Świat paryskich kabaretów, romantyczny Paryż i miłość... w książce "Romanse w Paryżu" Barbary Rybałtowskiej, w sprzedaży już od 2 lipca 2009.

 

Paryż i miłość, która pojawia się niespodziewanie, w nieodpowiednim momencie życia, miłość przed którą trzeba się bronić... Czy ulec pokusie to jedyny sposób, by się od niej uwolnić? W tle trudna polska rzeczywistość lat 80. ubiegłego wieku; paryska bohema artystyczna i jej fascynacja rosyjską i słowiańską "egzotyką" w kabaretach, które zniknęły z mapy Paryża, po otwarciu żelaznej kurtyny.

Jak każdą książkę Barbary Rybałtowskiej, "Romanse w Paryżu" czyta się jednym tchem – to wspaniała lektura ze świetnymi dialogami i żywą akcją.


Barbara Rybałtowska autorka sagi: "Bez pożegnania", "Szkoła pod baobabem", "Koło graniaste", powieści "Kuszenie Losu", "Magia przeznaczenia".
Pisarka, autorka tekstów piosenek, monodramu "Próba u Poli Negri", aktorka, malarka. Ma w swoim dorobku powieści, a także biografie znanych postaci polskiej sceny, m.in. Barbary Brylskiej, Barbary Wrzesińskiej, Stefana Rachonia, Igi Cembrzyńskiej i Andrzeja Kondratiuka.


Przeczytaj fragment książki "Romanse w Paryżu":

Jechałyśmy samochodem w kierunku Łuku Triumfalnego. Panie opowiadały mi o Uljanie. Była niegdyś skromną szansonistką, potem w podróży poznała zamożnego Anglika, który nie tylko ożenił się z nią, ale jeszcze nie skąpił kapitałów na realizację jej marzeń. W ten sposób stała się właścicielką najpierw małego kabaretu, a potem tego, który prowadzi obecnie w pobliżu Champs Elysées. Dawny Kopciuszek zamienił się w księżniczkę. Otoczona zespołem muzyków pomnażała swoją sławę i fortunę śpiewając „duszoszczipatielnyje” romanse.
– Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że romanse mają tu aż takie powodzenie i że można na nich zarabiać. Ja nie przepadam za tym rodzajem muzyki – wyznałam.
– Nie zarzekaj się, jeszcze i ciebie to oczaruje.
– Dziwiłabym się.
Znając moje plany, Marion poradziła mi:
– Radzę pani dobrze przyjrzeć się temu, co się dzieje u Uljany. Jest mistrzynią tworzenia nastroju, potrafi przyciągać publiczność. Może pani nawet śmiało kopiować jej repertuar. I tak się o tym nie dowie. Jest w każdy wieczór zajęta u siebie i nigdzie indziej nie bywa. Nie przyjmuje też nigdy do pracy żadnych solistek. Otoczona męskim zespołem muzycznym jest tam wszechwładną królową, mającą niepodzielną władzę.

 

Legendarna Uljana przywitała nas osobiście. Była przystojną, dobrze zakonserwowaną brunetką, całkiem jeszcze atrakcyjną, choć już niemłodą. Zadziwił mnie jej strój. Jakaś migotliwa kreacja wyjęta żywcem z Baśni tysiąca i jednej nocy. Fałdy, welury, pajety – wszystko to rzucało błyski przy każdym jej ruchu, aż oczy bolały od patrzenia. W uszach miała karykaturalnie długie kolczyki wysadzane kolorowymi szkiełkami, które zwisały ciężko, niemal sięgając ramion. Przywitała się wylewnie z Marion i Geneviève, uprzejmie ze mną, podczas gdy chłopak w lśniącej, szkarłatnej i przewiązanej złotym sznurem rubaszce odbierał od nas okrycia. Poczułam się jak w operetce pośród aktorów przebranych i wystylizowanych starannie na poddanych cara.
Uljana wprowadziła nas do obszernej białozłotej sali, pełnej luster i kwiatów. Stoły z elegancką zastawą poustawiano w rzędach. Wielki inkrustowany samowar wyeksponowano na białym obelisku  w rogu sali. Ustawione na stołach świece umieszczone w kielichach odbijały się w zwierciadlanych ścianach i napełniały salę migotliwym blaskiem. Na podium muzycy „robili” nastrój. Wszyscy ubrani byli w jedwabne kolorowe rubaszki wypuszczone na czarne spodnie. Nigdy w życiu nie widziałam tak wymuskanych mużyków, chyba tacy bywali u dworu cara. Na nasz widok ożywili się. Palce akordeonisty rozpędziły się po klawiszach, zawibrowały bałałajki, zawtórowały im cicho gitary. Uljana podeszła do nich i powiedziała coś cicho, wskazując dyskretnie na Genevi?ve. Tymczasem jeden z urodziwych przebierańców kręcących się po sali podał nam kartę potraw ozdobioną rosyjskim ornamentem. Moje towarzyszki zaczęły wybierać menu, a ja zdałam się całkowicie na nie.

