"Córka oficera" Ziny Rohan to porywająca opowieść o wojnie, miłości i wierności własnym ideałom, napisana z prawdziwie epickim rozmachem.
Marta od dziecka marzyła, by zostać żołnierzem, jak jej ojciec. Wybuch wojny sprawia, że dziewczyna musi wykazać się odwagą godną córki polskiego oficera, i zmusza ją do wieloletniej tułaczki: od polskiego Wilna, przez syberyjskie łagry i bezdroża sowieckiej Rosji, aż do egzotycznej Persji.
Wojenna zawierucha poddaje próbie patriotyzm i dumę Marty. Los przynosi jej wielką miłość. Jednak serce dziewczyny rozdarte jest między młodym polskim żołnierzem a charyzmatycznym perskim lekarzem. Życie daje jej trudną lekcję pokory i uświadamia, że pochopne decyzje mogą w dramatyczny sposób wpłynąć nie tylko na nas, ale i na tych, których kochamy.
Pierwsza taka powieść od czasów "Doktora Żywago".
Zina Rohan przez ponad 20 lat pracowała w sekcji zagranicznej BBC, jednak porzuciła dziennikarstwo, by całkowicie poświęcić się literaturze. Jest córką żydowskich uchodźców, którzy osiedlili się w Anglii po ucieczce z Rosji i Niemiec. Ojciec jej pierwszego męża był Irańczykiem, a matka Polką. To właśnie jej losy posłużyły za kanwę powieści "Córka oficera".
Fragment książki:
Wszędzie naokoło na chodniku ludzie klęczeli i lamentowali. Niektórzy biegli bardzo wolno obok ciężarówek, tak że więźniowie mogli wykrzyczeć do nich wiadomości, które chcieli przekazać. Świt rozbrzmiewał litanią nazwisk i adresów. Z dnia na dzień wielkie miasto stało się wioseczką, gdzie każdy zna, sądzi, że zna, albo pozna każdą inną osobę. Marcie wydało się dziwne, że ludzie na chodnikach wyglądają na bardziej przestraszonych niż ona. Tak jakby więźniowie wywożeni w nieznane mieli mimo wszystko więcej kontroli niż ktokolwiek inny, jakby większym nieszczęściem było zostać, niż jechać. Jeśli zostajesz, nie wiesz nic na temat miejsca pobytu ani dalszych losów więźniów. Wywożeni, mimo że nie wiedzą prawie nic, i tak wiedzą więcej.
Pięćdziesiąt osób na wagon – tak nakazano sowieckiemu strażnikowi, tak więc ma być: pięćdziesiąt do pierwszego wagonu, pięćdziesiąt do następnego – przy całym tym tłoku, wśród niezrozumiałej gadaniny, w strachu, że w razie kłopotów on zostanie obwiniony, a wymówek nikt słuchał nie będzie, każdy strażnik mógł się pogubić w rachubie, a nie było czasu, żeby zacząć liczyć od nowa. Zatem czyja to wina, że numer pięćdziesiąt z jednej tury to kobieta, a numer jeden z następnej to jej trzyletnie dziecko? Nie mówili, że można robić wyjątki, a lamenty matki tylko spowalniają ładowanie, trzeba więc wcisnąć ją szybko do wagonu i zasunąć podwójne drzwi, żeby można było się zająć następną partią. Dziecko głośno płakało. Marta miała nadzieję, że przestanie, kiedy będą już bezpieczni w środku i jakaś matrona przygarnie je pod swoją opiekę. Przecież dziecko nie umrze, było tam tylu ludzi, którzy mieliby je na sumieniu. A kiedy dojadą już na miejsce, gdziekolwiek by to miało być, matka i dziecko będą znowu razem. Nikomu chyba nie zależy na tym, żeby ich rozdzielić. Po co? Matki i dzieci powinny być razem z woli Boga, nieważne, co o tym sądzi partia. Jednak w takich chwilach takie rzeczy po prostu się zdarzają.
I nagle Marta, która nigdy wcześniej nie rozczulała się specjalnie nad dziećmi, trzymała w ramionach malutkie ciałko wstrząsane takimi spazmami rozpaczy, jakby wszystkie troski świata skupiły się na tym dziecku z zasmarkaną buzią, którego płci nie potrafiła odgadnąć. Przycisnęła je do siebie z obawy, że jeśli je upuści, to ktoś je zadepcze, i rozglądała się jednocześnie wśród wspinających się do wagonu ludzi w poszukiwaniu jakiejś samotnej matrony, która uwolniłaby ją od nowo nabytej odpowiedzialności.
