Była Pani w kopalni?


Tak. Jeżeli chce się o czymś pisać, dobrze zobaczyć to na własne oczy. W „Czarnym ogrodzie” opisuję nie tylko to, co moi bohaterowie przeżywają na powierzchni, życie wielu z nich toczy się także głęboko pod ziemią. Czułabym się niewyraźnie, gdybym nie zjechała do kopalni. Górnicy nie lubią na dole patałachów z miasta, zwłaszcza starszych pań, musiałam sfałszować datę urodzenia. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że to było jakieś dramatyczne przeżycie. Nie zaprowadzono mnie na trudny chodnik. Nie musiałam się czołgać, najwyżej trochę schylić głowę.

Pani książka wpisuje się w nurt, bardzo popularny w ostatnich latach, twórczości inspirowanej Śląskiem – jego kulturą, historią, architekturą i codziennym życiem. Była Pani tego świadoma, dokumentując historię Giszowca?


Pewną rolę w wyborze mojego tematu odegrały śląskie filmy Kazimierza Kutza: „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie” i „Paciorki jednego różańca”, zwłaszcza, że akcja ostatniego z nich toczy się w samym Giszowcu, chociaż Kutz go tak nie nazywa.
Ale o tym, że ta książka powstała, zadecydowało przede wszystkim wrażenie, jakie Giszowiec wywarł na mnie przed dwudziestu laty, kiedy pojechałam tam po raz pierwszy. Ogromne i niezatarte przez czas. Gdy po latach postanowiłam tam wrócić i napisać książkę, nie miałam żadnych wątpliwości, że to jest temat. Wątpliwości przyszły nieco później.


Bo?


Od początku wiedziałam, że chcę napisać prawie o wszystkim. Nie chciałam szukać jednego rodu czy jednej historii, którą mogłabym doprowadzić od początku do końca, ale napisać coś w rodzaju monografii. Postanowiłam, że nadam jej formę reporterską z elementami literackimi. Nie zawężając tematu do kilku wątków i postaci, skazywałam się na to, że w książce znajdzie się cała masa rzeczy, które nie będą miały ze sobą żadnego związku. I stąd te kłopoty – nie mogłam znaleźć formy, która usprawiedliwiałaby ten groch z kapustą, sprawiła, że to wszystko byłoby logiczne i do wytrzymania przez czytelników. Bardzo długo broniłam się przed zastosowaniem prostej chronologii. Wydawała mi się banalna i prymitywna. Wolałabym, żeby to osoby, wydarzenia, a nie czas, nadawały impet całej opowieści. Ale po rozmaitych próbach doszłam do wniosku, że kalendarium jest jedyną formą, która to wszystko wchłonie.

Przyznam – książki nie czyta się łatwo. Ale kiedy już się w nią wejdzie, znika poczucie chaosu.


Żeby ta opowieść nie była tak jawnie kalendarzowa, schowałam trochę daty, a na pierwszy plan wysunęłam tytuły, często anegdotyczne. I niektórzy czytelnicy mówią mi, że to się udało, że czasem zapominają o chronologii. Liczyłam się z tym, że książka będzie przeładowana faktami, że może być nudna, ale pomyślałam - jeśli wydawnictwo chce wydać taką książkę, to jego problem. „Czarny ogród” jest dokumentem i mnie już ta wartość wystarczy. Ale potem usłyszałam głosy, że książka się czyta.

Dla kogo jest ta książka? Czy pisząc ją, myślała Pani tylko o Ślązakach?


Bardzo bym chciała, żeby była dla wszystkich. Zainteresowanie literaturą faktu jest ogromne, wręcz zdumiewające, więc może to jest książka nie tylko dla Ślązaków, którzy w niej odnajdą swoje miejsca i nazwiska, ale w ogóle dla ludzi, którzy lubią czytać, lubią nad książką posiedzieć. Ale rzeczywiście, pisząc, myślałam przede wszystkim o Giszowcu. Miałam ochotę podarować tę książkę jego mieszkańcom. Wielką nagrodą była promocja „Czarnego ogrodu” w starej Karczmie Śląskiej w Giszowcu, tłumne sąsiedzkie spotkanie. Książka została przyjęta z wdzięcznością, choć wiele osób nie zdążyło jej jeszcze przeczytać. Mam wrażenie, że będzie ważna dla więzi między mieszkańcami tego miejsca. Bo oni w niej istnieją, bo jest w niej ich historia, są zdjęcia przedstawiające ich rodziny i rodziny ich sąsiadów. Oczywiście nie jestem Świętym Mikołajem. Nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby mnie, jako reporterki, ten temat tak bardzo nie zainteresował.

Co takiego dostrzegła Pani w Giszowcu, że wydał się Pani wart takiej monografii?


