Jak wielki i nieoczekiwany wpływ mają na nasze losy dzieciństwo i młodość? Na ilu ludziach i rzeczach odciskamy w życiu swój ślad? Co zależy od naszego charakteru, a co od kolejnych doświadczeń?

 

Opowiadając dzieje pewnego emocjonalnego trójkąta, autor "Angielskiego pacjenta", Michael Ondaatje, po mistrzowsku analizuje "labirynt nieoznaczonych dróg" między ludźmi, pełen tłumionych emocji i urwanych gestów w nowej powieści "Divisadero".

 

Anna i Claire mają tylko ojca. Wychowują się na farmie w Kalifornii razem z Coopem, niewiele starszym parobkiem. Sielska młodość kończy się, gdy wychodzi na jaw, że szesnastoletnia Anna jest jego kochanką. Chłopak, omal nie zabity przez jej ojca, musi uciekać, dziewczyna znika, jej siostra z poczuciem zdrady wyprowadza się... Claire osiada w San Francisco, pracuje w biurze prawnym „obrony z urzędu”. Anna, romanistka, zmienia nazwisko i wyjeżdża na południe Francji, by zgłębiać życie i twórczość pewnego zapomnianego pisarza. Coop zostaje zawodowym oszustem-hazardzistą, jeżdżąc od kasyna do kasyna...

 

Wdają się w romanse, potrzebując bliskości, której jednocześnie obawiają się. W relacjach z partnerami boją się zarówno doświadczonej w młodości przemocy jak i bezgranicznego zaufania. W osobach, które napotkają w życiu, wszyscy troje zawsze już będą szukać więzi, jaka ich niegdyś łączyła. A byli jak „trzyczęściowy japoński parawan: każda część jest samowystarczalna, ale przy innych ujawniająca dodatkowe właściwości i cechy”.
Ondaatje po mistrzowsku łączy ciekawą, pełną zdarzeń fabułę z niespiesznym tempem, zatrzymywanym przez wnikliwe refleksje nad ludzką naturą. El Divisadero to wzgórze, z którego można patrzeć w dal. W niepewne jutro i w niezamknięte wczoraj... Bo „teraźniejszość nieustannie zmienia przeszłość, przeszłość zaś jest dziwnym spadkiem, który odbija się w odwrotnym porządku na naszym życiu, niczym widok przez camera obscura”.



Michael Ondaatje - ur. 1943 r. na Cejlonie, obecnie Sri Lanka, pisarz kanadyjski; opublikował kilka zbiorów poezji, książkę autobiograficzną "Running in the Family", powieści "W lwiej skórze, "Coming Through Slaughter", "Oczy Buddy”. "Angielskiego pacjenta" uhonorowano nagrodą Bookera, a jej ekranizację obsypano Oscarami. Powieść "Divisadero" otrzymała prestiżową nagrodą Governor General.


Fragment książki:



W małej, białej książeczce brakuje jednak informacji na temat dziwnego postępku naszego ojca, który w chaosie związanym ze śmiercią żony postanowił zaadoptować nieformalnie jeszcze jedną dziewczynkę. Jej matka zmarła w tym samym szpitalu, co jego żona, a on zabrał małą do domu, nazwał Claire i wychowywał jak własne dziecko. Tak, by były dwie dziewczynki: Anna i Claire, obydwie urodzone w tym samym tygodniu.
Ludzie założyli, że obie są jego córkami. Ten gest ojca stanowił konsekwencję śmierci Lydii Mendez. Zmarła matka drugiej dziewczynki nie miała krewnych albo mieszkała sama i być może dlatego mu się to udało. Szpital polowy na przedmieściach Santa Rosa był, stawiając sprawę brutalnie, winny ojcu żonę, a w każdym razie coś.

 

Ojciec co jakiś czas przytulał nas, tak jak inni ojcowie. Działo się to tylko wtedy, kiedy udawało nam się go zdybać na tej ziemi niczyjej, między zmęczeniem a snem, gdy stawał się sam dla siebie nieprzewidywalny. Kładłam się wtedy w jego ramionach na starej kanapie i leżałam niczym chudy pies, naśladując jego zmęczenie, które mogło wynikać z nadmiaru słońca lub zbyt ciężkiej pracy.
Claire czasami do nas dołączała, chyba że wolała zostać sama albo była burza. A ja chciałam po prostu trzymać twarz przy jego kraciastej koszuli i udawać, że śpię. Jakby zapach dorosłego ciała był grzechem, lecz również czymś chwalebnym, a w każdym razie przywilejem. Gdybyśmy próbowały zrobić coś takiego w dzień, na pewno by nas odepchnął. Było to nie do pomyślenia. Ojciec nie należał do nowoczesnych rodziców, wpojono weń męskie zasady i nie miał żony, która pomogłaby mu je zmienić lub złagodzić. Trzeba więc było go złapać w tym stanie półuśpienia, kiedy tracił kontrolę nad sobą i nami, by móc wsunąć się w jego ramiona. Patrzyłam na płomyk pod jego powieką, to wewnętrzne drżenie, które wskazywało na to, jak bardzo jest zmęczony, jakby wleczono go przywiązanego do liny głównym nurtem rzeki. A wówczas ja też zasypiałam, chcąc się do niego jak najbardziej zbliżyć. Myślę, że ojciec, który na to pozwala, powinien przez całe życie chronić swoje dziecko. (…)

