Pierwszym tomem "Samozwańca" Jacek Komuda rozpoczyna nowy, poświęcony stosunkom polsko-rosyjskim, cykl "Orły na Kremlu". Premiera w empiku już 1 lipca 2009!


Rok 1605. Polskie wojska wkraczają do Moskwy. Fantastyka? Nie! Najprawdziwsza prawda historyczna! "Samozwaniec" to opowieść o największej, awanturniczej wyprawie Polaków, porównywalnej z podbojami hiszpańskich konkwistadorów. Wyprawie po koronę carów Moskwy. Książka o zderzeniu dwóch światów - wyrosłej na gruncie wolności szlacheckiej Rzeczypospolitej i ksenofobicznej Moskwy. Opowieść o fenomenie husarii i wojska polskiego, zwyciężających na lodowych pustkowiach Rosji, gdzie wieki później klęskę poniosły armie Napoleona i III Rzeszy.

 

Komuda w "Samozwańcu" opisuje dzieje wyprawy Dymitra i wspierających go Polaków na Moskwę; wojsko banitów i awanturników, które zdobyło carski tron dla swego dowódcy. Autor odrzucając polityczną poprawność nie błaga na kolanach o przebaczenie za spalenie Moskwy w 1611 roku, ani nie prezentuje dawnych Polaków jako rycerzy bez skazy. Jako przedstawiciel pokolenia, które nie było zsyłane na Sybir, a zamiast wielkiej i jedynowładnej Rosji widziało jej głód, nędzę i klęski wojskowe po rozpadzie ZSRR, jest w stanie pisać o konfliktach polsko-moskiewskich z XVII stulecia bez żadnych historycznych kompleksów. Nie obawiając się cienia ponurego Wschodu, ani nie popadając w narodowo-patriotyczne skrajności.

 

Przeczytaj fragment "Samozwańca":


Kuźnia była pode wsią, kawałek drogi od gościńca. Z daleka, między łanami pszenicy poprzerastanej ostami i kąkolem, mokrej od wieczornej rosy, widzieli pełgający, czerwony ognik – odblask dalekiego paleniska, czerwieńszy od wieczornej zorzy. Kiedy na chwilę przystanęli, doszedł do nich niosący się daleko po łąkach i polach dźwięk kowalskiego młota.
– Są – rzekł Nieborski, który wzrok miał jak sokół, a słuch jak nietoperz. – Widzę jakiś wóz pod karczmą. – Stary wasąg i starzy znajomi.
– Brać pistolety! – zakomenderował Dydyński. – Panie Nieborski, przekłułeś zapał? – zerknął na skałkowy pistolet pocztowego. – Bo albo słaby proch masz, albo dziurkę wąską jak u wiecznej dziewicy, przy panewce tego dziwadła.
– Przechędożyłem szpilą!
– Ruszamy!

Pomknęli przez pola, rozdzielili się na trzy części; a potem wpadli na plac przed budowlą niczym tatarski zagon. Stolnikowic i Świrski od strony polnej dróżki, Nieborski i Borek od zagonów, zmuszając konie do skoku nad żerdziami i chruścianym płotem.
Zakotłowało się na podwórzu; w tętent kopyt wdarło się rżenie wierzchowców, krzyk ludzi, gdakanie spłoszonych kur. Trzeba przyznać, że widząc nadciągających zbrojnych, rzekomi słudzy Bolestraszyckich nie wpadli w panikę. Skoczyli do wozu, zbili się w grupę najeżoną ostrzami szabel, popatrującą spode łbów na konnych, mierzących do nich z pistoletów.
– Napad? – zapytał ochryple dowódca. – Nieboszczyka chcecie ograbić?! On już swoje wycierpiał!
Dydyński podjechał bliżej, stanął o krok z szablą dobytą z pochwy.
– Dziwny to nieboszczyk, co złotem brząka po śmierci. A jeszcze dziwniejszy syn ojca, który się samych córek dochował. Piękną piosnkę zaśpiewaliście pod Bachorzkiem; prawie w nią uwierzyłem. Szkoda, że rymy ubogie, a w koligacjach błądziliście jak pijanica w borze. Zabiliście i ograbiliście Wojcieszka Jaksmanickiego, mego sąsiada i kompana! Chcieliście ciała zgubić, ale koń wam uciekł, a potem do pana wrócił. Dość już gadaniny! Kładę na was areszt, jako schwytanych in recenti na mężobójstwie!
– Jakie ciała? Jakie mężobójstwo? – zarośnięty strzyknął śliną w piach, taktownie odwracając głowę. – Nas mospanie nie obchodzą żadne koligacje, ani jakieś tam perturbacje. Wynajął nas pan Bolestraszycki, abyśmy przywieźli ciało nieboszczyka z Wenecji, a nie dla załatwiania prywatnych porachunków. Schowajcie broń, bo nie chcemy żadnej zwady, ani nikogo nie zabiliśmy. Gdzie są dowody? Gdzie protestacja wniesiona przez rodziny zabitych?
– Dowody są w trumnie. Pokażcie, co tam macie!
– Chcesz waszmość upewnić się, że naprawdę wieziemy nieboszczyka?
– Chcę się przekonać, że rana zadana waścinym rapierem, którą widziałem na piersi Wojcieszka, to tylko sen.
– Moim rapierem? – czarny wzrok zarośniętego był nieodgadniony, ale postać tchnęła spokojem. – Alboż to ja tylko jeden na ziemi ruskiej rapier noszę?
– Jeśli się mylę – przeproszę waszmości za podejrzenie.
– Dobrze. Ja tylko apeluję o rozwagę. Nie chcemy żadnej zwady, prawda mości panowie?
– Otwierajcie!
Zarośnięty uniósł w górę otwarte dłonie, jakby pokazując wszem i wobec, że jedyną bronią, którą szermuje, jest prawda. Wskoczył na wasąg, aż wóz, który stał bez jednego koła i wciąż nie był naprawiony, zakołysał się. Chwycił za róg płóciennej płachty zakrywającej wnętrze, odrzucił ją odsłaniając podłużny kształt okryty wypłowiałym aksamitem.

