Premiera najnowszej powieść Moniki Szwai "Gosposia prawie do wszystkiego" już 1 lipca 2009! Zapraszamy do zapoznania się z fragmentem książki.


Świat otwiera przed nami nieograniczone możliwości – do takiego wniosku dochodzi bohaterka książki i ma rację. Aby jednak z nich skorzystać, trzeba być otwartym na ten świat, nie bać się zmian ani wyzwań, nie zasklepiać w utartych zwyczajach i poglądach. Trzeba iść do ludzi, nie zastanawiając się, co nam to da i czy aby ktoś nie zrobi nam krzywdy. No risk, no fun! Czy prawie-doktorantka, literaturoznawczyni,  może z własnej woli zostać gosposią pracującą "po domach"? I to nie w Ameryce, ale u nas, w Polsce? Czy można mieć radość z pracy? Czy można pokochać kogoś o pięćdziesiąt lat starszego od siebie? Albo o pięćdziesiąt lat młodszego? Czy trzeba tkwić w związku z osobą, która uczyniła nam krzywdę? Zakres naszej wolności jest szerszy niż czasami chcemy to przyznać.

 

"Książka ta nie powstałaby, gdyby nie kilkoro moich Czytelników, których spotkałam na trasie autorskiej lub w Internecie. Oni poszerzyli moją wiedzę i podarowali mi wiele radości. Chciałabym te wartości przekazać dalej." Monika Szwaja


Przeczytaj fragment książki "Gosposia prawie do wszystkiego":


– Jesteś naszą największą radością – oświadczyła matka tonem podniosłym i otarła ledwie widoczną łzę wzruszenia. Bardzo dbała o swój makijaż i wcale nie miała zamiaru dopuścić, żeby jej się oko rozmazało. Niemniej Maria widziała, że matka naprawdę jest na granicy rozklejenia.
Stali we trójkę – Maria i jej rodzice – pod gigantyczną, jak na warunki domowe, palmą zdobiącą narożnik mieszkania. Mieszkanie też zresztą było gigantyczne, jak wiele podobnych, urządzanych w modnych obecnie loftach. Ten tutaj był swojego czasu sporą fabryczką tekstylną pod Żyrardowem. Fabryczkę kupił za bezcen chytry przedsiębiorca już ładnych kilkanaście lat temu; miał nadzieję, że moda na lofty przyjdzie w końcu i nad Wisłę, a wtedy inwestycja zwróci mu się z nawiązką. Słusznie przewidział, trend przegalopował z zachodu na wschód i rozgościł się, na razie dość nieśmiało, nie tylko nad Wisłą i Odrą, ale też nad Pisią Gągoliną przepływającą przez Żyrardów i okoliczne miejscowości.

 

Z dziesięciu ogromnych mieszkań urządzonych w starej fabryczce siedem było zajętych. W czterech zamieszkały małżeństwa (dwa z drobnymi dziećmi), w dwóch osoby samotne, a w jednym trzy specjalistki od pijaru, stanowiące podobno zgodną i kochającą się rodzinę, starającą się o adopcję dwojga niemowląt z domu małego dziecka. Wszyscy lokatorzy dojeżdżali do pracy w Warszawie, gdzie zgodnie usiłowali wspiąć się na wyżyny drabiny społecznej... jeśli jako wyznacznik owych wyżyn przyjmiemy kryteria finansowe i towarzyskie. Innymi słowy: byli to młodzi ludzie między niecałą trzydziestką
a trzydziestką piątką, zatrudnieni w reklamie, rozmaitych konsultingach, bankach i telewizji. Wyjątkiem był czterdziestoletni lekarz internista tyrający z zapałem w miejscowym szpitalu (atrakcyjne lokum finansowała żona zasobna z domu), a szczególną ozdobą loftu zwanego bezpretensjonalnie Osiedle Tkalnia – prezenterka programów rozrywkowych współpracująca z różnymi stacjami telewizyjnymi i z pewną nonszalancją
obnosząca status gwiazdy.

