ludzkim głosem.
– I tak jesteś przecież niewierzący. Poza tym diabli cię nie wezmą, jak swojakowi duszę oddasz. A ja przecież swój, Litwin z dziada pradziada.
– A bodajby cię, cholero! – Gospodarz splunął pod nogi i chwycił za trzonek wbitej w pniak siekiery. – Ty nie masz dziada. Jesteś Aitvaras, demon. Babka mi opowiadała o tobie, jak mały byłem. Idź precz!
Pogroził ptakowi narzędziem mordu, przed którym nie tylko na Litwie drób winien czuć respekt. Ponieważ kogut nie zareagował, mężczyzna machnął ręką, by wolno ruszyć w stronę chaty. Kogut sfrunął z płotu i podążył za nim.
– No i cóż, że demon, kiedy swojak? – nie przestawał naciskać. – Przyjdzie więcej tych z Unii, to zaczną cię nękać diabły, dżinije, a pewnie i nawet te geje ateisty. Jakbyś mnie duszę oddał, z głowy byś miał. No i patriotycznie, obcym się nie zaprzedasz. Jonaitis, prašau !
– Idź precz, mówię! – Gospodarz zamknął kogutowi drzwi przed samym dziobem. Zaraz jednak wyjrzał przez otwarte okiennice. – Albo nie, drwa narąb i poukładaj, to się namyślę.
Ptak wściekle drapnął ziemię pazurem i ruszył w stronę pniaka, po drodze przyjmując swą ludzką postać.
Nie lubił jej, ale jako kogut czy kot mógłby mieć kłopoty z utrzymaniem siekiery.
– Dawniej całe wioski dusze składały, ledwie przemówiłem – mruknął pod nosem, kładąc na pniu pierwszy klocek. – A teraz co? Tfu, wszystko przez te przeklęte chrześcijańskie monopole.
– I właśnie uwalniamy rynek, panie Aitvaras – powiedział niemal w tej samej chwili ktoś od strony sadu.
Demon obrócił głowę i dostrzegł plamę mroku, z której powoli wyłaniał się ubrany na czarno mężczyzna.
– Kim jesteś? – zapytał, unosząc odruchowo siekierę.
– I czego tu chcesz?
– Mój pan, Lucyfer, przysyła mnie z propozycją. – W ręce mężczyzny nagle pojawiła się koperta. – Od dziś, ile dusz wywalczysz, tyle należy do ciebie. Anioły i diabły będą miały ważniejsze sprawy na głowie niż astralne ludzkie strzępki.
Podszedł i podał demonowi kopertę, a następnie przeprosił na chwilę i wszedł do chaty Jonaitisa. Rozległy się krzyki i piski, a niedługo później gospodarz wypadł na podwórze. Runął na kolana i jął czołgać się w stronę Aitvarasa.
– Bierz moją duszę, błagam! – zawodził. – Weź ją sobie i nie pozwól, by tamci zabrali.
Demon zrobił zdumioną minę.
– Co mu zrobiłeś? – zapytał mężczyznę w czerni, który właśnie stanął na progu.
– Pokazałem, że mam go na liście. – Ten wzruszył ramionami.
– A potem wyjaśniłem, jak potępieńcami zajmują się, wybacz, proszę, profesjonaliści. Widać dotarło.
Skłonił się i wstąpił w ciemność.
– Życzę miłej zabawy, Aitvaras – rzucił jeszcze. –
I pozdrów, proszę, kolegów.
A potem zniknął.
Hortonville, Wisconsin
Można się było spodziewać – pomyślał Bachus ze złością – że wszystko zacznie się zaraz po tym, jak Loki zabrał stąd swoją parszywą, zakłamaną nordycką dupę. Jakby nie mógł wymyślić sobie tego urlopu dzień później. Zerknął jeszcze raz na trzymane w ręku zdjęcie i porównał je ze stojącym na przystanku mężczyzną. Dzieliła ich odległość ulicy i szyba restauracji, ale raczej nie było mowy o pomyłce. Gość z długą czarną brodą i spiętymi w kucyk włosami, ubrany w skórę i dżinsy był od dawna poszukiwanym oszustem, winnym wielokrotnego udawania Świętego Mikołaja.
