Z inicjatywy wydawnictwa Świat Książki uznani polscy autorzy piszą opowiadania poświęcone wakacyjnej miłości. Ten wdzięczny temat prowokuje każdego z literackiej dwunastki do stworzenia własnej wizji – czasem budującej, kiedy indziej przerażającej. Irek Grin, na przykład, umiejętnie dozuje grozę, doprawiając ją dawką erotyki. Małgorzata Kalicińska opowiada ustami mężczyzny wchodzącego w smugę cienia o uczuciu przynoszącym ulgę, Krystyna Kofta zaś snuje warszawską mini sagę o miłości tak pragmatycznej, jak powojenne czasy w Warszawie. Ta trójka rozmawia z nami o pisaniu o miłości, przeżywaniu jej w dzisiejszych czasach i o lekturach na lato.
Małgorzata Kalicińska jako pisarka zadebiutowała powieścią „Dom nad rozlewiskiem” tuż przed pięćdziesiątką, wcześniej pracowała m.in w agencji reklamowej, Telewizji Polskiej i technikum ogrodniczym. Wnikliwy czytelnik dostrzeże analogie pomiędzy faktami z życia autorki a historią powieściowej Małgorzaty, szukającej samej siebie na mazurskiej wsi. Tam też spędza wrześniowy urlop bohater opowiadania „Second Hand”, Wiesiek, inżynier w sile wieku na stałe mieszkający w Finlandii.
Jak zareagowała Pani na zaproszenie do wzięcia udziału w tym zbiorowym wydawnictwie?
Mam 50 lat i dopóki nowe wyzwania mnie cieszą, frapują, a nawet ekscytują – znaczy, że żyję. Zaproszenie do tak zacnego grona to bardzo miły gest, a w moim przypadku także ważna próba. Jak na debiutantkę w dziedzinie literatury jestem bowiem stara! Zareagowałam zaskoczeniem i wielką tremą – po sąsiedzku takie nazwiska!
Bohaterem opowiadania pt. „Second Hand” uczyniła Pani mężczyznę. To w jego „strumień świadomości” wciągnięty zostaje czytelnik, to jemu przydarza się owa wakacyjna historia miłosna. Wiesiek, pan po pięćdziesiątce, inżynier-emigrant, na większe wzruszenia w swoim życiu już nie liczył. Dlaczego postanowiła Pani przemówić ustami godzącego się z upływającym czasem faceta?
Bo taki mężczyzna mnie wzrusza. Żaden tam bohater, „cud-miód”, tylko zwykły facet - przewidywalny, ale z wewnętrznym ciepłem. Wielu jest takich. Są jak Kincaid z filmu Eastwooda [„Co się wydarzyło w Madison County” – przypis red.], jak Sully [postać grana przez Paula Newmana w filmie Roberta Bentona – przypis red.] z „Naiwniaka”. Zabawne, bo w powieści Wallera Kincaid nie jest tak fascynujący jak w filmie. Och, mieć taki talent jak Eastwood w konstruowaniu postaci! Mężczyźni tego typu są niewidzialni, transparentni, wtopieni w tło. Nie epatują ani urodą ani zaletami charakteru. Ale są warci odkrycia. Może jakaś samotna pani lub pan uśmiechną się po przeczytaniu „Second Handu” z nową nadzieją?
Z pewnością konfrontowała Pani tę postać ze znajomymi mężczyznami. Czego o płci brzydkiej w ogóle dowiedziała się Pani z tego „wywiadu środowiskowego”? Czy męska perspektywa wpłynęła jakoś na język opowiadania? Pojawia się w nim niemało dosadności...
Naturalnie nie wszyscy panowie używają dosadnego języka, ale bardzo często tzw. męskie rozmowy mają swoisty kod. Jako osoba obdarzona słuchem muzycznym jestem bardzo odtwórcza w tym, co piszę. Słyszę nie tylko melodię, ale i charakterystyczną składnię występująca u różnych osób, wyrażenia gwarowe i kolokwializmy. Opowieść toczona językiem ugrzecznionym, salonowym jest mniej barwna. W moim opowiadaniu Karol [przyjaciel głównego bohatera – przypis red.] jest dosadny, Wiesiek nie. Rozmowy z mężczyznami wiele mnie uczą. Staram się słuchać. Wtedy wnikam w męski świat. Czego się dowiedziałam? Tego, czego się dowiaduję całe życie, że jesteśmy różni. I że nieporozumienia między płciami wywołane są niejednokrotnie stereotypami, którymi wolimy się posługiwać, zamiast poznać drugą stronę.