 

Teraz stała pod drugą palmą, w przeciwległym końcu dawnej hali fabrycznej, zaś mąż Marii, Aleks Strachociński, zaglądał jej głęboko w oczy. Na Marii nie robiło to wrażenia. Aleks zaglądał w oczy wszystkim, miał już taki odruch i nie miało to nic wspólnego z męsko-damskimi instynktami. Po prostu lubił być lubiany, bo nigdy nie wiadomo, kiedy sympatia tego lub owego osobnika mogła się okazać pożyteczna.W środku był zimnym draniem.
Od jakiegoś czasu Maria wiedziała już o tym, choć zapewne nie potrafiłaby sprecyzować, na czym to jego draństwo polega. Gdyby ją docisnąć, przyznałaby się może do głębokiego przeświadczenia, że jej mąż zdolny jest do popełnienia dowolnego świństwa, byle tylko przyniosło mu wystarczająco dużą korzyść. No i oczywiście musiałoby pozostawać w granicach prawa – Aleks był niesłychanie zdolnym prawnikiem, adwokatem z dziada pradziada... no, w każdym razie tak samo jak jego ojciec, a ten zbił pokaźny majątek, podejmując się – z powodzeniem! – obrony członków rozmaitych wołomińsko-pruszkowskich rodzin, którzy popadli w tarapaty. Potomek kontynuował dzieło rodziciela, ciesząc się zarówno zaufaniem i wdzięcznością klientów, jak i niechętnym uznaniem przeciwników na sali sądowej, a także samych sędziów.Maria nie znała szczegółów życia zawodowego męża. Przestrzegał on żelaznej zasady: nie mówił nigdy prywatnie o sprawach służbowych. Stało się to przyczyną pierwszego małżeńskiego nieporozumienia, kiedy Maria zobaczyła własnego męża w telewizji, wypowiadającego się w charakterze adwokata znanego gangstera. Wyraziła zdumienie i natychmiast została ustawiona do pionu... tonem, jakiego nigdy nie słyszała od swojego ślubnego Aleksa. Wstrząsnęło nią to do głębi, ale inteligentny małżonek jeszcze tego samego wieczoru postarał się jej to wynagrodzić. Byli w sobie naprawdę zakochani.Aleksowi przeszło to jakby szybciej. Być może dlatego, że pan i władca szybciej nuży się posłuszną niewolnicą niż posłuszna niewolnica panem i władcą. Bycie panem jest seksy.

 

Bycie niewolnicą tylko do pewnego momentu. Gdyby Aleks albo rodzice Marii, albo jej sąsiedzi usłyszeli, że czuje się niewolnicą, umarliby ze śmiechu. Była panią dwustumetrowego mieszkania, urządzonego tak, jak sama chciała je urządzić – poszło na to mnóstwo pieniędzy, bo jak wiadomo prawdziwa elegancja musi kosztować. Efekt był doskonały. Niemniej doskonałość ma to do siebie, że nie trzeba jej już poprawiać, więc po dwuletniej prawie zabawie w dom Maria straciła zabawkę. Co jakiś czas urządzała przyjęcia, o co prosił ją Aleks, i nawet ją to bawiło, ale tylko na etapie przygotowań.
Niekończące się rozmowy o niczym z ludźmi, którzy jej nic a nic nie interesowali (ale mogli przydać się Aleksowi), były niemal tak męczące jak sprzątanie po imprezach. Robiła to sama, ponieważ Aleks nie mógł znieść myśli, że w jego domu będzie grasować jakaś obca osoba – czytaj: pomoc domowa.
– Nie masz przecież nic lepszego do roboty, kochana – przemawiał do żony czule od czasu do czasu. – A mnie się robi słabo, kiedy sobie wyobrażę, jak obca baba, nieznajoma, nie wiadomo skąd, grzebie mi w szufladach i przestawia rzeczy na biurku. Albo w sypialni. Naszej sypialni. Chyba mnie rozumiesz, Mario?

Maria nie miałaby nic przeciw temu, żeby obca osoba trzy razy w tygodniu posprzątała tę ogromną powierzchnię, ale się nie wyrywała z tym poglądem, wiedziała już bowiem, jak reaguje pan mąż, kiedy jest niezadowolony z postawy swojej żony.