 

I wtedy rozpętała się burza.
Dydyński nagle zmrużył oczy i ścisnął mocniej rękojeść szabli. Przytrzymał uzdę i w jednej chwili obrócił konia, wokół przedniej prawej nogi, dał ostróg, aż Hetmanka skoczyła, a raczej pofrunęła do przodu, jakby przyprawiono jej skrzydła. Już wcześniej przeczuł, co się święci. Kątem oka wychwycił ruch ręki krępego brodacza w futrzanej czapie i porwanej huni. Widział jak tamten wyrywa z zanadrza pistolet, zawadza kurkiem o lewą połę opończy, szarpie się z opornym materiałem, podnosi broń do strzału…
Nie zdążył pociągnąć za spust! Koń wpadł na niego z impetem, a jeździec chlasnął szablą z góry, na odlew – po ręku, nieco powyżej łokcia. Brodacz ryknął, cisnął broń w piasek, zręcznie umknął spod kopyt klaczy. Mając za sobą jeźdźca na koniu nie wdawał się w przepychanki – śmignął jak zając prosto pod wasąg, wygramolił się po drugiej stronie, już z szablą w ręku.
Dwa suche odgłosy wystrzałów, zabrzmiały niemal jednocześnie. Świrski wypalił z półhaka do grubawego Niżowca. Impet wystrzału obalił Kozaka wstecz, na burtę wozu; ranny chciał jeszcze chwycić się jej lewą ręką – nie zdołał, osunął się na bok, szorując głową po łozowej plecionce i zostawiając na niej wąski ślad krwi.
Borek wygarnął z bandoletu do drugiego mołojca. Trafił w lewy bark, aż impet kuli szarpnął przeciwnika w tył. Starszy sługa odrzucił za plecy broń uczepioną do bandoliera, porwał za szablę by dobić rannego. Nieborski miał mniej szczęścia. Ostatni z grasantów skoczył nań z chłopskimi, drewnianymi widłami w ręku, szarżował od strony wozu w desperackiej furii, zapewne chcąc przebić się poza krąg pocztowych bigosujących jego kompanów, aż wióry leciały.  

 

