Spis treści:

  1. Jakie są najstraszniejsze horrory?
  2. Najstraszniejsze horrory – TOP 10

Jakie są najstraszniejsze horrory?

Nieważne, czy planujecie urządzić maraton strasznych filmów, czekacie z utęsknieniem na Halloween, czy może po prostu szukacie pomysłu na długi wieczór – dobry horror w każdym z tych przypadków się sprawdzi. Jednak przy gatunku filmowym o tak długiej historii może być trudno wybrać tytuł, który naprawdę może porządnie wystraszyć. Z tej okazji przygotowaliśmy subiektywny wybór TOP 10 najstraszniejszych horrorów.

Przy budowaniu topki najstraszniejszych horrorów postawiliśmy przede wszystkim na różnorodność – każdy z tych filmów grozy jest trochę inny i straszy nas w zupełnie inny sposób. Nie zabrakło klasyki kina, ale też kilku nowszych produkcji czy tytułów, które odbiły się szerokim echem w dziejach kinematografii i których wpływ obserwujemy w kinie do tej pory. Niech ta lista posłuży za inspirację, a najstraszniejsze horrory wywołają ciarki na plecach i strach przed spaniem bez włączonej lampki!

Najstraszniejsze horrory – TOP 10

„Egzorcysta” (1973

Zaczynamy od prawdziwego arcydzieła filmowego – kultowy „Egzorcysta” z 1973 roku to zdaniem wielu fanów jeden z najstraszniejszych horrorów w historii kina. Historia dwunastoletniej dziewczynki opętanej przez demona do dziś wywołuje silne emocje, przeraża i jednocześnie wciąż budzi fascynację.

„Egzorcysta” nie tylko okazał się kinowym hitem, ale też udowodnił masie niedowiarków, że horror jako gatunek ma ogromny potencjał artystyczny. Tytuł był nominowany do Oscara aż w dziesięciu kategoriach (w tym za „Najlepszy film”!) i ostatecznie zgarnął dwie statuetki – za „Najlepszy dźwięk” oraz „Najlepszy scenariusz adaptowany”. Dla wielu krytyków był to wyraźny sygnał, że filmy grozy trzeba traktować poważnie.

Z dzisiejszej perspektywy „Egzorcysta” w ogóle się nie zestarzał i pomimo ponad pięćdziesięciu lat, które minęły od premiery (!) wciąż trzyma widza za gardło do ostatniej minuty. William Friedkin okazał się mistrzem budowania filmowego napięcia – atmosfera gęstnieje tu z minuty na minutę. Reżyser nie bał się także eksperymentować z najbardziej nowatorskimi sposobami straszenia widza. To właśnie w „Egzorcyście” pojawiają się jedne z pierwszych typowo horrorowych jumpscare’ów.

Do tego „Egzorcysta” zachwyca grą światłem i cieniem, dobrze napisanymi dialogami oraz niesamowitą grą aktorską. Linda Blair jako dwunastoletnia Regan to jedna z najlepszych dziecięcych kreacji w historii kina. Nawet efekty specjalne do dziś trzymają wysoki poziom. Charakteryzacja opętanej dziewczynki nigdy nie wyglądała śmiesznie, a jej świdrujące, demoniczne spojrzenie wciąż pozostaje niepokojące. Jeżeli zaś macie ochotę na „Egzorcystę” w nieco bardziej współczesnym wydaniu, tego roku do kina wchodzi kontynuacja serii – „Egzorcysta: wyznawca”. I bez wątpienia jest to jeden z najstraszniejszych horrorów 2023 roku.
 


 

„Halloween” (1978/2018)

Trudno wyobrazić sobie lepszy film do obudzenia listopadowej grozy. Oryginalne „Halloween” 1978 roku to produkcja przełomowa pod wieloma względami. Skromny tytuł z minimalnym budżetem osiągnął spektakularny sukces oraz wyznaczył nową drogę dla kinowego raczkującego jeszcze wtedy gatunku. To właśnie ten film rozpoczął modę na krwawe slashery, która trwała przez całe lata 80. Gdyby nie Michael Myers nie mielibyśmy Jasona Vorheesa z „Piątku trzynastego” czy Freddiego Kruegera z „Koszmaru z ulicy Wiązów”.