 

Wkrótce podano nam dymiące bliny z jakąś pikantną przyprawą i łososiem, a także stanęła przed nami kolorowa Matrioszka, która okazała się być etui do wódki „Moskowskaja stoliczna”. Przyglądałam się orkiestrze i ludziom na sali i nadal miałam wrażenie, że znalazłam się w teatrze, że uczestniczę w przedstawieniu orientalnej operetki. Taki właśnie panował tu blask, feeria kolorów i świateł, taka sama hałaśliwa wesołość. Wyglądało na to, że wszyscy się tu znają, co mnie zadziwiało, zważywszy na ogrom miasta, jakim jest Paryż. Rozmawiali ze sobą przez stoliki, zagadywali do orkiestry. Zachowywali się bardzo swobodnie. Nagle światło reflektorów wyeksponowało podium i pojawiła się na nim rozdająca wokół uśmiechy Uljana. Orkiestra zagrała parę taktów i niski, zmysłowy głos popłynął z mikrofonu.

 

„Nie ujeżdżaj ty moj gołubczik”… – prosiła gorąco vedetta, cyzelując ozdobniki i wydłużając efektownie fermaty. Bałałajki rozedrgały się na dobre, załkały skrzypce. Kontrabas rytmicznie powtarzał: dadada, dadada, dadada. Melodyjka uderzyła prostotą i chwytała za serce. Gdy przebrzmiała, śpiewaczka opuściła głowę w ukłonie tak nisko, że jej monstrualne kolczyki, brzęcząc i ciskając ognie, zwisnęły aż do pasa. Kiedy się znów wyprostowała, w oczach jej pojawiły się wesołe błyski i w rytm żywej melodyjki zwierzyła się po francusku: „Maman, j’aime voyou”, co miało znaczyć, że kocha łobuza. Była to fifurka, żarcik muzyczny oparty na paru dźwiękach i trzech czy czterech akordach. Publiczność klaskała rytmicznie. Wykonała potem jeszcze dwie pieśni, pełne zmian rytmu, namiętnych obietnic i histerycznej rozpaczy. Choć nie przepadałam za cygańszczyzną, musiałam przyznać, że robiło to wrażenie. Może przyczyniła się do tego trochę „Stolicznaja”, może wyrafinowane brzmienie orkiestry, dość, że dałam się zauroczyć. Że też trzeba przyjeżdżać aż do Paryża – myślałam – żeby serwować sobie na deser to, czego nie szczędzono nam tyle lat odgórnie i urzędowo!
Potem na estradę wszedł mały niepozorny człowieczek z niewielką siedmiostrunową gitarą, ubrany skromnie w czarną koszulę i spodnie, z kolorową chustką na szyi. Na jego lisiej twarzy pojawił się uśmiech, gdy powitano go burzą oklasków, po czym publiczność przycichła w oczekiwaniu.
– Dawaj, dawaj Alioszka! – rozległ się okrzyk na sali.
Alioszka posłuchał. Przytulił do drobnego ciała niewielką gitarę i sala wypełniła się burzą dźwięków podnoszących gorączkę: „Gari, gari!” – zabrzmiał matowy głos. Już po paru taktach piosenki zrozumiałam, że oto stoi przede mną artysta. Muzycy odłożyli instrumenty i w skupieniu słuchali, podobnie jak publiczność. Wszyscy zapatrzyli się na Alioszkę, wsłuchiwali w jego ciepły głos wtopiony w jedno z akordami gitary. Chwytał za serce. Jakież on robił podziały rytmiczne!
– Kto to jest? – wyszeptałam.
– Słynny Aliosza z „Bojarina”.
– Z czego?!
– Z kabaretu „Bojarin”.
– Ach, tak… Jest wspaniały! Nie wyobrażałam sobie, że można tak grać i śpiewać romanse.
– No, widzisz – ucieszyła się Genevi?ve. – Wiedziałam, że się do tego przekonasz.
– Co z tego. Ja tak nigdy nie potrafię…
– To się jeszcze okaże.

