Do empików trafia właśnie czwarty tom "Grochu i kapusty", a autorka już pracuje nad kolejnym. Na warsztacie ma także dwa albumy fotograficzne - o Mongolii i Norwegii, a w międzyczasie otwiera swoje wystawy fotograficzne. I wciąż podróżuje, bo podróże to jej zdaniem najlepsze uniwersytety.
Pani najnowsze publikacje to albumy fotograficzne. W ubiegłym roku ukazała się „Ziemia z bliska”, a od niedawna w księgarniach można znaleźć drugie, rozszerzone wydanie albumu „Uśmiech świata”. Czym się różnią?
Pierwsza książka wyszła w 2006 roku i były to same uśmiechy. Teraz postanowiliśmy obudować je w życie. Pokazać, gdzie ludzie tak pięknie się uśmiechają. Okazało się, że w rejonie, gdzie uśmiechają się też bogowie: w Południowo-Wschodniej Azji, czyli tam, gdzie jest uśmiechnięty Budda i gdzie uśmiechają się lamowie, a przede wszystkim, gdzie ludzie są bardzo otwarci i życzliwi, chociaż znacznie od nas ubożsi. Najmniej ludzie uśmiechają się w Europie, w Polsce też nieczęsto. Dlatego chciałam podarować Polakom uśmiechy ludzi z różnych krajów. „Uśmiech świata to także wystawy fotograficzne. Od 19. sierpnia będzie można oglądać ją na Rynku Solnym we Wrocławiu, a 2. października odbędzie się wernisaż na krakowskim Rynku.
Uśmiech to najlepszy język międzynarodowy, a w Polsce też się przydaje, bo od tego zaczynają się przyjazne kontakty. Uśmiech nas odmładza, czyni piękniejszymi i podobno nawet regeneruje pamięć, dlatego tak często się uśmiecham (śmiech).
Kiedyś powiedziała pani, że fotografia to choroba...
I to ciężka! A jaka kosztowna! Teraz mam przy sobie aparat, który waży parę kilo, ale nigdy się z nim nie rozstaję, chociaż sprzęt to rzecz wtórna. Fotograf musi przede wszystkim umieć patrzeć i musi umieć zobaczyć, żeby w odpowiednim momencie nacisnąć, co trzeba. To naprawdę choroba, ale taka przyjemna, że nie chcę się jej pozbywać. To pasja, ale w moim przypadku dość specyficzna. Przygotowywane przeze mnie albumy „Mongolia” i „Norwegia” oraz wydany już „Uśmiech świata” zawierają zdjęcia dokumentalne. Natomiast moją pasją jest fotografowanie makro, z bliska. Stworzyłam całe serie zdjęć tego typu, które były wystawiane w dużych formatach - na ogół dwa metry na metr czterdzieści. Wyszedł z tego album zatytułowany „Ziemia z bliska”: woda z bliska, piaski z bliska, to, co pomiędzy wodą a piaskiem, świat na drewnie, na przekrojach. Fotografuję malutkie przekroje i przeskalowuję do dużych formatów. Jest także świat na korze. To zdjęcia prawie abstrakcyjne, a jednocześnie bardzo realistyczne. Abstrakcja realistyczna i realizm najbardziej abstrakcyjny, co wskazuje, że wszystko to gdzieś w nas jest, w naszej podświadomości i artysta podświadomie lub nieświadomie to wydobywa. Wszystkie kierunki artystyczne są zawarte w przyrodzie, w naturze, która jest największą artystką. Jestem przekonana, że nie tylko abstrakcja, ale action painting czy pop art też się z tego wywodzą. Gdy fotografowałam na Solinie pod fale, to wyglądały one zupełnie po popartowsku. Czasami zestawiam swoje zdjęcia z istniejącymi dziełami sztuki albo dedykuję je artystom, którym ten rodzaj przedstawienia natury i sposób przekazu jest bliski.
Z jakich aparatów pani korzysta? Czy stosuje pani jakieś specjalne filtry? Klisza czy cyfra?
Teraz mam ze sobą aparat cyfrowy D300 Nikon. Kiedyś robiłam zdjęcia aparatem analogowym, później jednym i drugim dla bezpieczeństwa, a teraz cyfrówki tak się rozwinęły, że świetnie sobie dają radę, a wydawnictwa czy organizatorzy wystaw lubią trochę popracować, żeby zdjęcie wyszło jeszcze lepiej, więc wolą otrzymywać materiał na cyfrze.