 

Jako siostry byłyśmy do siebie podobne i rywalizowałyśmy ze sobą, a Coop był naszym idolem. Kiedy miał szesnaście, siedemnaście lat, zauważyłyśmy, że prowadzi też inne życie i że jeździ do miasta, by odwiedzać sale bilardowe i potańcówki, i wraca rano, by zawieźć Claire do Nicasio na lekcje gry na pianinie. Patrzyła na jego smukłe, brązowe ręce, jak zmieniał biegi i brał zakręty, jakby prowadził wóz przez wzburzone wody, i jednym ruchem wyprowadzał samochód na prostą.
Uwielbiała to, że we wszystko, co robi, wkłada minimalny wysiłek. Rok później, kiedy odbierał ją z Nicasio, przesiadł się na miejsce pasażera i rzucił jej kluczyki, a następnie wyjął gazetę, którą zaczął czytać. Przerażona i niepewna Claire prowadziła samochód, który wydał jej się nagle wielki i ciężki, krętymi drogami w górę, a następnie zjechała do farmy, chociaż jednocześnie chciało jej się krzyczeć. Coop nawet nie spojrzał na drogę, nic też nie mówił, może tylko zerknął na pysk stojącego na poboczu muła, którego omal nie przejechali, a którego dostrzegł we wstecznym lusterku. Od tego czasu Claire sama jeździła na lekcje, tęskniąc za Coopem. Tym Coopem, który potrafił pewnie zarzucić sobie na ramię belę siana i iść do stodoły, zapalając wolną ręką papierosa.

 

Czasami zjeżdżałyśmy z Claire ze wzgórza ze zgaszonymi światłami, w całkowitej ciemności. Albo wychodziłyśmy z naszej sypialni na daszek między kondygnacjami, kładłyśmy się  na wielkim, wciąż nagrzanym od słońca płaskim kamieniu i rozmawiałyśmy, gestykulując w ciemności. Liczyłyśmy sekundy między deszczami meteorów, przecinającymi poziomo niebiosa. Kiedy grzmot wstrząsał domem i stajnią, widziałam w świetle błyskawicy Claire, siedzącą na łóżku niczym nerwowy pies myśliwski, z zapartym tchem robiącą znak krzyża na piersi. Zdarzało się, że znikała gdzieś na swoim koniu, a ja zagłębiałam się w książkach. Wciąż jednak mówiłyśmy sobie o wszystkim. O barze w Nicasio, o Druid Hall, o kinie Sebastianiego w Sonomie, którego ekran przypominał powierzchnię zbiornika Petaluma i zmieniał się przy każdym refleksie światła, o setce lub więcej rdzawobocznych drozdów, które siedziały na drutach telefonicznych i zawsze głośno ćwierkały przed burzą. O fioletowych kwiatach zwanych „spadające gwiazdy” i zakwitających w lutym. O wierzbowych patykach, które Coop przymocował do mojego złamanego nadgarstka przed odwiezieniem mnie do szpitala. Miałam wtedy czternaście lat, a on osiemnaście. Jak powiedział Lucian Freud: „wszystko jest biografią”. To, co i dlaczego coś robimy, jak rysujemy psa, kto nas pociąga, dlaczego nie potrafimy o czymś zapomnieć. Wszystko stanowi kolaż, nawet geny. Ukrywamy w sobie inne osoby, nawet takie, których prawie nie znaliśmy. Nosimy je w sobie aż do końca życia, przekraczając kolejne granice.

 

Kim tak naprawdę był Coop? Nigdy nie znałyśmy jego rodziców. Nie byłyśmy też pewne, co myśli o rodzinie, która go przygarnęła i dała mu nowe życie. Był zagrożonym spadkobiercą mordu. Jako nastolatek czuł się bardzo niepewnie i przyjmował tylko to, co dostawał. Wychodził o świcie z jakiejś szopy niczym kot i przeciągał się, jakby spał ładnych parę dni, choć tak naprawdę wrócił kilka godzin wcześniej z sali bilardowej w San Francisco, skąd przyjechał autostopem. Nawet wtedy zastanawiałam się, jak zdoła przetrwać i jak będzie wyglądało jego przyszłe życie. Patrzyłyśmy, jak mruczy, myśląc i rozbierając traktor lub wstawiając chłodnicę z opuszczonego wozu do buicka z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Wszystko było kolażem.


Świat Książki /F.N.