Kręciło mi się w głowie od tej muzyki namiętnej i niepokojącej, którą pierwszy raz słyszałam w takim wydaniu. Wszystko to wydawało mi się cudownie proste i jednocześnie niebywale trudne, już się martwiłam, że może nie potrafię tak śpiewać, a takie to porywające.
Aliosza przeszedł po sali, ludzie witali się z nim serdecznie. Niektórzy częstowali go winem, ale przeważnie wciskali mu grube banknoty za struny gitary. Na końcu sali narzucił na plecy marynarkę i szybko wyszedł, unosząc ze sobą swoją nafaszerowaną frankami siedmiostrunową przyjaciółkę.
Marion chyba zapomniała o swoim oddalonym kochanku, bo opróżniwszy talerz, z kieliszkiem w ręku, patrzyła z uśmiechem na chłopaków z orkiestry. Podśpiewywała przy tym wysokim głosem. Było to coś znajomego. „Szaraban”! – doznałam nagle olśnienia. Przecież kiedyś śpiewałam to w „Podwieczorku”. Słuchając orkiestry doszłam do wniosku, że bez kłopotu dam radę zaśpiewać co najmniej trzy utwory z ich repertuaru. Zapomniałam zupełnie o niechęci do śpiewania po rosyjsku. Przeciwnie. Nawet ogarnęła mnie niecierpliwość, żeby jak najszybciej wtopić swój głos we wspólne brzmienie gitar, domr, bałałajek i skrzypiec. Być jedną z nich: wzruszać, porywać, rozpalać. Zazdrościłam im muzykowania, świateł reflektorów, które wyłuskiwały ich z tłumu. Pragnęłam wejść do ich radosnej społeczności.
     

Ja nie artystka, ja szarlatanka

     

Po tygodniu poszłam do „Carewicza” na umówione spotkanie. Dotarłam tam za wcześnie i kabaret był jeszcze zamknięty. Spacerowałam po wąskiej uliczce Colonel Renard, bojąc się, że kabaret zlikwidowano lub zmienił właściciela. Wiedziałam z opowieści, że tak się już kiedyś zdarzyło, bo dawniej była tu przecież słynna „Pałata”. Ale nie! Przyszedł jednak jakiś niewielki, czarniawy i wpuścił mnie do środka. Zaraz potem hałaśliwą grupą nadeszli muzycy. Najstarszy siadł do pianina, inny wyjął z futerału akordeon. Pozostali dwaj ze skrzypcami usiedli w niewielkiej, zastawionej stołami salce i z ciemności przyglądali się próbie. Byłam bardzo stremowana, ale muzycy okazali się biegli w akompaniowaniu i udało mi się zaśpiewać. Uprzejmie pochwalili mój głos i życzyli powodzenia. Zainteresowali się, skąd jestem, gdzie się uczyłam śpiewu. Opowiadałam im chętnie, bo po deprymującej rozmowie z madame Philippe szczęśliwa byłam, że wreszcie ktoś ciekaw jest tego, co dotychczas osiągnęłam.
Doszlifowałam jeszcze z pianistką piosenki i dowiedziałam się, że przesłuchanie odbędzie się o drugiej w nocy, kiedy kończy się program, ale są jeszcze goście w kabarecie. Mogłam zostać od razu i czekać, ale z pewnością zżarłaby mnie trema. Postanowiłam zatem wrócić do hotelu i przyjechać tu ostatnim metrem.
W drzwiach mego pokoju znalazłam kartkę:
     

Miła Pani! Właścicielka „Bojarina” pragnęłaby posłuchać, jak Pani śpiewa. Będzie czekała w „Szeherezadzie” przy ulicy de Li?ge o godzinie 0:30. Wiem, że potem ma Pani przesłuchanie w „Carewiczu”. Ba! Trzeba będzie jakoś to pogodzić. Łączę pozdrowienia i trzymam kciuki.
     Jacek P.