Czy o miłości da się dziś jeszcze pisać „niewinnie” czy też współczesny czytelnik skazany jest na cynicznych bohaterów, eksperymenty językowe i fabularne udziwnienia?
O miłości trzeba umieć opowiadać – zarówno wierszem, jak i prozą. To stara sztuka, która nie podlega eksperymentom: albo czytelnik się wzruszy, zobaczy, poczuje to, co autor chce mu przekazać, albo rzuci w kąt powieść czy wiersz. Uważam, że z literaturą popularną jest jak z kinem, o którym Leon Niemczyk powiedział: „Ja idę do kina żeby zobaczyć jakąś historię, żeby się wzruszyć, i tyle”. Pięknym językiem pisze Hanka Kowalewska, ciekawym – Manuela Gretkowska i Dorota Masłowska, bardzo kobiecym i mądrym – Krystyna Kofta. Wśród panów też wielu jest takich, którzy zamiast eksperymentem, posługują się starymi sprawdzonymi narzędziami i osiągają sukces warsztatem, wiedzą, intelektem i wyobraźnią. Marek Krajewski, Krzysztof Kotowski, Michał Witkowski – proszę wybaczyć że nie wymieniam wszystkich zdolnych – miejsca mało. Ładnie, po staroświecku napisane opowiadanie wciąż czyta się chętnie. Przyznanie się do tego to żaden wstyd. Podobnie jak nie wstydzę się faktu, że nie jestem w stanie zamęczać się czytając coś, co ocieka defetyzmem, cynizmem, tragizmem. Okres dostojewszczyzny – nie uchybiając Dostojewskiemu – mam już za sobą.
Co skłoniło Panią – autorkę powieści poświęconych procesom odnajdowania siebie, mówiących o najprostszych, a zarazem najważniejszych sprawach i uczuciach – do wejścia na tę ścieżkę kariery?
Tekst do zbioru „XY” sam jest jak wakacyjna przygoda. Stanęłam obok wielkich nazwisk, napisałam zwykłe opowiadanko, takie na lato, staroświeckie. Tak się już chyba nie pisze. Wiem, że mogę oberwać, że to „trywialne, banalne”… Ale ja też jestem konsumentem i czytelnikiem. Latem na plaży chciałabym przeczytać właśnie coś, przy czym się nie zamęczę, nie spocę z wysiłku – i radośnie zamknąć książkę idąc na obiad, wiedząc, że Wiesiek się uśmiechnął. Zresztą pisarką też zostałam przez przypadek. Moją debiutancką powieść napisałam do szuflady, jako rodzaj terapii po dość ciężkim życiowym doświadczeniu. A ona wylazła – jasne, że jej pomogłam – i poszła sobie szukać wydawcy. Trafiła na takiego, który jej uwierzył, a potem znalazła sobie czytelników. I już! Ja ją tylko napisałam.
Irek Grin – krakowski pisarz, fotograf i wydawca, założyciel Stowarzyszenia Miłośników Kryminału i Powieści Sensacyjnej „Trup w szafie”. W opowiadaniu „Nieborak” wdzięczne początkowo wspomnienie dawnej miłosnej przygody zmienia się w upiorną traumę rodem z filmu „Lśnienie” Stanleya Kubricka.
Czyim pomysłem było przystąpienie Pana, autora powieści sensacyjnych, do tej zbiorowej inicjatywy?
Dostałem zamówienie od mojego wydawcy.
Co Pana skłoniło?
Przeważył kryzys wieku średniego, nierozerwalnie związany ze wspominaniem dawnych, utraconych miłości.
Czy ta publikacja jest dla Pana sposobem na dotarcie do innej niż zazwyczaj publiczności?
Nigdy nie rozważam swojej pracy w takich kategoriach. Nie sądzę też, by ten tekst zainteresował mojego zwyczajowego czytelnika. Odbiorca zbioru „XY”, z drugiej strony, zapewne nie sięgnie po moje pozostałe książki. Chodziło więc po prostu o literacki eksperyment.