Były to wagony do przewozu bydła, przystosowane zatem do innego celu, i wyglądały na mocno wysłużone. Wzdłuż krótszych ścian biegły trzy rzędy drewnianych półek wystarczająco szerokich, żeby ludzie mogli na nich leżeć w poprzek. Na obu bokach wagonu były podwójne odsuwane drzwi na żelaznych prowadnicach. Ludzie, którzy nie mieścili się na pryczach, kucali na podłodze. Na samym zaś środku, pod zawieszoną u sufitu półką do spania, była wycięta w podłodze dziura, wokół której widać było dość paskudne zabrudzenia.
Żołnierze ciągle wpychali ludzi do wagonu, jak rolnicy spieszący się na targ bydlęcy. Marta zobaczyła grupkę stłoczonych razem osób. Nigdy wcześniej nie widziała takich ubrań ani twarzy, ale dzięki dokładnym opisom ojca dobrze wiedziała, kim byli. Kobiety zakutane w chusty i płaszcze nie wyglądały tak dziwnie jak mężczyźni. Byli starzy, brodaci, na głowach mieli identyczne czarne kapelusze, spod których wzdłuż policzków zwisały długie pejsy. Teraz Marta zdała sobie sprawę, że właściwie nie było tam w ogóle żadnych młodych mężczyzn. Gdzie się podziali?
Drzwi zamknięto z hukiem i zapadła ciemność. Na moment ucichli wszyscy w wagonie oprócz płaczącego dziecka. Kiedy jednak szok nagłej ciemności minął i oczy przywykły do mroku, rozległy się szepty. „Zosia, jesteś tu?”, „Jurek, gdzie jesteś? Jurek?” – pytania zadawano tak, jakby miała je słyszeć tylko konkretna osoba. I rzeczywiście, po chwili niektórzy mężczyźni, kobiety i dzieci poprzenosili się w inne miejsca wagonu. Z jednej strony usiedli Polacy, z drugiej strony – Żydzi. Siedzieli w ciszy i czekali.
Nie było nikogo, kogo Marta by znała albo mogła znać. W tej kołomyi na peronie straciła z oczu ministra i jego rodzinę, usiadła więc w rogu z dzieckiem, które teraz pochlipywało na jej kolanach, i kołysała je w przód i w tył w rytm gorączkowego bicia swojego serca. Nie rozumiała, bo nie mogła, szczególnej logiki, jakiej użyto w tej obławie.
…
Na zewnątrz Marta lustrowała masywne bryły baraków, modląc się, by choć jeden z nich miał świeczkę w oknie, jednak nic nie rozpraszało ciemności. Dzisiaj nie uda się jej odnaleźć pani Benki. Prawdopodobnie będzie musiała poczekać, aż dzień się wydłuży, chyba że Quasimodo każe im pracować po piętnaście godzin dziennie, aż do zmroku. Po co w ogóle wychodziła? To głupie, że ciągle jej się wydawało, iż lepiej jest tam, gdzie jej nie ma. Teraz jest jej jedynie zimno.
W oddali ujrzała światełko. Nie była to świeca, ale rozżarzony ognik papierosa, którego ktoś trzymał w ustach. Gdyby miał go w ręce, światełko wędrowałoby w górę i w dół, tak jak papierosy Gienka, które ukradkiem popalał w lecie przy otwartym oknie i zamkniętych drzwiach pokoju. To światełko było nieruchome. Żarzyło się raz mocniej, raz słabiej, niczym latarnia morska albo lampa błyskowa, jakby ktoś wysyłał wiadomość alfabetem Morse’a. Rytm się nie zmieniał, ktokolwiek to był, palił miarowo i raczej szybko. Była pewna, że to Quasimodo, bo przecież zawsze zjawiał się tam gdzie ona, więc równie dobrze może wykorzystać swoją bezsenność i stawić mu czoło tu i teraz.