     

Coś podobnego! Kto to jest, u licha, ten jakiś Jacek P., skąd zdobył mój adres? Co to wszystko ma znaczyć i co ja mam robić? Przecież nie zdołam być w dwóch miejscach niemal równocześnie.
Mój Boże! Przecież „Szeherezada” to ten słynny kabaret znany mi z powieści Remarque’a! Istnieje więc naprawdę, nie jest tylko wytworem fantazji pisarza! Co za cudowny zbieg okoliczności – cieszyłam się. – A może ktoś żartuje sobie ze mnie? Chyba powinnam poradzić się Genevi?ve.
Zadzwoniłam i odczytałam otrzymaną kartkę.
– Superbe! – wykrzyknęła moja orędowniczka. – „Bojarin” i „Szeherezada” to najdroższe, najbardziej snobistyczne i najlepsze kabarety cygańskie. Bywanie w nich należy obecnie do dobrego tonu. Jeśli masz szansę dostać się do któregoś z nich, jesteś w czepku urodzona!
– A jeśli to tylko kawał?
– Spróbuj się o tym przekonać. Nawet gdyby tak było, nic nie tracisz. Zdążysz jeszcze na audition do „Carewicza”.
Uczyniłam, jak mi radziła. Nie był to żaden kawał. Rzeczywiście spodziewano się mnie w „Szeherezadzie”.
– Michel Rykow, kierownik artystyczny – przedstawił się szpakowaty, ostrzyżony na jeża mężczyzna. Wprowadził mnie do środka i posadził przy małym stoliku obok orkiestry.
Wysoki, urodziwy (milcz serce!) blondyn podszedł do mnie mówiąc:
– To ja jestem Jacek. Zabawiłem się w detektywa i odnalazłem panią na prośbę szefowej. Skrzypkowie z „Bojarina”, którzy oglądali panią na próbie w „ "Carewiczu", opowiedzieli jej o pani. Ponieważ akurat potrzebuje śpiewaczki do orkiestry bałałajek, prosiła mnie, żebym panią odnalazł.
– Mój Boże, jaki świat jest mały! – Uśmiechnęłam się. – Przecież my się znamy, panie Jacku. Pamięta pan tę rewię międzynarodową, z którą jeździliśmy po Wybrzeżu?
– Naturalnie, że pamiętam. Dlatego z przyjemnością podjąłem się misji odszukania pani. Nie było to takie trudne, jest tylko jeden hotel polski dla stypendystów, na Lauriston.
– Śpiewa pan tutaj? – spytałam patrząc na jego stylizowany ubiór.
– Od niedawna.
Musieliśmy przerwać, bo oto w kabarecie pojawiła się legendarna właścicielka wielu przybytków sztuki. Serce podskoczyło mi do gardła i zaciskałam mocno zęby, żeby nimi nie dzwonić. Była szczupłą, wysoką i zgrabną kobietą w średnim wieku. Miała starannie uczesane włosy. Spojrzała na mnie władczo, ale stopniowo jej twarz, w miarę jak na mnie patrzyła, zaczęła się rozjaśniać przyjaznym uśmiechem. Była w towarzystwie szczupłego, wysokiego bruneta; jak się potem dowiedziałam, szefa orkiestry bałałajek z kabaretu „Bojarin”. Ponieważ Madame nie mogła czekać, powiedziano mi, że zaraz mam wyjść na środek sali i pokazać, co umiem. Dosłownie tak mi powiedziano. Bez żadnej próby ani nawet rozmowy o sposobie wykonania piosenek. Ktoś odebrał mi nuty z rąk, rozłożył na pulpitach i zanim zdążyłam złapać oddech, wybrzmiała przygrywka i trzeba było zaczynać.

