Moje zawstydzenie


Chciałbym pisać tak, żeby czytelnik poczuł to, co czuje mój bohater – mówi Wojciech Tochman – Emocje nie są niczym złym. Taki jest „Wściekły pies”.

 

- Właśnie ukazała się pana nowa książka „Wściekły pies”. Jaka jest jej myśl przewodnia?

 

- To jest pytanie raczej do czytelnika. Ja różnie o tym myślę. Dziś wydaje mi się, że opowiadam o szczególnej słabości, która manifestuje się okazywaniem naszej siły wobec słabszych. Nie wiem, czy to jest ludzkie, czy polskie, ale akcja wszystkich reportaży dzieje się w katolickiej Polsce. A może to książka o ludzkiej samotności. Albo o naszym lęku przed śmiercią. Każdy niech sam sobie na to pytanie odpowie.

 

- Jakie teksty znalazły się we „Wściekłym psie”?

 

- Książkę otwiera „Mojżeszowy krzak”. A kończy „Amen”. To opowieści o katastrofie pod Białymstokiem, w której zginęli maturzyści pielgrzymujący na Jasną Górę. O tym, jak lokalna społeczność nie umie sobie z tym faktem poradzić. Inna historia mówi o wsi, w której od wielu lat proboszcz molestuje dzieci, o jego nietykalności. Sporo piszę o rzeczach, z których wszyscy zdajemy sobie sprawę, ale o nich nie mówimy. W Polsce wciąż są tematy tabu, to niewiarygodne.

 

- A tytułowy „Wściekły pies”?

 

- Opowiada o homoseksualnym księdzu, który jest zakażony wirusem HIV. I o tym, jak on nie może być ani w Kościele, ani poza nim, wśród swoich wiernych. Bierze tabletki, więc nie jest chory. Jest wykluczony. Bóg każe mu żyć, a on jest tym wkurzony. Martwię się, co z nim dalej będzie. Tekst jest trudny, także pod względem języka, szczegółów, zawiera obrazy i treści, które mogą wzbudzić sprzeciw z różnych względów. Nie pozostawi czytelnika obojętnym. I dobrze.

 

- Powiedział pan, że martwi się o swoich bohaterów. Często się to panu zdarza w pracy?

- Kapuściński mówił, że reporter musi być dobrym człowiekiem. Ja ująłbym to tak – reporter po pierwsze musi być człowiekiem, a po drugie człowiekiem określonego zawodu. Bywa, że to się ze sobą kłóci. Reporter czasem sporo wie i chce wszystko napisać, a jako człowiek słyszy swój własny głos: zatrzymaj się, tej informacji nie dawaj do tekstu, bo zabijesz tym swojego bohatera. Wydaje mi się, że cały sekret prawdziwego wartościowego reportażu polega na tym, że reporter nie jest dyktafonem. Reporter zbiera fakty, całym sobą chłonie kolory, wrażenia, smaki, zapachy, ale przede wszystkim emocje: ludzki lęk, niepokój, żal, wściekłość, obrzydzenie. I ludzkie wątpliwości. Tym wszystkim wypełnia tę pustą przestrzeń, którą ma w sobie właśnie dla sprawy, o której ma pisać. To wszystko jest przez niego pielęgnowane, dojrzewa, czasem trwa to sporo czasu. I dopiero kiedy dojrzeje, jest oddawane czytelnikowi. Przeżyte, przemyślane.

 

- To mocno subiektywne.

 

- Reportaż musi być subiektywny, powtarzam to w kółko. Reportaż obiektywny nie istnieje. Obiektywna powinna być informacja, relacja. Reportaż jest wprawdzie zapisem faktów i one są święte, ale przede wszystkim to zapis wrażeń i emocji autora. To samo zdarzenie przez dwóch autorów zostanie zobaczone bardzo różnie. I różnie o tym napiszą. Bo jeden z nich zmarznie i napisze, że był paraliżujący mróz, a drugi – akurat cieplej ubrany – zwróci uwagę, że świeciło mocne słońce i było pogodnie. Subiektywizm to jest wielka zaleta reportażu. Jego podstawowa cecha. Ostatnio zresztą coraz bardziej jestem przekonany o tym, że reporter ma prawo wprost powiedzieć czytelnikowi, co myśli. Zrobiłem to w „Amen”.

 

- Odważne podejście.

