Album, który Natalia Przybysz nagrała na potrzeby serii MTV Unplugged trafił już do sklepów i radzi sobie bardzo dobrze. Teraz czas na pokazanie całego projektu w wersji live, na koncertach. Publiczność wymęczona do granic wytrzymałości obostrzeniami wynikającymi z pandemii, czeka na takie przeżycia jak pustynia na deszcz. Niemal dosłownie w przededniu rozpoczęcia trasy koncertowej MTV Unplugged, Natalia opowiada nam o tym jak powstał cały materiał, o gościach którzy pojawili się na płycie i swoich ulubionych płytach, nagranych „bez prądu”. Jeśli chcecie zobaczyć wydarzenie na żywo, kliknijcie w baner poniżej i kupcie bilety na trasę Unplugged Natalia Przybysz:
Piotr Miecznikowski: Pandemia pokrzyżowała muzykom większość planów związanych z ich codziennym życiem zawodowym. Brak koncertów to chyba dość dotkliwy cios dla kogoś, kto tym właśnie się zajmuje?
- Natalia Przybysz: W moim przypadku to oznaczało zupełny brak pracy. Taka bardzo długa przerwa bez mojej zgody (śmiech). Przestałam śpiewać, nastąpił całkowity paraliż, kompletnie nic nie robiłam i było to dziwne uczucie, ponieważ wcześniej byłam bardzo aktywna zawodowo, dużo grałam, miałam nieustający kontakt z ludźmi. Po jakimś czasie spędzonym na tej przymusowej przerwie usłyszałam wewnętrzny głos, który wołał o muzykę. Zaczęłam więcej robić dla siebie samej, w domu. Grać i śpiewać, głośno, na cały dom. Tyle mi dała ta pandemia (śmiech). Niestety są też bardziej poważne, ekonomiczno-budżetowe strony tej sytuacji. Odczułam to zarówno ja sama jak i muzycy z mojego zespołu. Niektórzy z nich musieli się zająć jakimiś dziwnymi, zupełnie abstrakcyjnymi pracami. Zagraliśmy co prawda trzy koncerty on-line, ale to niestety nie jest przeliczalne ani energetycznie ani finansowo.
Domyślam się, że propozycja MTV była w tej sytuacji małym zbawieniem.
- Kiedy dostaliśmy propozycję zagrania koncertu w ramach MTV Unplugged od razu wiedzieliśmy, że to jest coś super fajnego. To była wspaniała wiadomość. Nobilitacja i odpowiedzialność w jednym. Na początku nie byliśmy do końca pewni czy wszystko się uda, cały czas wisiało nad nami zagrożenie, że ktoś z muzyków albo z ekipy zachoruje i trzeba będzie wszystko dowołać. Tak naprawdę, dopiero w dniu koncertu, kiedy staliśmy na scenie, wiedzieliśmy, że to naprawdę się dzieje, robimy to. Wcześniej, na każdej próbie cieszyliśmy się takim zwykłym „tu i teraz”. Tym, że jesteśmy razem, pracujemy w zawodzie, widzimy się i gramy wspólnie muzykę.
Bierzesz udział w protestach muzyków związanych ze znoszeniem obostrzeń we wszystkich niemal branżach poza waszą?
- Udzieliłam w tej sprawie kilku wywiadów, jednak liczę na bardziej skondensowany, uliczny hałas. To jest coś, co potrafimy robić. Wiem, że managerowie są w kontakcie z ministerstwem i trwają jakieś rozmowy. Mamy dużą obecność w mediach, jakiś dialog mimo wszystko istnieje. Trzeba mieć tylko nadzieję, że coś z niego wyniknie.
O.K. Wróćmy do koncertu dla MTV. Jak wyglądały wasze przygotowania do grania w takiej formule i „tłumaczenie” twoich piosenek na wersje akustyczne?
- Przede wszystkim bardzo się ucieszyliśmy, że będziemy mieli szansę wystąpić w ramach tego formatu. Cały mój zespół to kolektyw cudownych ludzi i muzyków, którzy najlepiej wypadają, kiedy grają na żywo, na koncertach. Jurek Zagórski, Mateusz Waśkiewicz, Kuba Staruszkiewicz i Pat Stawiński. Nawet płyty staramy się nagrywać tak, żeby możliwie jak najbardziej odzwierciedlały tę żywą energię i surową grę zespołu. Zatem konieczność przygotowania się do tego projektu w ogóle nie była dla nas jakimś wyzwaniem. Po prostu zaczęliśmy grać próby. Trzeba pamiętać, że wszyscy muzycy, którzy wystąpili do tej pory w ramach Unplugged, nigdy nie grali całkiem „bez prądu”. Zatem repertuar jest trochę „uakustyczniony”, ale bez przesady. My się tym graniem po prostu bawiliśmy. Kluczem do tych nowych wersji i znalezienia odpowiedniego brzmienia okazali się ostatecznie zaproszeni goście.
