Marek Miller od dawna usiłuje sprowokować środowisko dziennikarskie i uniwersyteckie do dyskusji na ten sam temat, tylko ubierany w różne słowa. I od lat nie może doczekać się stosownego odzewu. Kierowany przekonaniem, że taka dyskusja powinna się odbyć, oraz zachętą sformułowaną przez samego pomysłodawcę w jednym z wywiadów, próbuję wreszcie zderzyć się z tymi pomysłami, z którymi nie za bardzo się zgadzam.
Bezpośrednim impulsem do wykonania tego desperackiego kroku stała się wydana przez „Frondę” książka „Dziennikarstwo według Jana Pawła II” z wprowadzeniem Marka Millera, będącym w istocie kolejnym manifestem ruchu, który szef Laboratorium Reportażu próbuje zainicjować. Wydaje się, że prasa uniwersytecka jest najodpowiedniejszym miejscem dla takich publikacji.
Bądźcie porządnymi ludźmi
Sam tytuł zdaje się być mylący. Może sugerować, że Jan Paweł II zajmował się teorią i praktyką zdobywania i upowszechniania informacji, co – w skrócie rzecz ujmując – składa się właśnie na zwykłe, codzienne dziennikarstwo. Ale nie o tym jest książka. Zamieszczono w niej kilkadziesiąt papieskich wystąpień, skierowanych przede wszystkim do ludzi mediów i środowisk uniwersyteckich. Nawet pobieżna lektura tych tekstów pozwala się przekonać, że Ojciec Święty istotnie miał dziennikarzom coś do powiedzenia, ale było to raczej przesłanie niż rada czy wskazówka, jak zabierać się do sporządzania wywiadu bądź reportażu, jak wertować archiwa i przygotowywać się do rozmowy itp., słowem to, co składa się na warsztat dziennikarza. Byłoby zresztą czymś dziwnym, gdyby Papież zajmował się tak rozumianym dziennikarstwem. To przesłanie zaś, które kieruje do ludzi mediów, nie różni się niczym od ogólnego przesłania skierowanego do wszystkich ludzi – artystów i robotników, przedsiębiorców i lekarzy, profesorów i studentów, małżonków i osób duchownych. Jan Paweł II mówił o tym przy każdej okazji, przy każdym spotkaniu: Bądźcie porządnymi ludźmi, dobrymi chrześcijanami, uczciwymi pracownikami. Kierujcie się nauką społeczną Kościoła. Jeśli już coś robicie, róbcie to z myślą o drugim człowieku, a nie o zysku, pozycji czy innym egoistycznym celu. Jeśli jesteście dziennikarzami – tym bardziej, bo słowo i obraz zwielokrotnione mają potężną siłę oddziaływania i kształtowania umysłów. Z tego zaś wynika wielka odpowiedzialność.
Czy jest w tym coś odkrywczego? Można powiedzieć, że jest to wręcz banalne w swej prostocie. Jan Paweł II niczego nie odkrywa, a jedynie nadaje temu, co powszechne i oczywiste, odpowiednią rangę. Bo taka była siła tego człowieka. Mówiąc to, co mówił, powodował, że nawet banał stawał się nauką, wskazówką moralną. Właśnie moralną, a nie warsztatową. I nie byłby głową Kościoła, gdyby nie wskazywał na Jezusa Chrystusa i Ewangelię, stawiającą w centrum człowieka i jego eschatologicznie pojmowane dobro, jako na inspirację każdej aktywności. Nie tylko twórczej.
Dlatego mniejsza o tytuł. Wiadomo – im bardziej chwytliwy, tym sukces rynkowy pewniejszy. A papieskie imię i „dziennikarstwo” to „brandy”, które ciągle dobrze się sprzedają. Niezależnie od wszystkiego, warto było pomieścić w jednym tomie tę rozpisaną na wiele wystąpień, ale jasną, konsekwentną i spójną wizję roli i zadania dziennikarzy we współczesnym świecie. Wizję – trzeba to powiedzieć, bo to jej cecha nieodłączna – utopijną. Warto było dlatego, że każda idealna utopia jest jak nieskończenie odległy magnes – nie da się jej osiągnąć, ale jest rzeczą chwalebną do niej dążyć. Wykonując choćby pół kroku w jej kierunku.
Dziennikarstwo jako drążenie
Na moralnym przesłaniu Jana Pawła II Marek Miller chciałby tymczasem zbudować cały program dla dziennikarstwa – na sto kroków i więcej. Na razie tylko krajowego. Dlatego swemu pomysłowi nadaje nazwę „nowe dziennikarstwo polskie”. A że nowe powstaje zwykle na gruzach starego, dokonuje najpierw miażdżącej krytyki tego, co mamy. Krytyka ta posługuje się daleko posuniętym skrótem, pomijając całą część dowodową, ograniczając się do samych tez, mających wagę oskarżeń. Autor przy tym personifikuje pojęcia, przypisując im działanie i moc sprawczą. Tak więc w PRL-u określaniem „celów i funkcji dziennikarstwa zajmowała się ideologia i propaganda totalitarnego państwa”. Od 1989 r. zaś „robi to rynek – ekonomia, kapitał”. Ten rynek preferuje dziennikarstwo komercyjne, ono zaś „głosi”, że „informacja to towar” i dostarcza to, na co jest zapotrzebowanie. Te z kolei jest odczytywane z „reitingu”, który staje się „dla wielu nowym bogiem”. Rating, czyli miernik popularności (oglądalności, słuchalności, poczytności) jako punkt odniesienia przy układaniu ramówek i szpigli jest rzeczywiście działaniem „pod rynek”, ale dlaczego jest to godne potępienia? Pewnie dlatego, że nie pozostawia dobrego czasu antenowego i dobrych miejsc w czasopismach dla materiałów tworzonych przez..., no właśnie – kogo? Marek Miller używa tu opisowej konstrukcji: dziennikarstwo jako narzędzie poznania. Ma to być żurnalistyka, która „chce być poszukiwaniem prawdy, drążeniem tajemnicy ludzkiej egzystencji, tajemnicy rzeczywistości”. Ponieważ tak zdefiniowane dziennikarstwo nie ma wsparcia rynku i kapitału (czytaj: reklamy), jego postulator chciałby ulokować je w przestrzeni akademickiej, która wydaje mu się naturalną bazą dla tego rodzaju poszukiwań, opisanych przez niego bardziej językiem prozy poetyckiej niż konkretów.