Na przestrzeni czasu seria „Halloween” przeżywała wzloty i upadki. Twórcy kolejnych filmów próbowali eksperymentować z ustaloną wcześniej formułą, co spotykało się z lepszym bądź gorszym przyjęciem u fanów. W 2018 roku powstał drugi już reboot serii, gdzie powrócono do samych korzeni cyklu. I dobrze!

Najnowsze „Halloween” omija wszystkie kontrowersyjne sequele i stanowi bezpośrednią kontynuację oryginału z lat 70. Jamie Lee Curtis powraca w roli Laurie Strode, by po raz kolejny skonfrontować się z niepowstrzymanym mordercą w masce. Twórcy rebootu postanowili przypomnieć sobie i nam dlaczego Michael Myers był tak przerażający w swojej pierwotnej formie – to postać, która skrada się w mroku, wybiera ofiary przypadkowo i nie da się z nią negocjować ani jej powstrzymać. Jego kolejnym celem może być każdy z nas.

„Halloween” Greena to nie tylko list miłosny do fanów serii, ale też bardzo współczesny i naprawdę straszny horror. Reżyser umiejętnie łączy klasyczne motywy z rozwiązaniami znanymi z dzisiejszych filmów grozy. „Halloween” wciąga, trzyma w napięciu, a my z całego serca kibicujemy Laurie w jej nierównej walce o przeżycie. Z pewnością przypadnie do gustu także widzom, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli o Michaelu Myersie. A jeżeli nie będzie wam dosyć, zawsze można sięgnąć po bezpośrednią kontynuację, czyli „Halloween zabija” z 2021 roku.
 


 

„Koszmar z Ulicy Wiązów (1984)”

Trudno o bardziej ikoniczną postać świata horroru niż Freddy Krueger. Wizerunek poparzonego mężczyzny, który zabija swoje ofiary we śnie jest dobrze znany nie tylko miłośnikom kina klasy B. Przez lata seria „Koszmar z ulicy Wiązów” skręcała w stronę mieszanki horroru z komedią, a Freddy bardziej niż przerażający stawał się przerażająco zabawny.

Dlatego polecamy wam wrócić do pierwszego filmu z serii. Oryginalny „Koszmar z ulicy Wiązów” wciąż trzyma niezwykle wysoki poziom i pozostaje jednym z najstraszniejszych horrorów w podgatunku slasherów. Świetnie nadaje się na maraton kina grozy w stylu retro. Widzów, którzy nie widzieli wcześniej tego klasyka może zaskoczyć jego poważny i mroczny ton. Freddy Krueger nie jest tutaj żartownisiem, ale naprawdę przerażającym zagrożeniem. Upiorem, który atakuje, gdy jesteśmy najbardziej bezbronni – i to, pomimo upływu lat, pozostaje niepokojące.

Sam pomysł na „Koszmar z ulicy Wiązów” jest genialny w swojej prostocie. Potwór zabijający w koszmarach oraz przerażeni nastolatkowie, którzy z całych sił próbują nie zasnąć to przepis na intensywny seans. Główną siłą filmu Wesa Cravena jest umiejętnie budowana narracja nieustannego zagrożenia i braku nadziei. Z każdą kolejną nieprzespaną godziną Freddy jest coraz bliżej i nie ma szans na ratunek.

„Koszmar z ulicy Wiązów” powstał w 1984 roku i część efektów specjalnych może z dzisiejszej perspektywy wydawać się nieco zabawna. Jednak trudno nie docenić ogromnej pomysłowości i wkładu twórców, którzy powołali Freddiego do życia. Jednak pomimo tego oryginał nie popadł w śmieszność i wciąż potrafi zjeżyć włos na karku. Nie bez przyczyny po tylu latach umieszczamy go w panteonie najstraszniejszych postaci z horrorów.
 