 

Pierwszy utwór wykonałam w półśnie, smęciłam jak półtora nieszczęścia, aż dziw bierze, że publiczność nie usnęła. Nie słyszałam zupełnie orkiestry ani siebie, tylko potężne bicie mego zajęczego serca. Mimo to usłyszałam po zakończeniu jakieś oklaski i to dodało mi nieco animuszu. Zaczerpnęłam powietrza i w rytm melodii zaczęłam odgrywać biedną dziewczynę, której strasznie zależy na tym, żeby sprzedać gorące placuszki zwane „bubliczkami”. Tak bardzo poczułam się w jej skórze, aż dosłyszałam zjadliwy szept gdzieś z boku, pochodzący prawdopodobnie z loży szyderców, czyli artystów:
– Ale się zagrała! Robi tu teatr…
Rozwścieczyła mnie ta uwaga i postanowiłam dać z siebie wszystko. Niech wiedzą!
Złapałam nagle kontakt z publicznością i zaczęłam przedzierać się przez gęsty obłok tremy. I jako „Szarlatanka” wzbudziłam entuzjazm sali. Tak mnie to rozzuchwaliło, że na zakończenie zaimprowizowałam jeszcze osiem taktów efektownej czeczotki.
Żartując kiedyś z Geneviève mówiłam, że jeśli przejdę pomyślnie przez przesłuchanie, tekst refrenu „Ja nie artystka, ja szarlatanka” będzie moją dewizą na Paryż.
Sądząc z aplauzu widowni rzecz się dokonała: umarła Artystka, niech żyje Szarlatanka!
Władczyni malowanych lochów „Szeherezady” skinęła na mnie łaskawie wytworną, obleczoną w jedwabie ręką i wskazała mi miejsce obok siebie.
Zasyczało w kąciku dla artystów. Policzki mnie paliły. Czułam się jak we śnie. Piwnice kabaretu, stylizowane na wnętrza bajkowych pałaców Wschodu, mrugały do mnie przyjaźnie dziwacznymi kinkietami. Z loży we wnękach z filarami patrzyły życzliwe oczy publiczności.
Rozmowa zaczęła się milutko i dotyczyła nic nie znaczących spraw. Kiedy już poczułam się rozluźniona, Madame nagle zrobiła się chłodniejsza i jakby nabrała czujności. Jej ładne, nie tknięte makijażem oczy zaczęły uciekać ode mnie spojrzeniem. Przeraziłam się, że może palnęłam w rozmowie jakieś głupstwo i wszystko sobie popsułam. Myliłam się jednak. Nie znałam jeszcze tutejszych zwyczajów i nie wiedziałam, że kiedy zaczyna się rozmowa o pieniądzach, kończą się karesy. W moim przypadku jednak Madame mogła sobie darować wszelką czujność i taktykę, bowiem byłam dziecinnie łatwym partnerem do takich rozmów. Po pierwsze nie miałam zielonego pojęcia o tym, jakie są stawki artystów, po drugie bardziej zależało mi na występach niż na zarabianiu (miałam przecież stypendium), a po trzecie przy relacjach frank-złotówka nawet mało wyglądało na sporo. Przedstawiona propozycja wydała mi się całkiem raisonable – jak powiadają Francuzi – i zaakceptowałam ją. Rozmowa natychmiast odzyskała poprzednią lekkość.

Ustaliłyśmy, że pracę podejmę za dwa tygodnie. Musiałam uzupełnić repertuar i zdobyć kostiumy. Teraz nie nastręczało to już wielkich trudności. Na koniec moja nowa szefowa zaproponowała, żebym pojechała z nią do „Bojarina”. Naturalnie, że chciałam, ale przecież byłam umówiona w „Carewiczu”. Powiedziałam jej o tym. Zdecydowała, że sama to załatwi z madame Philippe. Zadzwoniła do agentki i odbyła z nią burzliwą rozmowę. Spierały się o jakiś procent. Kiedy odłożyła słuchawkę, była lekko zdenerwowana. Poprosiła mnie, żebym nie mówiła madame Philippe, że dotarła do mnie dzięki próbie w „Carewiczu”. Obiecałam, że dostosuję się do jej prośby.
     
     
Wydawnictwo Axis Mundi /F.N.