To kilka bardzo ważnych nazwisk na polskiej scenie. Każdy wniósł coś od siebie?
- Wnieśli decyzję o piosence, którą chcieliby wykonać i sposób interpretacji, i to nas w jakimś sensie poprowadziło. Z naszej strony nie było jednej osoby, która kierowałaby wszystkim od początku do końca i decydowała jak będą wyglądać nowe aranżacje. Sama miałam misję utrzymywania tej przestrzeni, w której wszyscy dobrze się czuliśmy i byliśmy szczęśliwi, że razem gramy. Pracuję z naprawdę wspaniałymi muzykami, więc to była tylko kwestia wzajemnego szacunku i zaufania. Miłosz Pękala, grający na instrumentach perkusyjnych stał się naszym komputerem pokładowym, zamiast tego prawdziwego, którego zazwyczaj używaliśmy. Tym razem zamiast maszyny, mieliśmy człowieka i to był duży krok dla ludzkości (śmiech).
Krok w stronę Unplugged oczywiście.
- Tak. Następny taki krok to fakt, że mieliśmy Hanię Rani, która zagrała na preparowanym, czyli dodatkowo ściszonym i stłumionym pianinie. To jak grała wymusiło u nas zupełnie inną dynamikę i czujność. Kolejny bardzo akustyczny instrument to wiolonczela, na której zagrał Michał Pepol, znany już z płyty „Jak malować ogień”. Z Ralphem Kamińskim zrobiliśmy mały storytelling, z moją siostrą trochę striptizu (śmiech), ze Skubasem powtórzyliśmy wariant grania „Ciepłego wiatru” na gitarach akustycznych. Pojawiła się też tancerka, choreografka i nauczycielka tańca – Iza Szostak, która oczywiście nie wniosła dźwięku, tylko ruch. Myślę, że to właśnie wszyscy goście nas poprowadzili. Na koniec była jeszcze kontrola ze strony MTV, po której pojawiły się jeszcze niewielkie zmiany. Chylę czoła przed Mateuszem Waśkiewiczem, który praktycznie w jedną noc przerobił wszystkie swoje partie z elektrycznych na akustyczne, Patem Stawińskim i Kubą Staruszkiewiczem – najlepszą sekcją rytmiczną na świecie, Jurkiem Zagórskim grającym na drugiej gitarze oraz osobą odpowiedzialną za miks płyty. Wszyscy byliśmy czujni i elastyczni. Dziękuję.
Repertuar jaki normalnie wykonujecie bardzo się zmienił? Setlista na Unplugged bardzo różniła się od takiej jaką zazwyczaj gracie na koncertach?
- Wróciło „Vardø”, którego dawno nie graliśmy, wróciła „Królowa Śniegu”. Dwie bardziej nastrojowe piosenki. Poza tym chcieliśmy zmieścić jak najwięcej z „Jak malować ogień” bo to nasza ostatnia płyta, a trasa która miała ją promować z wiadomych względów się nie odbyła i dosłownie nosiło nas, żeby grać te piosenki.
Rozmawiamy niemal w przededniu rozpoczęcia twojej trasy koncertowej z MTV Unplugged. Jak będą wyglądały te koncerty? Pojawią się goście?
- Myślę, że goście wokaliści będą mogli pojawić się tylko w Warszawie. W innych miastach logistycznie nie będzie to możliwe. Wciąż panuje epidemia i przez to nie możemy zaprosić zbyt dużej liczby osób. Na pewno będą Miłosz Pękala i Michał Pepol wszędzie. Reszty nie jestem w stanie przewidzieć, ale myślę, czuję to, że będzie świetnie. W jakimś sensie może być nawet lepiej niż na płycie „MTV Unplugged”, bo tam byliśmy strasznie zestresowani (śmiech). Graliśmy cały set cztery razy jednego dnia, żeby zadowolić panów kamerzystów. Teraz będziemy uwolnieni z domów, na totalnym żywiole i przede wszystkim w kontakcie z publicznością.
MTV zawsze bardzo dbało o dobór najlepszych artystów do serii Unplugged. Płyty wydane pod tym szyldem to do dziś bardzo ważne pozycje w dyskografiach wielu zespołów i muzyków. Masz jakieś ulubione? Takie, do których lubisz wracać?
- Arrested Development i Lauryn Hill.
Bez tych rockowych zespołów typu Nirvana czy Pearl Jam?
- Bez (śmiech).
Trochę z innej beczki – pracujesz nad jakimś nowym projektem?
- Kończę materiał na płytę, która pojawi się jesienią. Tyle mogę zdradzić tymczasem.
Zachęcamy do przesłuchania playlisty z najlepszymi utworami Natalii Przybysz w Empik Music i odwiedzenia strony Słucham.
Komentarze (0)