 

Pięć lat temu Maria pracowała na Uniwersytecie Warszawskim i zyskiwała tam coraz większe uznanie jako specjalistka od komparatystyki, czyli literatury porównawczej. Właśnie otworzyła przewód doktorski, kiedy na ślubie przyjaciółki poznała młodego zdolnego adwokata i zakochała się w nim ciężko. Trudno się było w nim nie zakochać. Kobiety na jego widok automatycznie piękniały i wołały chórem: „Ale ciacho!”. Aleks jednak nie miał w sobie nic z ptysia. Był typem bardzo męskim, bardzo eleganckim, raczej powściągliwym. Maria nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że zwróci uwagę właśnie na nią. Nie brała pod uwagę, bo skąd miała wiedzieć, że jest niemal idealnie w typie Aleksa, który nie lubił kobiet anorektycznych, a preferował istoty wyposażone w ciało, jak to określał. Maria miała tego ciała dość sporo, co ją wpędzało w zrozumiałe kompleksy, no i nagle okazało się to jej największym atutem. Bo nie łudźmy się – na intelekt obiecującej teoretyczki literatury Aleks nie poleciał. Poleciał na pulchne, jedwabiste ciałko, wielkie, zielone oczy i kasztanowe loki prawie do pasa. Maria pogratulowała sobie, że nie zdążyła ich obciąć, co od jakiegoś czasu miała w planie, i rzuciła się głową naprzód w najpiękniejszy romans swojego życia.Nie da się ukryć – był to naprawdę piękny romans. Hormony po obu stronach grały jak szalone i młodzi ludzie nawet nie zauważyli, że nie za bardzo mają o czym rozmawiać. Nie do rozmów im było. Ślub nastąpił jakieś pół roku po tym, jak się poznali, ku zadowoleniu obu rodzin, a zwłaszcza rodziców panny młodej, którzy byli zdania, że ich córka złapała Pana Boga za nogi. Dla potomkini wielkopolskich kolejarzy, gospodyni domowej Marii de domo Bochenek i nauczyciela historii w liceum, Kaszuba spod Kościerzyny, Władysława Kwiatka, zięć – warszawski adwokat o znakomitej opinii, znanej rodzinie oraz tłustym portfelu stanowił spełnienie marzeń. Tym bardziej że wciąż cierpieli z powodu młodszej córki, Doroty, osoby niezrównoważonej. Dorota nie tylko nie skończyła studiów (nienawidziła medycyny, na którą poszła za usilną namową rodziców), nie tylko zmieniała narzeczonych jak rękawiczki, ale, o zgrozo, stała się rozwódką, po czym z drugim mężem wyjechała na stałe do Ameryki, tam się po raz kolejny rozwiodła i teraz była żoną jakiegoś podejrzanego podobno-inżyniera; o kolejna, jeszcze większa zgrozo, czarnego jak heban i – największa zgrozo – protestanta.

 