Wnosi Pan do tej kompilacji powiew zupełnie innych nastrojów. Potraktował Pan temat romansu sprzed laty na swój specyficzny sposób, widząc w nim materiał na zbudowanie napięcia – zarówno erotycznego, jak i tego biorącego się z poczucia zagrożenia. Czy wyobraża Pan sobie pisanie o uczuciach w innej konwencji? Bądź też – o uczuciach jako o temacie samym w sobie, nie tylko w służbie fabuły?
Nie wyobrażam sobie. Należę do tego typu autorów, którzy nie potrafią pisać o uczuciach. Dotychczas nie godziłem się zresztą na udział w zbiorach opowiadań poświęconych miłości – ale teraz okoliczności były bardziej sprzyjające. Opowiadanie „Nieborak” dla Świata Książki to pewien wyabstrahowany z rzeczywistości konstrukt literacki, sytuacja – trzeba przyznać horrendalna – zaprojektowana z intelektualnym dystansem. Moim zadaniem jest wykreowanie przekonującego wrażenia, nie kryje się za tym jednak głęboka intuicja pisarska czy moment twórczego olśnienia.
Obecna w Pana opowiadaniu mroczna erotyka ma dla mnie korzenie filmowe. Czy X muza ma namacalny wpływ na Pana twórczość?
Tak, oczywiście. Przede wszystkim jestem jednak fotografem i praca z tekstem bardzo przypomina mi proces powstawania filmów – od komponowania pojedynczego „kadru” po „montaż” całości. Muszę zobaczyć, żeby móc opisać. Takie mam ograniczenie, często nazywane brakiem talentu. A wiele z fragmentów moich powieści to w pewnym sensie sceny, których nie udało mi się lub nie mogłem sfotografować.
Co Panu wydaje się lepszą rozrywką na leniwe wakacyjne popołudnia? Dobry kryminał czy chwytająca za serce epicka opowieść? Co czyta Pan sam w takich momentach?
Sam czytam tylko kryminały, niezależnie od pory roku. Podział na literaturę „poważną” oraz „wakacyjną” uważam za sztuczny i głęboko współczuję osobom, które w ten sposób czytają. Ale rozumiem, że z przyczyn marketingowych pojawiają się tak sprofilowane propozycje czytelnicze.
Dlaczego w Krakowie jest tyle „trupów w szafie”? Odnoszę wrażenie, że większość autorów kryminałów, poza potwierdzającym regułę Markiem Krajewskim, pochodzi właśnie stamtąd...
Prosta i nieskromna odpowiedź brzmi: dlatego, że ja tam jestem. A z drugiej strony gdyby Kraków nie sprzyjał tej tendencji, nie byłoby mnie tam...
Krystyna Kofta – pisarka i felietonistka z łatką feministki. Pisuje utwory dramatyczne, scenariusze, powieści i książki publicystyczne, których wpływ na kobiecą samoświadomość jest nie do przecenienia. Opowiadaniem „Wakacje pana Tuliszki”, napisanym do zbioru „XY” przerywa prozatorskie milczenia i z przekorą serwuje czytelnikowi wdzięcznie staromodną historię ze stolicą w tle.
Pani opowiadanie jest dość staroświecką z ducha historią o pragmatycznej miłości w powojennej Warszawie – szczerą i osadzoną w twardych realiach, ale nie pozbawioną pewnej magii. Skąd ten kostium – bądź co bądź – historyczny? Dziś już nie ma takich historii?
Napisałam opowiadanie „Wakacje Pana Tuliszki” wymyślając zarówno postać, jak i całą miłosną historię. Od kilku lat, od czasu mojej choroby, nie napisałam powieści, czułam wstręt do fikcji. Interesowały mnie tylko fakty. Czytałam i podziwiałam cudze powieści. Wydałam dziennik choroby zatytułowany „Lewa, wspomnienie prawej”, ostatnio zaś – „Monografię grzechów”, czyli swoje dzienniki z lat 1978 do 1979. Dzienniki prowadzę od 1970 roku, piszę je z różnym natężeniem przez cały czas. Gdy dostałam propozycję napisania opowiadania o miłości, okazało się, że post w kreowaniu światów skończył się. Z chęcią zabrałam się do pisania, połączyłam kreację ze znajomością prawdziwych szczegółów. Tym opowiadaniem wracam trochę do źródeł w prozie. Wydaje mi się, że trudniej napisać proste, rzetelne opowiadanie mające klimat i budzące tęsknoty z dzieciństwa niż eksperymentalną powieść. Nazwisko Tuliszka pamiętam z dzieciństwa, wydawało mi się piękne. Nosił je znajomy ojca, który nie był jednak, jak jego literacki odpowiednik, zegarmistrzem. Magiczny klimat wziął się z obcowania z czasem – zegary były i są magiczne.