Nie używam żadnych filtrów poza UV. Po prostu umiem patrzeć, a na technice znam się słabo. Wydaje mi się, że doskonałość techniczna nie zawsze jest potrzebna. Staram się malować aparatem.
Czy trzeba mieć specjalne predyspozycje do podróżowania? Co panią tak ciągle gna po świecie?
Do tego, żeby podróżować, trzeba po prostu mieć ciekawość świata i zdawać sobie sprawę z tego, jak podróże nas naprawdę - to nie banał - kształcą. To najlepsze uniwersytety. Podróżując po świecie skończyłam etnografię, archeologię, historię, może nawet liznęłam trochę politologii... A do tego kulturoznawstwo, religioznawstwo, mnóstwo!
Teraz mniej podróżuję po świecie. W tym roku byłam tylko w Emiratach Arabskich, we Włoszech, Peru, Chorwacji, Boliwii, dwa razy w Norwegii... (śmiech). Wczoraj wróciłam z południowej Wielkopolski, gdzie przygotowywałam jeden z rozdziałów piątego tomu „Grochu i kapusty”. Przez cztery dni zwiedziłam osiemnaście miejscowości. To bardzo ciekawy region. Tam nie ma ani krztyny ugoru, każdy skrawek ziemi jest zagospodarowany. Wszystko pięknie ścięte, zżęte, wszystko czyściutkie i porządne. Robiłam zdjęcia w muzeach, w kościołach i w wiosce indiańskiej. Koło miejscowości Chocz, gdzie znajduje się wspaniały klasztor franciszkański (a kościół parafialny też warto odwiedzić!), znajduje się wioska indiańska czynna od maja tego roku, którą dekorowali prawdziwi Indianie z Kanady. Myślałam, że to będzie kicz i że nie warto tam jechać, ale zostałam bardzo mile zaskoczona. Za chwilę z kolei jadę w Jurę Krakowsko-Częstochowską, potem będę zwiedzała okolice Konina. To rejon z pozoru mało atrakcyjny, a tymczasem są tam super ciekawe miejsca i fantastyczni ludzie, bo każdy rozdział mojej książki ma bohatera: jest nim człowiek z pasją.
Podróże to okazja, żeby dowiedzieć się czegoś o świecie i lepiej go poznać, ale także szansa, by poznawać lepiej samego siebie. Czy w trakcie kolejnych wypraw nadal dowiaduje się pani o sobie czegoś nowego?
Oczywiście, uczę się tego, ile jeszcze mogę wytrzymać. Uczę się tego, jakie kontakty mogę nawiązać i w jaki sposób. Uczę się pokory wobec innych. Uczę się tolerancji i to mnie na pewno wzbogaca. Uczę się rozumieć drugiego człowieka, empatii. Jak byłam młoda i dopiero zaczynałam, to wydawało mi się: ho ho! Ja sobie z tym wszystkim dam radę! I daję sobie radę, ale jest też coraz więcej miejsca na refleksję i zastanawianie się nad światem.
Czy człowiek, który tyle podróżuje, ma potrzebę posiadania miejsca, do którego może zawsze wrócić? A może wszędzie czuje się pani jak u siebie?
Mam dwa takie miejsca. Jedno to mój dom, do którego chętnie wracam. Zawsze w maju jestem w Polsce: mam ogród i wszystko wtedy kwitnie. Wtedy są też targi sztuki i Międzynarodowe Targi Książki, podczas których spotykam się z czytelnikami. A drugie miejsce to moje ukochane Bieszczady. Kiedyś, gdy pani koleżanki i koledzy pytali mnie, dokąd najchętniej jeżdżę, odpowiadałam często: „Paryż, Wenecja” - tu robiłam przerwę - „i Ustrzyki Górne” (śmiech). Powtarzałam to z takim przekonaniem, że coraz więcej ludzi zaczęło przyjeżdżać do tej miejscowości. To stolica Bieszczadów, aczkolwiek wioska: ma 21 numerów i 120 mieszkańców łącznie z pracownikami Parku Narodowego. I w pewnym momencie ta wioska dała mi honorowe obywatelstwo. Jestem z tego bardzo dumna.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Komentarze (0)