Państwo Kwiatkowie, oczywiście, w najmniejszym stopniu nie byli rasistami, nie mieli nic przeciwko czarnym, tylko nie chcieli, żeby ich córka miała czarnego heretyka za męża. Czy to wielkie wymagania? Po tym strasznym numerze wyciętym przez małą Dorotkę (nie miała jeszcze dwudziestu trzech lat, kiedy zwiała do tej Ameryki, a jej małżeństwa trwały przeciętnie rok), rodzice poważnie zastanawiali się, czy nie zażądać od Marii powrotu z Warszawy, gdzie właśnie dostała etat na uniwersytecie i zaczynała się stabilizować. Ojciec był gotów jechać tam i ściągnąć ją za łeb do Słupska, ostatecznie tu też jest uczelnia... no, nie taki wypasiony uniwersytet... ale też można pracować! Matka okazała więcej rozwagi i przetłumaczyła mężowi, że w stolicy Maria ma większe szanse na dobre zamążpójście. No i wyszło na jej!Doskonale wydana za mąż Maria, imienniczka matki, babki i prababki, stanowiła balsam na skołatane dusze rodziców. Dwa do trzech razy w roku opuszczali swój skromny domek w Słup sku (nic nie poradzimy tu na grę półsłówek, naprawdę mieszkali w Słupsku, w małym, rozkosznym domku w cieniu starych drzew) i przyjeżdżali w odwiedziny do słuszniejszej córki i jej niezrównanego męża. Maria seniorka kilka dni wcześniej wizytowała znajome gospodarstwa na przedmieściach i w okolicznych wioskach, a potem, ze zmagazynowanymi produktami spożywczymi, okopywała się w kuchni i oddawała orgii gotowania, smażenia i pieczenia. Bagażnik leciwego volkswagena jęczał i płakał, kiedy tonami niemal pakowała do niego najwyższej światowej klasy arcydzieła spożywcze własnego wyrobu. Na bazie tych arcydzieł zyskała sobie wielką sympatię zięcia, który przy całej swojej elegancji był żarłokiem nie lada.
– Powiem mamie w sekrecie, że ożeniłem się z Marią po to, żeby jeść te mamine cuda – powiedział jej kiedyś, a ona uznała to za najlepszy żart na świecie. No i była zachwycona.
Z uczciwości jednak podkreśliła, że Maria jest równie dobrą gospodynią.
– Umie wszystko to samo, co ja – powiedziała.
– Prawie wszystko – sprostował zięć z ustami pełnymi rolady z karkówki z morelami i ziołami. – Takiej roladki mi nie robiła.

 

Przy najbliższej okazji matka nauczyła córkę, jak się robi  roladę i jeszcze kilka innych drobiazgów. Maria bez oporów przyjmowała nauki, ponieważ zawsze była tą „rodzinną” córką i w gruncie rzeczy lubiła bawić się w dom. Z tej przyczyny (oraz z powodu tego nieprzytomnego zakochania) początkowo nawet nie protestowała, kiedy Aleks zasugerował porzucenie przez nią pracy na uniwersytecie w okresie, kiedy kupowali i wyposażali swój żyrardowski loft. Naprawdę chciała uwić gniazdko swojemu przystojnemu mężowi, aby w już uwitym czekać na niego z obiadkami i kolacyjkami... Może nawet warto by od razu postarać się o dziecko – Aleks chciał iść za ciosem, więc przestali się zabezpieczać i rzeczywiście, Maria zaszła w ciążę, która jednak skończyła się poronieniem w czwartym miesiącu. Lekarz stwierdził jakieś drobne niedomagania, które, jak twierdził, dadzą się bez problemu wyleczyć. Podobno nawet je wyleczył, tylko w kolejną ciążę Maria jakoś nie zachodziła. Wtedy nie przejmowali się tym specjalnie, uważając, że jeszcze z tym zdążą. Dziś Maria uważała, że dobrze się złożyło. Zamierzała bowiem prysnąć z loftu Osiedle Tkalnia.  Jak najdalej.Decyzja dojrzewała w niej od pewnego czasu. Początkowa wielka namiętność trwała ponad trzy lata i znakomicie zastępowała Marii zdrowy rozsądek. W tym czasie młodzi przeprowadzili się z obszernej willi starszych państwa Strachocińskich na warszawskim Żoliborzu do Tkalni, co pozwoliło Marii na wielomiesięczną znakomitą zabawę w urządzanie mieszkania. W końcu jednak loft osiągnął doskonałość. Jedynym obowiązkiem Marii pozostało sprzątanie (Aleks, jak się rzekło, nie życzył sobie w domu obcej gosposi) oraz gotowanie dla męża-smakosza.

