"Żona piekarza" Marcela Pagnola to zabawna opowieść o miłości, a także przekraczaniu barier i uprzedzeń dla wspólnego dobra. Premiera 24 marca 2010 roku.

Do małej prowansalskiej wioski, w której wszyscy się znają (choć niektóre rodziny nie rozmawiają ze sobą od kilku pokoleń, z powodów tak słusznych, iż dawno zostały zapomniane), przybywa niemłody już piekarz Aimable. Piecze doskonały chleb. Zaraz po przyjeździe jego młoda żona Aurelia ucieka z przystojnym pasterzem. Piekarz postanawia, że nie będzie wypiekał chleba, dopóki żona nie wróci do domu, ponieważ pracował tylko ze względu na nią. Mieszkańcy wioski odkrywają, że strajk nieszczęśliwego piekarza godzi również w nich – jeśli niewierna piekarzowa nie wróci, będą pozbawieni świeżego, chrupiącego chleba. Aby uratować sytuację, cała wioska musi zdobyć się na zgodną współpracę. Dotyczy to zarówno księdza proboszcza, jak i nauczyciela-antyklerykała!

Popularność Marcela Pagnola we Francji dorównuje sławie René Goscinny’ego. Pagnol adresuje swoje dzieła do nieco starszych czytelników, z humorem i charakterystyczną lekkością pióra przenosząc ich w atmosferę pogodnej Prowansji. Okładki do wszystkich jego książek projektował Jean-Jacques Sempé, autor ilustracji do serii książeczek o przygodach Mikołajka.

Książce "Żona piekarza" patronuje empik.com.


Przeczytaj fragment ksiażki:

WSTĘP
Piekarz Amable

W małym zagubionym wśród wzgórz miasteczku żył piekarz imieniem Amable. Był to mężczyzna niskiego wzrostu, o ciemnych włosach, uczynny, ale małomówny. Nie miał żony. Każdego ranka życzliwa staruszka z sąsiedztwa przychodziła do sklepu doglądać sprzedaży chleba, ponieważ klienci obsługiwali się sami, czyniąc na przeznaczonej do tego listewce odpowiednią ilość nacięć, stosownie do liczby kupowanych bochenków.

Amable dobrze znał swój fach i wykonywał go z miłością. O północy w okienku piekarni zapalało się żółte światło, kreśląc na brudnej szybie koronkę martwej pajęczyny. Od piątej okrągłe bochenki pokryte pękającą cicho skórką stygły w koszach... A w niedzielny poranek stos złocistych rogalików wzniesiony na ogromnym stole rozjaśniał cały sklep.
Od czasu do czasu Amable zjeżdżał do miasta, ponieważ ciało jest słabe – i stąd wynikło całe zło.
Pewnego wieczoru, dwa dni po Bożym Narodzeniu, dwaj dobroduszni żandarmi sprowadzili go do miasteczka. Kiedy go znaleźli, spał obok stojącego w rowie samochodu, był straszliwie pijany, a chłopom, którzy się zbiegli z pomocą, odpowiadał szyderczo: „Tyłek piekarza w pikantnym sosie!”.
Zaprowadzono go do domu, a żandarmi położyli go do łóżka. Nauczyciel oświadczył, że to był tylko pojedynczy wypadek, ale następnego dnia nie było chleba aż do południa.
Dwa dni później kierownik „Kółka Republikańskiego” ujawnił, że piekarz wypił cztery kieliszki anyżówki, po czym zabrał butelkę do domu. Następnie kupił od Dziadka z Bouscarles dużą beczułkę wina i drugą, mniejszą, wódki z wytłoczyn, mówiąc, że chce zrobić nalewkę z winogron. Winogron jednak nie kupił i to był początek nieszczęścia...

Ponieważ nie miał już siły, żeby długo wyrabiać ciasto, bochenki stały się ciężkie, płaskie i zbite. Czasami białawe i miękkie, innym razem twarde i spalone... Wreszcie którejś nocy, opiwszy się anyżówki, wpadł do dzieży i zasnął.
Nazajutrz chleb jednak pojawił się w sklepie. Miał anyżkowy smak, co bardzo przypadło do gustu dzieciom, ale nauczyciel i proboszcz, którzy nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiali, zwołali naradę co znaczniejszych mieszkańców, na której uchwalono, że należy uratować Amable’a, a nade wszystko powszedni chleb.

Pierwszym z zastosowanych środków były homilie proboszcza, wzbogacone prezentacjami w wykonaniu nauczyciela. Ten przedstawiciel myśli laickiej sprowadził z Marsylii plakaty Ligi antyalkoholowej. Wątroba człowieka zdrowego – wątroba alkoholika; normalna trzustka – trzustka alkoholika. Rysunki były kolorowe. Pastelowe, apetyczne barwy dla organów zdrowych; odrażające dla pozostałych.
Lecz na widok czerwonawych wątrób przypominających miękisz chleba i trzustek w kształcie topinamburu obsypany mąką pijaczyna wybuchał śmiechem i pędził do baryłki po kolejną szklankę wina.