Pewnym krokiem ruszyła w stronę światełka. Znowu poczuła przyspieszone bicie serca, ale to przecież normalne. Kiedy podeszła bliżej, wydało jej się, że zamiast jednego dostrzegła dwa kształty, i to ostudziło jej zapał. Mogła stawić czoło Quasimodo, lecz nie spodziewała się kogoś jeszcze. Teraz widziała już drugi ognik żarzący się coraz mocniej i przez moment oba tańczyły koło siebie jak świetliki. [...]
– Marta, kochanie – powiedziała ciepło pani Benka. – Jakże miło cię widzieć. Może się do nas przyłączysz?
– Pani Benko, jak się pani miewa? – Marta objęła ją i kobieta przytuliła dziewczynę mocno, uważając, by nie podpalić papierosem jej włosów. – Już dobrze?
– Mówiła pani, że jest jej babcią.
– Jestem – starsza kobieta wymownie ścisnęła rękę Marty.
– Dlaczego w takim razie zwraca się do pani w ten sposób?
– W naszej rodzinie wszyscy tak do mnie mówią.
– Dziwna rodzina – skomentował Paweł Kuźmicz.
– Tak jak większość rodzin – odparowała kobieta.
– Tutaj ma pani rację.
– Usiądź sobie z nami, kochana – pani Benka wskazała miejsce obok siebie, uderzając lekko dłonią w pniak, na którym siedziała.
Marta poczuła się zmieszana. Co pani Benka robi tutaj z Quasimodo w tę mroźną noc, gawędząc z nim jak ze starym przyjacielem? Nie mogą jednak być w zażyłych stosunkach, skoro okłamała go na temat ich pokrewieństwa, a jej nakazała milczenie.
Owinęła się mocniej kocem i przysiadła na pieńku.
– Jak się pani miewa? Czy wszystko u pani w porządku?
– Paweł Kuźmicz przydzielił mnie do oddziału geriatrycznego, chociaż właściwie to nie do końca sprawiedliwe, bo są tam też matki z dziećmi. Winnyście nam wdzięczność. To my robimy między innymi waszą pyszną zupę. I muszę ci powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziałam takich ilości na wpół zgniłej kapusty. To haniebne marnotrawstwo!
Jak Quasimodo zareaguje na tę krytykę?
– Mówiłem pani, leżała już od roku na bocznicy kolejowej pod Rubcowskiem. To oczywiste, że jest zgniła. Czego się pani spodziewała?
Zwrócił się do Marty.
– Twoja babcia ma cięty język, ale to chyba u was rodzinne. Powiedziałem jej, żeby bardziej uważała na to, co i do kogo mówi.
– A ja powiedziałam mu, że wiem, co robię.
Marta miała nadzieję, że pani Benka rzeczywiście wiedziała, co robi. Rozmowa krępowała ją. Chciała zadać pani Bence tyle pytań, ale nie mogła tego zrobić w obecności Quasimodo, który ni z tego, ni z owego popukał ją w ramię.
– Chcesz papierosa?
– Nie palę, dziękuję.
– Zaczniesz, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. Tutaj pali każdy, jeśli chce przetrwać. Papierosy rozgrzewają i pomagają zapomnieć o głodzie.
Marta czekała, aż pani Benka się sprzeciwi. Będąc jej babcią, tak powinna zareagować, nie powiedziała jednak ani słowa. Sama oczywiście też paliła, lecz co z tego. Wypróbujmy.
– Ania, moja najlepsza przyjaciółka, pali – skłamała z przekonaniem w głosie.
Poczuła, że mięśnie ud siedzącej obok pani Benki zesztywniały, jednak ta nie powiedziała ani słowa. Zrobiło wrażenie.
Quasimodo nie dawał za wygraną.
– Ty też powinnaś zacząć, tak jak przyjaciółka. No dalej, zapal sobie. Nie zawsze będę taki hojny, wierz mi. Papierosy to waluta, jeśli ktoś cię częstuje, nie odmawiasz. Takie jest prawo. To jest zasada numer jeden, zapamiętaj to sobie.
Wyciągnął w jej stronę cienkiego skręta, a pani Benka podała jej niedopałek, nachylając się jednocześnie do jej ucha.
– Nie baw się w gierki, których zasad nie rozumiesz – wyszeptała.
Wydawnictwo Otwarte /F.N.
Komentarze (0)