 

Na dłuższą metę okazało się to śmiertelnie nudne. Podczas którejś wyprawy po zakupy do Warszawy Maria odwiedziła uniwersytet i swego promotora. Profesor Adam Zarembski ucieszył się szalenie, bowiem bardzo ją zawsze lubił i cenił. Odbyli długą, zabawną i sympatyczną rozmowę przy kawie i ptifurkach u Bliklego. Maria opowiadała o swoim  beznadziejnym życiu domowym, a profesor o swoich beznadziejnych doktorantach. Kiedy już po raz setny oboje popłakali się ze śmiechu, z ust profesora padło nieuniknione pytanie:
– No to kiedy pani wraca? Mam już grzać miejsce?
– No to może od nowego roku akademickiego. Pan nie żartuje, panie profesorze?
– Ani mi to w głowie. Stęsknione łono uczelni przyjmie panią jak syna marnotrawnego, surowo, ale z miłością. Osobiście będę szczęśliwy. No i, wnioskując z tego, co mi tu pani mówiła, wreszcie będę miał pracownika, który nie marudzi o podwyżkę.
– Będę marudziła dla zasady.
–  Nienawidzę zasad. Pani Maryniu, że się tak wyrażę jak  do Połanieckiej, ale ja lubię tę formę... mogę tak?
– Jasne.
– No więc, pani Maryniu, niech mi pani teraz uczciwie powie, co pani właściwie strzeliło do głowy, żeby wtedy od nas odchodzić? Ja wiem, założyła pani rodzinę, ale to przecież
 nie choroba, mnóstwo osób zakłada i dalej pracuje.
– Na głowę mi padło – wyjaśniła Maria uprzejmie. – Byłam do nieprzytomności zakochana. Był pan kiedy zakochany do  nieprzytomności?
– Aż do takiej, nie – odpowiedział ostrożnie profesor. – Ale owszem, zdarzało się robić głupstwa z ciężkiego afektu. No  dobrze, najważniejsze, że pani oprzytomniała.
– Potencjał twórczy mi się nazbierał – zaśmiała się. – Boże, nawet pan nie wie, jaki kamień mi z serca spadł! Bałam się, że pan nie będzie chciał ze mną w ogóle gadać, a już naprawdę czułam ostatnio, jak mi szare komórki obumierają miliardami.
– Bardzo się cieszę, że znowu będziemy razem. Ręka, pani  Maryniu!
Uścisnęli sobie ręce.
I na tym się, niestety, skończyło.
Tego samego popołudnia Maria opowiedziała Aleksowi o swoim spotkaniu z ulubionym profesorem. Mąż uśmiechał  się uprzejmie, dopóki nie dotarła do sprawy zasadniczej.
– Chyba żartujesz – powiedział chłodno.
– Co żartuję? Że chcę wrócić na uniwersytet?
– Właśnie.
– Wcale nie żartuję. Aleks, sam zobacz. Ty stale siedzisz  w Warszawie...
– Ja tam nie siedzę, moja droga.
– No, wiem, pracujesz. To ja siedzę. Sprzątam i gotuję. Gotuję i sprzątam. Ile można gotować i sprzątać? Wyobrażasz  sobie, że ty żyjesz w ten sposób?
– Oczywiście, że sobie wyobrażam. Gdybyś z nas dwojga to ty miała lepsze wykształcenie, lepszą pracę i większe zarobki, z przyjemnością siedziałbym w domu i oddawał się nieróbstwu.
– Aleks! Proszę, nie nazywaj tego nieróbstwem! Mam cholernie dużo roboty, żeby doprowadzić do błysku tę stodołę!
– No właśnie, więc nie powinnaś się nudzić! Jak będzie wyglądało nasze mieszkanie, kiedy ty zajmiesz się nauczaniem tępych główek czegoś, co w gruncie rzeczy wcale nie będzie im potrzebne? Pożytku ojczyźnie nie przysporzysz, a męża  pozbawisz podstawowego komfortu.
– Aleks, czy naprawdę nie możemy zatrudnić gosposi? Tu już wszyscy mają gosposie i nic złego się nie dzieje. Czego ty  się boisz?
– Ja się nie boję, Mario. Ja się brzydzę. Jeśli ci za ciężko,  powiedz, kupię ci najnowsze kombajny do zamiatania, odkurzania i froterowania, będziesz tylko guziki naciskać. Ale żeby mi obca baba, brudaska, nie daj Boże jakaś, pchała łapy... a może ty byś chciała, żeby ona też gotowała? Zwariowałaś kompletnie. Proszę, nie rozmawiajmy już na ten temat.
 Maria jednak chciała rozmawiać na ten temat. Nie zauważyła zmiany wyrazu twarzy swojego męża, którego policzki pokryły się plackowatą purpurą, wargi zacisnęły, a oczy zaczęły rzucać paskudne błyski. Była właśnie w połowie wywodu, który pochwaliłaby każda feministka – wywodu o prawie do rozwoju osobistego człowieka, w tym więc automatycznie kobiety – kiedy mąż, zbladłszy dla odmiany śmiertelnie, zerwał się z fotela, chwycił ją za ramiona i potrząsnął raczej brutalnie.
– Czy ty nie zrozumiałaś, co powiedziałem? Podobno masz dyplom wyższej uczelni! Chyba wyrażałem się jasno? W naszym domu nie będzie obcych bab, od tego mam żonę, żeby o dom zadbała! Tu jest twoje miejsce, nie na żadnych uczelniach, żal się Boże! I przestań wygadywać głupoty, bo mnie doprowadzisz  do ostateczności!
– Puść mnie! Co to znaczy, do ostateczności! Zabijesz mnie?  Puść, to boli!
– Ma boleć! – warknął. – I lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała, co to znaczy... głupia krowo!
Zanim Maria zdążyła się zdumieć i oburzyć do głębi, poczuła, że leci. Kochający małżonek cisnął nią z dużą siłą, nie zwracając uwagi na kierunek, jaki jej nadaje. Szczęściem na trasie tego lotu stała rozłożysta kanapa, na której, mówiąc nawiasem, nieraz oddawali się namiętnej małżeńskiej miłości.
Maria upadła prosto na nią, impet jednak był tak wielki, że przeturlała się przez poduchy i ostatecznie wylądowała na podłodze, uderzając głową w marmurową kolumienkę, na której stała donica z ogromną paprocią. Kolumienka była  solidna, więc tylko się zachwiała, natomiast ciężka, ceramiczna, szkliwiona donica spadła prosto na nieszczęsną ofiarę, nie tłukąc się, tylko obficie siejąc wokół ziemią do kwiatów  w najlepszym gatunku.
Mecenas Aleksander Strachociński, który już opuszczał salon, odwrócił się na odgłos upadku i widząc pobojowisko,  wybuchnął homeryckim śmiechem.
– Posprzątaj ten syf! – rzucił i wyszedł ostatecznie.