 

„Obecność” (2013)

Przejdźmy do nieco nowszych produkcji – wśród współczesnych horrorów również można znaleźć prawdziwe perełki, które za kilka lat będą wspominane jako klasyki gatunku. Jednym z nich jest „Obecność” z 2013 roku, jeden z najstraszniejszych horrorów ostatni lat i prawdziwy majstersztyk kina grozy.

Film został oparty na rzekomo prawdziwych doświadczeniach Eda i Lorraine Warrenów – znanych specjalistów od poskramiania zjawisk paranormalnych. Warrenowie zostają poproszeni o pomoc przez rodzinę, której dom nawiedza przerażająca zjawa. Z czasem okazuje się, że to jeden z najstraszliwszych demonów, z jakimi Ed i Lorraine musieli się kiedykolwiek zmierzyć.

„Obecność” okazała się tak dużym hitem, że wokół tytułu wyrosło prawdziwe filmowe uniwersum. Obok „Obecności 2” mamy także spin-offy o makabrycznej lalce Annabelle (również inspirowane rzekomo prawdziwymi wydarzeniami) czy nowy cykl horrorów „Zakonnica”, poświęcony demonicznemu Valakowi. W tym tłumie lepszych i gorszych produkcji związanych z serią łatwo zapomnieć, że oryginalna „Obecność” była naprawdę fenomenalnym widowiskiem, które nie bez powodu odniosło tak duży sukces.

Twórcy filmu postawili sobie za cel straszenie widza na przeróżne sposoby. Od typowych dla współczesnych horrorów jumpscare’ów, przez powolne budowanie atmosfery grozy, aż po subtelne elementy widziane dopiero na drugim i trzecim planie. „Obecność” ewidentnie została przygotowana przez fanów horroru, którzy wiedzą, jak ten gatunek działa i którędy najlepiej poprowadzić fabułę, by widz nie mógł zasnąć po seansie. Przywiązanie do najmniejszych szczegółów sprawia, że dostajemy naprawdę przemyślany, straszny horror, który świetnie spełnia swoją rolę. W trakcie tego seansu nikt nie zmruży oka! A jeśli będzie wam mało, uniwersum filmów na podstawie historii Warrenów czeka.
 


 

„The Ring” (1998)

Kolejny symbol kina grozy na naszej liście najstraszniejszych horrorów – bo kto nie kojarzy słynnej frazy „Umrzesz za siedem dni!” i przerażającej dziewczynki wychodzącej wprost z ekranu telewizora? Zarówno oryginalny japoński „Ring”, jak i jego amerykański remake to z dzisiejszej perspektywy absolutne klasyki, które powinien nadrobić każdy widz, jeśli tylko chce poczuć dreszcz niepokoju podczas seansu.

„The Ring” – wbrew pierwszym skojarzeniom – wcale nie straszy nas wyłącznie przerażającym wyglądem upiornej dziewczynki To, co najlepiej działa w tym filmie, to napięcie: gęstniejące scena po scenie, minuta po minucie i trzymające za gardło aż do samego końca. Tutaj tajemnice powoli wychodzą na światło dzienne, historia niepokoi, ale fascynuje jednocześnie, a widmo zagrożenia przeraża, bo z każdą chwila nabiera kształtów oraz staje się coraz bardziej namacalne i nieodwracalne. I to działa!

Do tego twórcom filmu udała się rzecz absolutnie wyjątkowa – stworzyli horrorową ikonografię tak silnie działającą na wyobraźnię, że nawet dzisiaj nie da się nie dostrzec jej subtelnego uroku. „Ring” został w zasadzie przemielony przez popkulturę; wszyscy dobrze znamy niekończące się nawiązania, parodie i aluzje do „kasety, która zabija” albo dziecka wychodzącego z telewizora. I mimo tego wszystkiego, oryginalny film wciąż straszy, nie da się go szczerze wyśmiać, jeżeli szczerze zaangażujemy się w jego oglądanie. Do tego całość efektów i koncepcyjnych założeń zestarzała się fenomenalnie: kasety VHS i kineskopowy telewizor nabrały dzisiaj wręcz charakteru retro, co tylko potęguje niepokojącą atmosferę. Bez wątpienia najstraszniejszy horror początków XXI wieku – koniecznie do nadrobienia.
 