Dziennikarstwu temu jego pomysłodawca chciałby postawić niezwykle wysokie wymagania etyczno-moralne. Dotyczy to zarówno środowiska twórczego, jak i dzieł przez nie tworzonych. Stąd odwołanie do nauczania Jana Pawła II, który zawód dziennikarski opisywał jako swego rodzaju „posłannictwo” informowania i kształtowania opinii publicznej, u początku którego „znajduje się silny wewnętrzny bodziec, który możemy nazwać powołaniem”. Dalej, idąc już na skróty, można powiedzieć, że ideą Marka Millera jest, aby uniwersytet stał się miejscem kształtowania zdefiniowanych w oparciu o to nauczanie „nowych dziennikarzy”.
Wszystko już było
Wygląda to na nową utopię. Świat współczesny przeżył już dziesiątki kontestacji. Bodaj każdą z nich spotkał ten sam los – w końcu została „kupiona” przez rynek i skomercjalizowana, sprzedana jako dobrze idący towar, bądź zanikła. Tak było z kontestacją hipisowską, punkową i hip-hopową. Podobnie było z zapomnianym, o stulecie wcześniejszym ruchem dandysowskim, kontestującym ówczesnych nowobogackich, kształtujących popularne, niezbyt wyrafinowane gusta fin de siecle'u (rynek!). Jednakże i wtedy, i teraz, między kontestatorami a kontestowanym obszarem wytwarzał się i wytwarza swoisty splot. Współcześni alterglobaliści istnieją i są głośni dzięki temu, że garściami korzystają z tego, co przynosi kontestowany przez nich globalizm. Rynek idei działa na tej samej zasadzie: nawet najbardziej antyrynkowe pomysły nie zaistnieją bez jego wsparcia. „Nowe dziennikarstwo polskie”, które definiuje siebie w opozycji do rynku medialnego, potrzebuje tego rynku nie mniej niż „stare dziennikarstwo”. A kiedy już zaistnieje, jego produkty zechcą nań trafić i odnieść sukces, trafiając na listy bestsellerów. Bo od rynku nie ma ucieczki. Trzeba się z nim zmierzyć, a nie zaszywać przed nim w uniwersyteckim kącie. W końcu i uniwersytet nie może funkcjonować w oderwaniu od rynku nauki, edukacji i idei.
Na marginesie warto zapytać: a co ze „starym dziennikarstwem”? Spisać je na straty? Czy w tej przestrzeni nie da się być „porządnym” dziennikarzem, przejętym nauczaniem Jana Pawła II i realizującym jego przesłanie w codziennej praktyce? Autorytetów nie da się zadekretować. Te, które funkcjonują w „nieodmienionym” jeszcze świecie dziennikarskim nie potrzebują zdaje się nowych struktur, postulowanego przez Marka Millera zjednoczenia środowiska wokół na nowo zdefiniowanych celów (przez kogo lub co?). Ojciec Święty też nie dawał do zrozumienia, że działa na obszarze misyjnym, przeciwnie, przemawiając do dziennikarzy, nawet w formie postulatywnej, miał przekonanie, że wielu z nich, jeśli nie większość, działa właśnie w kreślonym przez niego duchu. A że nikt nie jest doskonały, indywidualnej pracy nad sobą nigdy dość.
I jeszcze jedno: najlepszą metodą tak ewangelizacji, jak i rozpowszechniania nowych idei, jest oddziaływanie własnym przykładem. Bez zastępu koryfeuszy „nowego dziennikarstwa”, nie tylko opowiadających, jak należy działać, ale także działających w myśl tego nauczania, wszelka dyskusja o nim będzie klasyczną i przysłowiową dyskusją akademicką. Ale może chodzi o to, że od czegoś trzeba zacząć i w sumie pożyteczna książka wydana przez
„Frondę” takiej inicjatywie ma służyć.
Dla nieco zorientowanych w żurnalistyce jasne jest, że inspiracją dla określenia „nowe, polskie dziennikarstwo” było „nowe dziennikarstwo amerykańskie”, termin ukuty dla zjawiska z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Dziś już wiemy, że poza kilkoma szafami opasłych tomów prozy dokumentalnej, której nikomu poza teoretykami literatury nie chce się już czytać, zjawisko to nie pozostawiło po sobie głębszych skutków. Przede wszystkim nie skierowało wcale „starego” dziennikarstwa na nowe tory. Było jedynie marką, która miała wypromować owe tłuste opowieści dokumentalne Toma Wolfe'a i grupy naśladowców, a ich twórcom otworzyć wrota do „prawdziwej” literatury, bo tam też, jako autorzy powieści przeważnie w końcu lądowali. Nie jest to ani lepsza, ani gorsza droga na rynek literacki, lecz czy to dobry przykład dla „nowych dziennikarzy”?
Zbigniew Żbikowski
PDF - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarsztwa Uniwersytetu Warszawskiego nr 4(8)/2008
Komentarze (0)