Najpierw był ród Giesche, którego historia sięga początku XVII wieku. Założył kopalnie galmanu, huty cynku, a z czasem kopalnię Giesche, dzisiaj Wieczorek. Na początku XX wieku potężny koncern spadkobierców Gieschego zbudował Gieschewald, osiedle-ogród dla górników. Krzyżowały się w nim wpływy polskiej i niemieckiej kultury. Wybuchła pierwsza wojna światowa, trzy powstania śląskie, ogłoszono plebiscyt, który miał rozstrzygnąć o przynależności części Śląska do Polski lub Niemiec, Gieschewald został polskim Giszowcem. A potem druga wojna z dramatem służby w Wehrmachcie, powojenne porządki, wyjazdy do Niemiec, przymusowe lub dobrowolne. Giszowiec był sceną tych wydarzeń, a jego mieszkańcy brali w nich żywy udział. Dokonywali wyborów, które nieraz dzieliły najbliższych. A jeszcze potem postanowienie władz PRL, że Giszowiec trzeba zburzyć, bo to zbyt piękna pamiątka po kapitalistach i miejsce, gdzie ludzie są za bardzo ze sobą zżyci, a władza za tym nie przepadała. No a potem odbudowywanie tego co jeszcze ocalało, z architektury i z więzi społecznych. I tak dalej, aż po dzisiaj…

Pochodzi Pani z Podlasia. Czy myśli Pani, że gdyby była Ślązaczką i należała do świata swoich bohaterów, mogłaby dowiedzieć się więcej?


Był moment, że rzeczywiście tak myślałam. Napisałam o tym w książce. Kiedy znajomi Ślązacy przeczytali te słowa, powiedzieli, że bardzo się mylę. Ktoś, kto pochodzi stamtąd, nie zadałby wielu pytań, które ja zadałam, bo odpowiedzi uznałby za oczywiste. I to zostałoby pomiędzy nimi, nienazwane, niewypowiedziane. A ja te pytania zadałam.
Zanim pojechałam do Giszowca przez wiele miesięcy badałam temat w bibliotekach i w Internecie. Szukałam tak odległych nieraz informacji, że czasami zastanawiałam się, co o mojej specjalizacji myślą bibliotekarki. Czytałam o rodzie Giesche, o galmanie, o tym jak się wytapia z niego cynk. Chciałam wiedzieć, jak wyglądała przed wojną i po wojnie kamieniczka nr 20 przy wrocławskim rynku, kto ma prawo nosić szpadę górniczą, jak przebiegał pogrzeb Piłsudskiego, bo jeden z moich bohaterów, polski oficer, pojechał tam ze swymi kawalerzystami, i tak dalej. Po paru miesiącach takiego wstępnego zwiadu, pojechałam do Giszowca i powracałam tam wielokrotnie przez ponad dwa lata. Najpierw skierowałam się pod adresy, które zasugerowali mi koledzy z katowickiej „Gazety Wyborczej”. Odwiedziłam kilka osób, one posłały mnie do innych. Na początku rozmowy były zdawkowe, chociaż uprzejme. Czułam, że ludzie mnie zbywają. Dopiero wtedy, kiedy zorientowali się, że uczciwie pracuję, że przyjeżdżam któryś raz z kolei, żeby się z nimi spotkać, że naprawdę ich słucham, nabrali zaufania i zaczęli się w tę książkę razem ze mną angażować. Ślązacy są bardzo solidni, szanują własną pracę i zobowiązania, więc szanują też pracę innych.

Jak Pani myśli, czy Ślązacy rzeczywiście tworzą odrębny naród?


Część z nich mówi o sobie, że są Ślązakami. Ale to wcale nie znaczy „naród śląski”. To znaczy, że na Śląsku są u siebie. Śląsk to ich mała ojczyzna, którą być może wolą od tej dużej, ale to nie przekłada się na dążenia autonomiczne. Są nawet podejrzliwi wobec takich dążeń. Uważają, że ci, którzy mówią o Ślązakach jako o narodzie, wiążą z tym jakieś ambicje polityczne.

Kazimierz Kutz nazwał „Czarny ogród” dziełem Pani życia. To wielki komplement dla książki, ale to w jakimś sensie umniejsza rangę wszystkiego, co zrobiła pani do tej pory.


I brzmi trochę jak wyrok (śmiech). Tak jakbym nie miała napisać już nic lepszego. A bardzo bym chciała.
Parę lat temu byłam w muzeum, które dziś jest najpopularniejsze w Stanach Zjednoczonych. Znajduje się na Ellis Island, wyspie w Zatoce Nowojorskiej. W 1892 roku powstała tam stacja imigracyjna czynna do 1954 roku, przez którą przeszło kilkanaście milionów imigrantów. To jest trochę jak Giszowiec – małe, ograniczone miejsce, przez które przewaliła się historia. Miejsce nadziei, bo ogromna większość imigrantów urządziła się w Ameryce, ale też dramatycznych deportacji, niewyobrażalnych tragedii. W zeszłym roku szukałam w Internecie jakichś wiadomości genealogicznych i natknęłam się na stronę muzeum na Ellis Island, bo ma ono program poszukiwań osób, które przeszły przez tę stację. Przypomniałam sobie wtedy zwiedzanie tego muzeum. Pomyślałam – przecież to wielki temat! Sprawdziłam w polskich bibliotekach – nie mamy polskiej książki o Ellis Island i nie przetłumaczyliśmy żadnych książek wydanych o niej na Zachodzie. Natychmiast tam poleciałam. Pracowałam na wyspie dwa miesiące. Tak to jest w życiu reportera – tematy same nas znajdują.

Rozmawiała Magdalena Karst


PDF - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego nr 1(5)/2008

PDF_empik.jpg