W Pani opowiadaniu wyczułam właśnie nutę tęsknoty za starymi czasami – bardziej może za klimatem nadwiślańskiej plaży i małych zakładów rzemieślniczych niż za panującymi podówczas stosunkami rodzinnymi i męsko-damskimi. Niemniej jednak o taki rodzaj nostalgii bym Pani nie podejrzewała! Czy to tylko kostium literacki czy odprysk jakiegoś autentycznego uczucia?
Zauważyła Pani coś, o czym wcale nie myślałam. Ja także nie podejrzewałam siebie o nostalgię. A jednak ona w tym opowiadaniu jest! Zamierzałam napisać coś staroświeckiego, śmiesznego, może nawet groteskowego. W połowie pracy zorientowałam się, że lubię tę postać, choć nie pochwalam stosunku pana Tuliszki do świata. Dałam zegarmistrzowi ciepło, o które on sam się nie podejrzewał. Wydaje mi się, że prawie każdy ma gdzieś w schowku nieświadomości jakieś niespełnione uczucie, do którego wraca.
Porozmawiajmy o uczuciowości – jakie jej przejawy obserwuje Pani wokół siebie? Czy są one nośne literacko?
Gdybym chciała być złośliwa, napisałabym o współczesnej uczuciowości jako o miłości do pieniędzy. Pisałam o tym kiedyś, bo taka miłość też jest prawdziwa. Mówiąc poważniej – to, co widzę wokół, nazywam łańcuchem niespełnionych miłości. Każdy kocha kogoś, kto go nie chce, a nie zauważa tego, który go pragnie. To jest oczywiście temat na powieść, ale ja zajmuję się tym raczej w felietonach. Ludzie cierpią na niedosyt uczuć, ale są tak skupieni na sobie, że nie potrafią dawać, chcą brać. Zatraciła się istota miłości, która przecież może pozostać nieodwzajemniona.
Zaznaczyła Pani w rozmowie, że z wiekiem wyzwala się coraz bardziej z zależności wywołanych męsko-damskimi napięciami. Czy znaczy to, że nie miałaby Pani już ochoty na ognisty wakacyjny romans?
Męsko-damskie napięcia są czymś, od czego nie sposób się wyzwolić. Można mniej cierpieć z powodu wzajemnego niezrozumienia, nauczyć się przezwyciężać kryzysy. Najważniejsze jednak jest dla mnie poczucie wolności, dzięki któremu nic nie muszę. Jeśli chodzi o romanse, myślałam kiedyś, że z wiekiem te sprawy się kończą. Ale dziś widzę, że zawsze jest czas na miłość, ta granica przesuwa się, oddala jak horyzont. Kiedyś na potrzeby scenariusza wizytowałam dom spokojnej starości. Tam dopiero zobaczyłam namiętności! Zazdrość, miłość, nienawiść wśród pensjonariuszy była taka, jak wśród licealistów. Pielęgniarki śmiały się z nocnych randek i zdrad. Uczucia są silniejsze niż starzejące się skorupy. Tak więc romans możliwy jest zawsze! Często korzystny, a bywa, że ratuje małżeństwo.
Czemu, Pani zdaniem, służy dzisiaj tzw. literatura dla kobiet? Bo, jak sądzę, do pań głównie adresowane jest to wydawnictwo?
Literatura dla kobiet, pisana często przez kobiety, składa się z różnych segmentów. Są to tak zwane romanse, pisane, jak mi się wydaje, według klucza: proste, łatwe, przyjemne, z dobrym zakończeniem. Są to również książki uświadamiające, buntujące kobiety, zagrzewające je do walki – jak moja „Gdyby zamilkły kobiety”. Sądzę, że Polki są coraz bardziej świadome, choć nie chcą przyjmować żadnej ideologii, a raczej przyjmują ją, nie nazywając imieniem feminizmu. Bo ideologia (wszelka) kojarzy się u nas z polityką, której większość kobiet nie znosi. Przyczyna coraz większej uwagi wydawców poświęconej kobietom wynika z prostego faktu, że w odróżnieniu od mężczyzn to kobiety czytają książki.
Rozmawiała Agata Michalak
Komentarze (0)