Nieborski porwał za pistolet, strzelił w lewo, przekładając rękę przez przedni łęk kulbaki. Kurek z krzemieniem spadł na panewkę, skrzesał iskry, zapalił proch i… wystrzał nie padł.
Hajduk krzyknął w furii, wbił widły w bok jeźdźca, przytrzymał. Nieborski był bez zbroi, w samym przeszywanym żupanie; zawył z bólu, jego koń szarpnął się, postąpił w bok. Pocztowy chciał porwać za szablę, ale wróg miał go jak na widelcu; drewniane zęby przeszyły ciało szlachcica, przechodząc między jelcem, a kabłąkiem i przyszpilając rękojeść zygmuntówki do ciała!
Przeciwnik popchnął z całej siły, zwalił jeźdźca z kulbaki. Cisnął widły i skoczył w stronę uchodzącego podjezdka, chcąc pewnie na jego grzbiecie wydostać się z matni. Świrski  wyrósł na jego drodze jak spod ziemi, ciął szablą raz, drugi, trzeci…
Szlachcic na wozie nie przyszedł z pomocą kompanom. Pochwycił lejce w lewą rękę, a prawą dobył wąskiego, graniastego rapiera. Nie bawił się w popędzanie woźników – po prostu chlasnął ostrzem po zadzie lewego dyszlowego. Koń zakwiczał, rzucił się w przód, pociągając za sobą prawego kompana, poniósł na dróżkę wiodącą w stronę gościńca.
Dydyński pomknął za wozem, pozostawiając pocztowym rozprawienie się z resztą swawolników. Wasąg popędził z turkotem, przechylony na prawą stronę. Zawadził osią o drewnianą barierkę ogrodzenia kuźni, oderwał ją z trzaskiem od pionowych bali, powlókł za sobą…
Stolnikowic zrównał się z wozem, ciął z prawej, w pierś, poprawił wbrew – z góry, z zamachu. Przeciwnik zasłonił się, chlasnął płasko, ale ostrze przeszyło tylko puste powietrze.
– Naści! Za Wojcieszka! – zakrzyknął Dydyński podjeżdżając do samej burty wasągu. Ciął z góry, w całym pędzie – zarośnięty ledwie dał radę zasłonić się ostrzem; nie mógł trzymać lejc i jednocześnie walczyć, skulił się więc za burtą, zasłonił rapierem z góry, byle tylko przetrwać furię konnego przeciwnika.
Nie uszedł daleko.

 

Rozpędzony, pozbawiony tylnego koła wóz wpadł w pędzie w płytkie, podmokłe trzęsawisko, w miejscu, gdzie mały strumyk przedzierał się leniwie przez łany bujnie rozrośniętej pszenicy. Wasąg, zahaczający prawą tylną osią o kamienie, pochylił się na lewo, a potem wywrócił. Dyszel pękł w jednej chwili, woźniki pociągnęły go za sobą żłobiąc tylnym końcem szeroką bruzdę w wyjeżdżonym trakcie.
Trumna spadła na bok, wprost na wysoką miedzę, przetoczyła się z łoskotem i znieruchomiała, wplątana w żyto i wysokie trawy.
Dydyński podjechał tam, gdzie spod przewróconego wasągu wypełzł tyłem zarośnięty szlachcic, zabłocony i umorusany jak swawolna dziewka wywieziona ze wsi na wozie pełnym gnoju. Na wpół siedząc, odpychał się w tył i wlókł za sobą bezwładną – pewnie przetrąconą nogę. Nagi rapier trzymał w prawym ręku, a jego oblicze wykrzywiał grymas bólu.
– Stój! – krzyknął donośnie stolnikowic. – Rzuć broń i zdaj się po dobroci!
Kędzierzawy cofał się tyłem, żłobiąc własnym siedzeniem głęboki rów w wyschniętym błocie. Hetmanka parsknęła cicho, wyrywała do przodu, wstrzymywana na munsztuku.
– Rzuć broń, a gardło będziesz miał całe!
Zarośnięty szlachetka jęknął. Splunął w stronę pana Jacka.
– Chodź tu, psi synu! – wycharczał. – Kończ ze mną! Oszczędź męki.
– Kat z tobą skończy! Rzuć rapier!
Powoli, nie spuszczając wzroku ze stolnikowica, czarniawy odłożył broń.
– Rzuć dalej! W pole!
– Nie mogę…
– Wyrzuć, albo kopyta dodadzą ci skrzydeł!
Krzywiąc się z bólu i jęcząc, zabójca Wojcieszka spełnił polecenie. Odrzucił rapier o dobre dwie stopy od siebie.
– Teraz wstawaj!
– Nie wydolę, panie.
– Nie wydolisz, to zginiesz!
– Pomóżcie… Błagam, panie. Łaski!
Te słowa nie pasowały do człeka, którego miał przed sobą. Nikt o tak zwinnych ruchach i oczach zmienionych w wąskie szparki nie zdobyłby się na żałosne skomlenie o litość.
– Wyjmij kindżał z rękawa i odrzuć precz! Albo zobaczysz, jak chadza się z dziurą we łbie – Dydyński porwał lewą ręką za rękojeść kołowego puffera.
Czarniawy skoczył. W jednej chwili zerwał się na nogi jak dziki zwierz. Lewą ręką cisnął w oblicze stolnikowica garść piachu; prawa w mgnieniu oka dobyła z rękawa żupana krótki sztylet.


Fabryka Słów /F.N.