To nieustanne pijaństwo nie służyło jego zdrowiu i biedny Amable marniał z dnia na dzień. Oczy miał błyszczące, lecz zapadnięte, perukę w nieładzie... Pracował jeszcze i piekł bochenki w kształcie gołębi w locie lub świń. Pewnego dnia zrobił nawet cały wypiek w sprośnych kształtach, tak udany, że ksiądz proboszcz, uzbroiwszy się w ogromny nóż przyszedł pokroić pieczywo na niewinne kawałki, zanim pozwolił mu trafić na rodzinne stoły.
Wtedy rada miasteczka powzięła decyzję o zastosowaniu nadzwyczajnych środków.
Amable’owi kończyły się zapasy. Właściciele obydwu barów oraz kierownik „Kółka” przyrzekli nie dawać mu więcej pić; taką samą przysięgę złożyli ci, którzy mieli wino w piwnicach.
Piekarz ze złości aż poczerwieniał i zagroził zamknięciem sklepu na zawsze. Odpowiedziano mu:
– Bardzo dobrze. Jak wyjedziesz, przyjdzie inny piekarz!
Nazajutrz wczesnym rankiem usłyszano, jak zapala swojego starego Peugeota 5CV. Nauczyciel grzecznie podszedł do niego:
– Dokąd się pan wybiera, Amable?

Ten w odpowiedzi zakręcił korbą tak gwałtownie, że stary gruchot podskoczył na dwadzieścia centymetrów i zaczął głośno strzelać. Piekarz zniknął w chmurze dymu i kurzu, przy dźwięku trzaskającego żelastwa.
Odjechał w stronę miasta, a języki pracowały w najlepsze. Wszyscy uważali, że już nie wróci.
Armand (od Natalii) wybrał się zaprzęgniętą w muła dwukółką po chleb do Aubagne, a mer Celestyn (z Baumettes) oznajmił, że napisze do prefekta z prośbą o wypożyczenie piekarni polowej do czasu przybycia nowego piekarza.
Około szóstej – był pogodny letni wieczór i na placu rozgrywano dużą partię w bule – ksiądz proboszcz i nauczyciel, pojednani wspólną troską, grali razem przeciwko Kulawemu z Durbec i murarzowi Martelettowi, którzy dawali im mocno popalić. Lecz gdy Casimir podliczał punkty, w pełnej skupienia ciszy usłyszano z oddali serię wystrzałów, a na zakręcie drogi ukazał się samochód piekarza.
Z zygzakowatego toru pojazdu łatwo się było domyślić, że pojechał do miasta, żeby zatankować do pełna.
Kiedy zatrzymał się na placu, mer wraz z posterunkowym podeszli do niego, zabraniając dalszej jazdy dla uniknięcia wypadków w miasteczku. Odpowiedział z powagą: „Tyłek piekarza w pikantnym sosie!” i chciał sforsować przeszkodę, ale czterech wesołych zuchów z łatwością unieruchomiło pojazd unosząc w górę jego tył, gdy tymczasem posterunkowy rozłączał styki mimo krzyku piekarza: „Łapać złodzieja!”.

Wyciągnięto go z samochodu niczym ślimaka ze skorupki. Ksiądz proboszcz przemawiał do niego z wielką dobrocią.
– Przyjacielu – mówił – to absurd podejrzewać, że pan mer chce panu cokolwiek ukraść.
– Odprowadzimy cię do domu – mówił mer – to dla twojego dobra!
– Sam pan przyzna – mówił proboszcz – że nie jest w stanie prowadzić tej maszyny.
– Tyłek piekarza w pikantnym sosie! – odpowiedział piekarz.
– Niepotrzebne słowa – mówił proboszcz. – Świadczą one o chorobliwym stanie. Jak można dobrowolnie wpędzać się bez przerwy w chorobę? Czy tak postępuje rozumna istota, stworzenie Boże?
– Tyłek piekarza w pikantnym sosie! – mówił stanowczo piekarz.