 

- W tej chwili trzeba nazywać sprawy po imieniu, a nie bawić się w subtelne opisy świata. Używam mocnych barw, grubszych, odważniejszych kresek, głośniejszych dźwięków. Bo natłok informacji o ludzkim cierpieniu jest tak wielki, że to cierpienie się dewaluuje. Widzimy krew w telewizji i nic nas to nie obchodzi. Pijemy herbatę, jemy kolację. Więc chcę pisać tak, by czytelnik stracił apetyt. By go zabolało, by poczuł strach, mróz albo smród. Żeby się ubrudził, porzygał albo popłakał z bezradności. Chciałbym, by czytelnik chociaż na chwilę wszedł w skórę bohatera. Żeby zadrżał i pomyślał: i mnie się to może przydarzyć.

 

- Ale widzi pan jakąś granicę tego subiektywizmu dla reportera?

 

- Fakty, jak powiedziałem, są święte. Ich musimy się trzymać. Natomiast sposób widzenia tych faktów i refleksja, która z nich wynika, to już czysty subiektywizm. W „Amen”, gdzie konkretem jest wypadek i kapliczka, wszystko inne jest niekonkretne, jest jedynie moim wrażeniem. Cytuję prawdziwe wypowiedzi. Ale dokonałem ich selekcji. Ludzie powiedzieli mi tam tysiąc innych słów, a ja je wyrzuciłem. Bo wydawały mi się nieważne.

 

- „Amen” to drugi pana tekst traktujący o sprawie białostockich maturzystów. Najpierw był „Mojżeszowy krzak”, w którym pisze pan, że na płonący autobus patrzyli maturzyści jadący innym autobusem i nic nie zrobili. Jaka zareagowano w Białymstoku na ten tekst?

 

- Nie wiem, czy wszyscy w Białymstoku wiedzieli, że na płonący autobus patrzyli ludzie z innego autobusu. Że w tym innym autobusie jechali z młodzieżą z liceum katolickiego zakonnica, nauczycielka i ksiądz. Nie pobiegli z pomocą i zabronili tam iść swym pełnoletnim uczniom. Odjechali na Jasną Górę, aby się modlić. Nie oceniam tego. Napisałem o tym w „Mojżeszowym krzaku” prawie trzy miesiące po wypadku. Wcześniej nie zrobił tego żaden lokalny dziennikarz. Ciekawe dlaczego? I co działo się dalej, po publikacji? Nic, zero jakiejkolwiek reakcji. Nikt nie zauważył tego, co napisałem?

 

- Musieli to przeczytać, to dotyczyło bezpośrednio ich społeczności.

 

- Też tak myślę. Pisałem, jak płonęli młodzi mieszkańcy ich miasta. Ale to było lokalne tabu. Nawet anonimowo w Internecie nikt nie poruszył tej sprawy. Dopiero po drugim reportażu na ten temat, po „Amen”, pojawiły się głosy na forum. Dowiedziałem się z nich, że w tym „katolickim” autobusie były dwie dziewczyny, osiemnastolatki, które miały skończony kurs ratownictwa medycznego, a kapłan zabronił im pójść na ratunek kolegom. Co więcej, nauczycielka, która występuje w „Mojżeszowym krzaku”, chciała je wypuścić, była po stronie uczniów, tylko potem, w konfrontacji ze mną, trzymała stronę księdza. Nie podoba mi się, że po tym wszystkim zabroniono młodzieży o tym mówić, także w szkole. Oni zdali maturę i z taką traumą poszli w świat. Patrzyli na płonących kolegów i ich zostawili. Za to wyposażono ich w katolicką naukę. Tylko co z niej wynika? Że jak coś nie jest w życiu wygodne, to udawaj, że tego nie było? Upieraj się, nawet wbrew ludzkiej przyzwoitości i dziesięciu przykazaniom!

 

- „Mojżeszowy krzak” traktował o samej katastrofie. „Amen” był pisany rok po niej. Rozpoczyna się od kości znalezionej na miejscu wypadku. Kolejny fakt, o którym media nie pisały. Skąd pan się o tym dowiedział?

 

- Ta kość była przedmiotem sporu. Zadzwonił do mnie ktoś stamtąd i powiedział, że jest taka historia. W prokuraturze potwierdzono tę informację. Pojechałem tam, zacząłem rozmawiać z ludźmi. 

 

- W „Mojżeszowym krzaku” cytuje pan matkę ofiary katastrofy. W „Amen” pojawiają się wypowiedzi sparaliżowanego po wypadku Kuby. Jak pan z nimi rozmawia?