 

„Noc żywych trupów” (1968)

Oryginalna „Noc żywych trupów” z 1968 roku to film-fenomen. Reżyser George A. Romero pracując na absolutnie mikroskopijnym budżecie stworzył arcydzieło, które nie tylko podbiło serca fanów na całym świecie, ale też wprowadziło koncept Zombie do popkultury. Wszelkie filmy, seriale i gry wideo bazujące na pomyśle zagrożenia wynikającego z rozprzestrzeniającej się zarazy przemieniającej trupy w żądne krwi bestie – od „The Walking Dead” po „The Last of Us” – nie mielibyśmy tego, gdyby nie skromny, czarno-bialy i nagrany przez pasjonatów film z końca lat 60. Film, który nie bez powodu doczekał się opinii jednego z najstraszniejszych horrorów w historii.

Sam Romero również nie spoczął na laurach, a „Noc żywych trupów” okazała się dla niego trampoliną do tworzenia kolejnych horrorów z zombie w roli głównej (które na własnych prawach stały się gatunkowymi klasykami). Jednak, jeżeli nigdy nie mieliście okazji obcować z twórczością amerykańskiego reżysera, oryginalna „Noc…” wydaje się najlepszym wyborem. Patrząc z perspektywy dzisiejszego widza, wiele osób może spodziewać się filmu raczej zabawnego, niż przerażającego, wypełnionego słabym aktorstwem czy bardzo odstającymi od naszych przyzwyczajeń efektami specjalnymi. Nic bardziej mylnego: „Noc żywych trupów” to pod tym względem film niesamowity, który z zaskoczenia wywołuje ciarki na plecach, fantastycznie buduje atmosferę zaszczucia i braku nadziei na pomoc. Jednocześnie straszy, zachwyca pod względem wizualnym i uderza mocnym przekazem.

Fabularnie„Noc…” to klasyka gatunku – ożywione trupy zaczynają atakować, nastaje chaos, a grupa przypadkowych uciekinierów znajduje schronienie w niewielkim drewnianym domku, gdzie próbują przetrwać kolejne ataki potworów, jak i napięcia między sobą. Ten horror pod względem klimatu pozostaje przede wszystkim duszny: ciasne kadry, niewielkie pomieszczenia i narastająca panika oraz wściekłość między bohaterami wywołują ogromne emocje – trudno się nie zaangażować. Romero w „Nocy…” stawiał na silnie antyrasistowski przekaz który przewija się przez całą jego twórczość i myśl, że największym zagrożeniem dla ludzi zawsze są inni ludzie. Dzięki temu otrzymaliśmy naprawdę mocny horror, który pomimo upływu lat świetnie straszy, ale też zostaje w nas na dłużej.

Do tego dochodzi kwestia samych żywych trupów – to nie są szybcy drapieżnicy znani ze współczesnego kina. Zombie u Romero poruszają się powoli i niezgrabnie, a największym zagrożeniem z nimi związanym jest absolutna nieustępliwość. Są koszmarem, którego nie sposób uniknąć, a wszelkie rozpaczliwe próby walki zdają się skazane na porażkę. Umiejętne granie makijażem statystów oraz czernią i bielą robi wrażenie. W tym filmie wciąż mamy masę scen, które za sprawą swojej subtelności mocniej działają na wyobraźnię niż festiwal gore znany ze współczesnych tytułów. „Noc żywych trupów” to najstraszniejszy horror w stylu retro, który możecie wybrać – warto się skusić.
 