Posterunkowy odstawił samochód przed piekarnię, dokąd dotarł wreszcie cały orszak. Amable odepchnął tych, którzy go podtrzymywali, usiłując wydobyć spod brezentowego przykrycia dwie przywiezione skrzynki, lecz nie miał siły ich podnieść.
Stolarz z kowalem litościwie wzięli każdy po jednej i położyli na ladzie w piekarni. Lecz kiedy pierwsza z nich dotknęła blatu, dał się słyszeć krystaliczny dźwięk, jak gdyby brzęk butelek.
– Nieszczęsny! – zawołał mer – przywiózł dwie skrzynki wina! Zabierzcie to natychmiast!
Ale piekarz rzucił się jak tygrys, wymachując olbrzymim nożem, którym kroi się chleb podczas ważenia. Z wytrzeszczonymi oczyma, plując śliną, ryknął:
– Niech który podejdzie, zabiję!
Wszyscy dyskretnie cofnęli się o krok.
– A poza tym, co robicie w moim sklepie? Jestem u siebie! Wynocha, bo będzie nieszczęście!
Posterunkowy, skądinąd odważny człowiek, i ksiądz proboszcz, któremu nie było śpieszno do raju, pierwsi znaleźli się na zewnątrz.
– Jego prawo – powiedział posterunkowy. – Nic nie poradzimy. Jest u siebie.
Mer próbował dyskutować, ale piekarz tak groźnie wywijał nożem, że trzeba było się wycofać. Wszyscy wyszli na ulicę, a tymczasem Amable z trzaskiem zasuwał sklepowe żaluzje.
Jednak ksiądz proboszcz, który wierzył w moc Słowa, przemawiał jeszcze donośnym głosem. Chwalił zalety źródlanej wody i szlachetność pracy, zaś mer smutno wzruszał ramionami, a nauczyciel, w napadzie niezrozumiałej wesołości, wydawał krótkie okrzyki, trzymając się oburącz za brzuch i płacząc ze śmiechu.
W końcu zza drzwi usłyszano odpowiedź piekarza. Wołał:
– Ten, który powiedział, że to jest wino, jest durniem. Ja już nawet nie czuję smaku wina. Przywiozłem pięćdziesiąt butelek! Rumu, wyborowej, siwuchy, bimbru... wytłoczynówki, czystej... to jest alkohol!...
Tłum milczał skonsternowany. Rozległo się „skrzyp” odkorkowywanej butelki, potem pomruk rozkoszy. A potem nastała cisza.
– A co z naszym chlebem? – zapytał smutno proboszcz.
– Jeżeli chodzi o chleb – odparł mer – to już tylko tyłek piekarza w pikantnym sosie!

Następnego dnia sklep pozostał zamknięty, ale przez okno widać było poczynania Amable’a – z przechyloną do tyłu głową, trzymając w wyciągniętej ręce butelkę, której denko spoglądało na sufit, żłopał głośnymi łykami rum domowej roboty albo kirsz podrabiany na kwasie pruskim.

Ponieważ ilekroć go widziano, zawsze pił, zaś po libacjach z okna płynął potok plugawych wyrażeń, mer postawił przed piekarnią strażnika w celu odpędzania dzieci, które, zafascynowane tym nowym guignolem, nie chciały chodzić szkoły.
Po południu zaczął śpiewać karczemne piosenki. Stare dewotki, przechodząc pod oknem, zatykały sobie uszy, po czym żegnały się – ten pobożny gest, uwalniając na moment prawe ucho, pozwalał im pochwycić w locie nowiny o artylerzyście z Nancy albo wielebnym Ojcu Dupanloup.

Tego samego wieczoru odbyło się w „Kółku” walne zebranie. Omówiono projekt otwarcia nowej piekarni, znowu wspomniano o prefekcie.
– Przyjaciele – zakończył mer – zobowiązuję się uregulować te sprawy w ciągu dwóch tygodni, ale nie wcześniej, ponieważ formalności zawsze trwają. W tym czasie nasz drogi Justyn musi się jeszcze poświęcić. Otrzyma z merostwa dziesięć franków dziennie wynagrodzenia za dowóz pieczywa z Aubagne.
– Nigdy w życiu – powiedział Justyn. – Jeździłem cztery razy i mam dość... Po pierwsze to jest sześć godzin jazdy. Wiecie, jakie tam są drogi. Moja mulica nie daje rady. Poza tym mam dojrzałe migdały i muszę je zebrać. Ja już swoje odrobiłem. Teraz kto inny!
– Ma rację – powiedział mer. – Na szczęście mamy Baptystyna.
Ale Baptystyn nie chciał o niczym słyszeć, a po nim wymówili się kolejno Clovis i Martial z Busines. Mer zaczął mówić o rekwizycji i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, gdy nagle pojawił się pan Salignac. Był to emerytowany marynarz, nazywany przez wszystkich kapitanem, bo przez dwadzieścia lat pracował jako barman na transatlantyku. Posiadał on w miasteczku niewielki dom, w którym spędzał dwa lub trzy miesiące w okresie polowań.
Wysłuchawszy opowiadania o katastrofie, uśmiechnął się z wyrazem wyższości.
– Wiem – powiedział. – Znam waszą sprawę, mówił mi o tym piekarz z Aubagne. Ale przywiozłem, co trzeba.
Wyjął z kieszeni starannie zawiązaną paczuszkę.
– To jest angielski środek – powiedział – skutecznie leczący z pijaństwa. Pewien lord, któremu przepisał go znakomity doktor, zapłacił za niego majątek. Ale kiedy już miał go zażyć, w ostatnim momencie wolał mi go podarować. Wyleczymy naszego piekarza arcyksiążęcym lekarstwem.

Wydawnictwo Esprit /F.N.