Nazywał się Światowid i zgodnie z tym, co mówił informator Lokiego, przyjechał, by wkręcić się do pracy i tuż przed świętami obrabować fabrykę czekolady. Robił tak podobno od kilku lat w wielu różnych miejscach na świecie, zdobywając tym samym fanty, które rozdawał dzieciom, aby w niego wierzyły.
– Tym razem ci się nie uda, koleś – wycedził Bachus przez zęby. – A już na pewno nie na mojej zmianie.
Wyciągnął telefon i po chwili wahania wybrał numer oznaczony w książce jedynie literką A. Wcisnął przycisk wybierania.
Przybyli w przeciągu godziny. Gdy weszli do restauracji, bóg wina nie prosił nawet, by któryś z nich pokazał mu ukryte skrzydła – wiedział, że to przysłani na akcję żołnierze anielskich Zastępów Michała.
Musiał przyznać, że robili wrażenie. Rzeczywiście wyglądali jak wojskowi: byli świetnie zbudowani, poruszali się sprężyście, a gdy przemawiali, z ich postawy i każdego słowa biły pewność siebie i stanowczość. W niczym nie przypominali podrzędnych stróżów, jakich Bachus spotykał do tej pory.
Było ich pięciu, wszyscy ubrani w jednakowe kurtki uniwersyteckiej drużyny futbolowej Madison, co od razu zdobyło im przychylność miejscowych. Każdy z nich miał przyciemniane okulary, a dwóch trzymało w zębach wykałaczki. Ten z przodu zauważył Bachusa i przysiadł się do niego. Pozostali zajęli boks dalej.
– Jestem Af – przedstawił się anioł.
– Ten, który kiedyś połknął Mojżesza i wypluł, dopiero jak jego żona obrzezała ich syna? – Kilka miesięcy wcześniej Bachus spędził sporo czasu u anioła Jeffersona, który prócz tego, że naginał niebiańskie zasady, był także potwornym plotkarzem.
– Moje imię znaczy Gniew – odparł anioł spokojnie.
– Teraz już nad sobą panuję, ale kiedyś mocno się tym przejmowałem. Gdzie jest poszukiwany?
Bóg wina spojrzał na zegarek.
– Za jakieś pół godziny powinien przyjechać tu autobusem z Appleton – powiedział. – Dziś rozpoczął pracę w tamtejszej fabryce czekola...
– I spuściłeś go z oczu?!
Oczy wszystkich klientów restauracji zwróciły się teraz w stronę ich stolika. Bachus z trudem zdołał wydobyć na twarz sztuczny uśmiech.
– Uspokój się. Miałeś nad sobą panować, prawda?
Anioł spuścił głowę.
– Masz rację, przepraszam.
Bóg wina, zaskoczony, ale i mile połechtany tym aktem skruchy, uśmiechnął się już bardziej szczerze i zaczął wyjaśniać:
– Nie było potrzeby, aby jechać za Światowidem aż do Appleton, skoro wiem, że to tu wynajął mieszkanie. No i przecież się nas nie spodziewa, prawda?
– Prawda – przyznał Af. – Więc masz jakiś plan czy mamy coś wymyślić?
Bachus nie był może najmądrzejszym z bogów, ale godzina wystarczyła mu na obmyślenie planu, jak z pomocą oddziału specjalnego złapać jednego brodatego uciekiniera. W kilku słowach wyłożył go aniołowi, a ten przyjął całość bez zastrzeżeń. Teraz wystarczyło tylko przekazać wytyczne reszcie... i czekać.
– A właśnie – zagadnął Bachus, gdy Af wrócił już do jego stolika – czy mi się wydaje, czy twoi kumple pracowali już wcześniej z Lokim?
– Kilka razy – odparł anioł. – Skąd pytanie?
– Znikąd. – Bachus podniósł stojący w rogu stołu kubek coli przemienionej w portugalskiego warresa z siedemdziesiątego siódmego. Jego zdaniem nic nie pasowało lepiej do tekturowego kubka z wesołym bejsbolistą.
– Tak sobie tylko pomyślałem.
Fabryka Słów / K.P.

Komentarze (0)