 

„Midsommar” (2019)

Robimy zwrot o 180 stopni – wyruszamy do kina współczesnego, bardzo europejskiego i w dodatku zrywającego ze wszelkimi stereotypami, które przylgnęły do horroru jako gatunku przez ostatnich kilka dekad. Historia grupy młodych ludzi trafiających do odciętej od świata szwedzkiej wioski, w której zaczyna się ludowy festiwal pokazuje, jak wiele kino grozy ma do zaoferowania współczesnemu widzowi. Amerykański reżyser Ari Aster przypomina wszystkim niedowiarkom, że nawet najstraszniejszy horror może być czymś więcej niż tylko zabawą – twórca bez obaw sięga po środki wyrazu utożsamiane raczej z kinem artystycznym, tworząc dzieło na wskroś unikatowe, zapadające w pamięć i jednocześnie po prostu straszne.

Po pierwszym seansie „Midsommar” zachwyca przede wszystkim doskonale przemyślanymi wizualiami. Tutaj prawie każdy kadr to w zasadzie małe dzieło sztuki, a odpowiednia, wręcz malarska kompozycja kolejnych scen czy ujęć nadaje całości prawdziwie unikatowego charakteru. Do tego film fenomenalnie podejmuje grę z oczekiwaniami widza przyzwyczajonego do horrorowych tropów. „Midsomar” jest niesamowicie jasny; rozświetlone, szwedzkie polany i baśniowo wręcz niebieskie niebo wydają się scenerią tak mało groźną, jak to tylko możliwie. Zwłaszcza, że myśląc o kinie grozy mamy skojarzenia raczej z ciemnością. Ale to wszystko działa idealnie – pomimo tych otwartych przestrzeni „Midsommar” zdaje się momentami wręcz klaustrofobiczny, a słoneczny żar raczej tworzy atmosferę duszną i nieprzyjemną, niż wakacyjną. Wybitny, mocny film, do scen z którego będziecie wracali pamięcią na wiele lat po seansie.
 


 

„Piła” (2004)

Jeżeli „Midsommar” uchodzi za film mający korzenie w kinie niezależnym czy wręcz arthouse’owym, o tyle przy „Pile” raczej nie będziemy mieli tego typu skojarzeń. Opowieść Jigsawa, przestępcy podejmującego specyficzną grę ze swoimi ofiarami i karzącego ich w sadystyczny sposób za błędy przeszłości, to jedna z najpopularniejszych serii współczesnego kina grozy. Pod względem wpływu na gatunek można ją porównać do kilka dekad młodszych „Piątku trzynastego” czy omawianego wyżej „Halloween”. To podobna historia – pierwsza część, o stosunkowo niskim budżecie, okazuje się spektakularnym sukcesem, seria zdobywa popularność, zaczyna się rozrastać, zmieniają się twórcy, a kolejne części zyskują bardzo różne opinie wśród krytyków i widzów. Przy całej tej hitowości „Piły” można zapomnieć, jak innowacyjnym, przemyślanym i mocnym horrorem była pierwsza część – nie bez powodu tytuł z 2004 roku stworzył tak gigantyczną i rozpoznawalną franczyzę.

Przede wszystkim oryginalna „Piła” jest filmem niezwykle kameralnym – co działa jako ogromna zaleta. Dwójka mężczyzn budzi się w brudnej piwnicy, która pozostanie głównym miejscem akcji. Kolejne metody tortur robią bardzo nieprzyjemne wrażenie, ale nie stanowią wbrew pozorom głównego tematu „Piły”. Najbardziej przerażające w filmie jest napięcie między bohaterami, przekraczanie granic psychofizycznych oraz pełna gigantycznego napięcia relacja między nimi – gdy już nie wiadomo, kto stanowi największe zagrożenie i jak tajemnicza historia się zakończy. „Piła” pozostaje jednym z najstraszniejszych horrorów XXI wieku przez to, że twórcy dobrze wiedzą, jak w efektowny i efektywny sposób wykorzystać gore dla opowiedzenia zajmującej oraz niepokojącej historii. Takiej, która jednocześnie wciąga i odrzuca, wywołuje mieszane emocje do bohaterów i zachęca do odkrycia wszystkich sekretów, niczym najlepszy kryminał.
 