 

Maria, oszołomiona kompletnie, poleżała jeszcze chwilę na podłodze. Bolała ją potylica, którą trzasnęła w kolumienkę, oraz czoło, w które oberwała donicą. Oczy miała zasypane ziemią. Gdzieś w środku dojrzewał jej wielki krzyk. Twarda Kaszubka (po ojcu) nie była jednak z tych, które krzyczą. Odzyskała częściowo przytomność umysłu, usiadła z pewnym trudem, stwierdziła, że boli ją właściwie wszystko, może nawet niekoniecznie od upadku, i spróbowała pozbyć się cholernej ziemi z oczu. Potrwało to jakiś czas. Oprzytomniała do reszty i wstała. Zakręciło jej się w głowie i siadła na kanapie. Tylko raz czuła się podobnie. Było to na balu maturalnym w Słupsku, gdzie ona i jej najbliżsi przyjaciele strąbili się w stopniu nieprzyzwoitym wódeczką czystą, co duszy nie  plami, z niewielkim dodatkiem soku z czerwonego grejpfruta. Wtedy też siedziała na krzesełku w szatni i nie bardzo wiedziała, co się właściwie stało. I też świat kręcił się nieprzyjemnie, a przedmioty rozdwajały i roztrajały na przemian. Pierwszą jako tako przytomną refleksją było, że teraz powinna się popłakać. Na nic podobnego jednak się nie zanosiło.
W środku miała kompletną pustkę. Pustkę, w której kiełkowała zadziwiająca myśl...


Wydawnictwo SOL /F.N.