 

- Normalnie. Trzeba być sobą, niczego nie udawać, bo bohater zawsze to wyczuje. Jeżeli coś mnie porusza, nie ukrywam tego. Ale nie mogę być bardziej poruszony od mojego rozmówcy. Jeżeli on nie płacze, to ja tym bardziej nie mogę płakać. Byłoby w tym coś niestosownego. Nie raz, nie dwa, kiedy w Bośni staliśmy nad masowym grobem musiałem hamować emocjonalne reakcje. Bo to jest ich cierpienie. Tych matek, które poszukują kości swych synów. One tam stały, miały kamienne twarze. I co? Mnie wolno było stać obok nich i chlipać? Nie. To była ich tragedia. Niedawno byłem w Srebrenicy na pogrzebie 445 mężczyzn, wykopanych z masowych mogił i zidentyfikowanych przez badanie DNA. Natężenie dramatu na tym cmentarzu, szlochu, wszechogarniającego lamentu było tak wielkie, że cały czas miałem szkliste oczy. Założyłem ciemne okulary, żeby nikt tego nie zauważył. Choć wiem, że gdybym ich nie miał, zawziąłbym się i sprawiał wrażenie zimnego obserwatora. Ale z drugiej strony uważam, że reporter powinien kontaktować się ze swoimi emocjami, dać im dojść do głosu, wręcz je w sobie pielęgnować. Bo, żeby napisać o czymś dobry tekst, trzeba to w sobie przeżyć. Wiąże się z tym pewna trudność, bo kiedy siadam do pisania, emocje już muszę opanować. Żeby w tekście nie przerodziły się w śmieszną egzaltację. Pisanie to chłodna precyzja. Każde słowo musi być zważone bez żadnych uczuć, każde musi być użyte świadomie.

 

- Co jest dla pana najtrudniejsze w rozmowach z bohaterami?

 

- Pierwszy kontakt. Dziennikarze, często zresztą zasłużenie, mają reputację hien, poszukiwaczy sensacji. Muszę więc szybko przekonać swojego rozmówcę, że mam uczciwe intencje. Często czuję się zażenowany, że przyjechałem do kogoś rozmawiać o jego wielkim cierpieniu, czasem bardzo świeżym. I może to mi pomaga, bo bohater moje zawstydzenie dostrzega. I chce mi jakoś moją pracę ułatwić. Mówi: to niech pan pyta.

 

- Skąd pan w sobie znajduje odwagę, żeby iść do tych osób, pytać o ich tragedie? 

 

- Nie mam żadnej odwagi, to jest praca podszyta ciągłym lękiem. Czasem pukam do drzwi, nikt mi nie otwiera i jestem z tego powodu szczęśliwy. Że tym razem mi się upiekło. Zdarzyło mi się kiedyś przyjechać do kogoś pięćset kilometrów i zawrócić sprzed drzwi. - Bardzo często pisze pan o śmierci. To jeden z wielkich tematów reportażu, ale czemu w pana tekstach jest go aż tak dużo?  

 

- Bardzo często pisze pan o śmierci. To jeden z wielkich tematów reportażu, ale czemu w pana tekstach jest go aż tak dużo?

 

- Nie jest pani pierwszą osobą, która mnie o to pyta. I zawsze mnie to dziwi. Bo nie piszę o śmierci, tylko o życiu. Narodziny i śmierć są elementem każdego życia. Piszę więc o czymś absolutnie powszechnym, a nie nadzwyczajnym. Piszę o tym, co będzie doświadczeniem każdego z nas. 

 

- Śmierć, paradoksalnie, coraz częściej staje się tematem tabu. Choć jest jej tak dużo w przekazach medialnych, ludzie chętnie zepchnęliby ją na skraj świadomości.

 

- Mnie ekscytuje burzenie tego ludzkiego spokoju.

 

- Ale dlaczego?

 

- Nie wiem. Świat, gdyby chciał, mógłby powstrzymać wszystkie ludobójstwa, które się dzieją. Świat jest na tyle silny. Wyborcy mogliby zdyskwalifikować swoich polityków, którzy nie zareagowali na Srebrenicę, na Ruandę, którzy pozwalają na to, co się dzieje w Iraku. A jednak tego nie robią. Dlatego reportaże warto pisać tak, by czytelnik poczuł na własnej skórze strach, ból i upokorzenie.

 

 

Rozmawiała  Agnieszka Wójcińska
Źródło: "PDF – pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, nr 3/2007"