|
 

„Blair Witch Project” (1999)

Horror-fenomen, film, który na stałe zapisał się w panteonie naszej popkultury, a jednocześnie straszak, który wykorzystał zupełnie nowe środki filmowe i sam w sobie redefiniował kino grozy. W czasach gdy powstał – połowa lat 90. – idea filmów „found footage” nie była jeszcze znana szerokiej publiczności, co twórczy skrzętnie wykorzystali. Promocja „Blair Witch Project” balansowała na granicy prawdy i fikcji, a wielu widzów szczerze uwierzyło, że oglądają znalezione w lesie taśmy nagrane przez trójkę zaginionych studentów. Ale nie trzeba wierzyć w przedstawianą historię  wiedźmy Blair, żeby zrozumieć dlaczego jest ona uznawana za jeden z najstraszniejszych horrorów wszechczasów.

Twórcom udała się rzecz niezwykła – biorąc na warsztat środki znane z dokumentów czy nagrań amatorskich wykorzystali zupełnie nowy arsenał możliwości, żeby porządnie wystraszyć widzów. Podobno najbardziej przeraża to, co niedopowiedziane i „Blair Witch Project” w pełni potwierdza tę tezę – nie ma tutaj potwora, nie ma gore, ale nastrój jesiennego lasu i horroru, który może czyhać za każdym drzewem, udziela się podczas seansu. Do tego całość pozostaje niezwykle naturalnie zagrana i bardzo surowa, a to tylko podbija prawdziwość sytuacji i działa na wyobraźnię. Trudno wybrać lepszy straszak na długi jesienny wieczór!
 


 

„Martwe zło” (1981)

Na koniec jeszcze jeden kultowy klasyk, który co rusz wraca do świadomości współczesnego widza w nowych odsłonach – czy to za sprawą kinowych remake’ów czy serialu telewizyjnego. Cała seria „Martwe zło” to wyjątkowy diament w horrorowym gatunku – seria chętnie skręcała w stronę horroru komediowego (2 część) czy elementów kina nowej przygody („Armia ciemności”), by jednocześnie z nowymi odsłonami wciąż wracać do swoich typowo horrorowych korzeni. Każdy amator kina grozy powinien odświeżyć sobie pierwszą część – to zaskakująco współczesny (mówimy o początku lat 80.!) i z chirurgiczną precyzją zaprojektowany horror, który potrafi zjeżyć włosy na karku. Tym bardziej robi wrażenie, biorąc pod uwagę, że reżyser Sam Raimi był wtedy debiutantem, a dla wcielającego się w główną rolę Bruce’a Campbella to również były początki kariery aktorskiej.

Opowieść w „Martwym złu” jest bardzo prosta – grupka przyjaciół ląduje w małej chatce pośrodku lasu, gdzie zaczyna się koszmar: bohaterowie za sprawą Necronomiconu budzą żyjące w lesie demony, które biorą ich sobie za cel. To, co szczególnie robi wrażenie w filmie to niezwykła kreatywność twórców: pokazują nam pełen wachlarz horrorowych tropów, które mają nas porządnie wystraszyć: od scen bardzo mocnych i szybkich, aż po powolne ujęcia, gdzie napięcie narasta z sekundy na sekundę. Wisienką na torcie całej produkcji jest niesamowita charakteryzacja i praktyczne efekty specjalne – aż trudno uwierzyć, że tak niesamowity rezultat udało się osiągnąć przy skromnym budżecie i to czterdzieści lat temu. „Martwe zło” mimo upływu lat straszy, bawi i zapewnia prawdziwy rollercoaster emocji. Warto!  
 


 

A jakie są waszym zdaniem najstraszniejsze horrory wszechczasów? Dajcie znać! Więcej artykułów znajdziecie na Empik Pasje w dziale Oglądam.

Zdjęcie okładkowe: źródło: shutterstock.com