Czy jakieś wypowiedziane bądź napisane przez pana słowa coś zmieniły?

Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym.

Jak pan sądzi, czy to, że w księgarniach pojawi się książka o Marku Edelmanie, nie pierwsza zresztą poświęcona pańskiej osobie, może mieć wpływ na cokolwiek?

Nie sądzę.

Po co zatem taka książka?

Nie wiem. Zrobili ją dziennikarze, nie ja.

Można ją odczytywać jako rodzaj pomnika, który został panu wystawiony za życia. Czy odbiera pan to w ten sposób?

Nie sądzę. Widziałem tylko fragmenty na początku, a potem tego nie oglądałem. A w ogóle to jest papierowa książka. Jest w niej to, co dziennikarze wyczytali z papieru. Kiedy ktoś robi coś z papierów, a jest fachowcem, to albo czyta dobrze, albo czyta źle. Poza tym czyta to, co widzi i to, co sam myśli. To są przeważnie zdania dziennikarzy, tych, którzy robili tę książkę. To jest ich fach.
Ja tej książki ani nie redagowałem, ani nie miałem z nią wiele wspólnego. Autorzy byli u mnie raz przez dwie czy trzy godziny. A może dwa razy? Na swoją odpowiedzialność zrobili książkę o tym, czym jest człowiek i jak go widzą inni. Czy to jest prawdziwe czy nie, to nie ma znaczenia.

Dlaczego nie ma znaczenia to, czy słowa są prawdziwe czy nie?

Myślę, że oni nie kłamią, ale, wie pani, papierowy człowiek to jest zupełnie co innego niż żywa osoba.

Sam pan czasami coś pisze. To są listy otwarte, słowa wsparcia dla różnych ludzi...

No tak, ale czy to działa? Czasami tak, a czasami nie. Wie pani, jak to jest: nie chodzi o słowa. Pewne myśli trafiają do ludzi, a pewne nie. Tak to jest. Nie mogę pani powiedzieć, czy ta książka trafi do ludzi czy nie.


Czy pana zdaniem trafia pan do ludzi?

To zależy od sytuacji, od zagadnienia, od tego, jakie jest zainteresowanie, bo przecież do ludzi trafić jest dosyć trudno, szczególnie w kraju, gdzie jest pełna wolność i ludzie mają różne zdania. W jednej rzeczy można trafić do społeczeństwa: w działaniu, jeśli społeczeństwo jest z tobą. Ale jak nie jest z tobą, to jest to na wiatr.

Jednym z działań, które pan podjął, było stworzenie w Łodzi pierwszego ośrodka diagnostycznego nowotworów piersi u kobiet.

Wałęsa miał milion dolarów z jakiejś amerykańskiej nagrody i dał te pieniądze na fundację zdrowia*. Już nie pamiętam, jak te sprawy się toczyły, to było przecież sporo lat temu. Prawdopodobnie był przetarg na sprzęt, kupiliśmy aparaturę i tak to się zaczęło. Wydaje mi się, że pierwsze aparaty stanęły w Warszawie. A może w Łodzi? Były tu i tu. Od tego zaczęła się wielka akcja profilaktyki, przecież państwo nie miało wtedy mammografów. To my je wprowadziliśmy. Konsultowaliśmy się z ośrodkiem onkologicznym, ale dzięki temu, że mieliśmy pieniądze, sami decydowaliśmy, co znajdzie się w ośrodku i kto będzie w nim pracował. Potem zrobiliśmy wielką poradnię onkologiczną w Legnicy. Kupiliśmy od Rosjan, którzy wtedy opuszczali Polskę, dom za grosze. Już nie pamiętam... Za dziesięć tysięcy złotych?... Dzisiaj funkcjonuje w nim wielki ośrodek nie tylko raka piersi, ale w ogóle ośrodek diagnostyki onkologicznej. Pani**, która go prowadzi z ramienia naszej fundacji od samego początku, jest świetnym specjalistą. Centrum rozwinęło na całe województwo. To jest wielka rzecz.

Jak to się stało, że pan - kardiolog, zajął się tworzeniem właśnie tego typu poradni?

Lekarz nie jest od jednego kawałka człowieka. Jeśli nie widzi się człowieka jako całości, to jest to do niczego. Maszyny, które teraz decydują o życiu, wtedy były tylko jakąś mrzonką. Zresztą nie wiem, czy to jest dobre, ale tak jest. Biurokracja, która na tym urosła, jest przeraźliwa. Ginie człowiek, a zostają maszyny, to jest pewne.

Jak broni się pan przed biurokracją?

Nie trzeba na nią zwracać uwagi. Właściwie szpitalnictwo nie zmieniło się od stu lat. Takie, siakie czy inne formy, to nie ma znaczenia. Najważniejsze, żeby człowiek, który przychodzi do lekarza, był leczony. Żeby zawsze miał pomoc, kiedy jest zagrożenie i potrzeba. I to wprowadziliśmy w naszej poradni. Potem zrobiliśmy oddział operacyjny i tak dalej. Żeby chora, u której rozpoznaje się raka piersi, nie czekała trzy miesiące i nie denerwowała się, tylko szła od razu na oddział. Staraliśmy się to robić jak najlepiej.

W jednej z książek, do której napisał pan posłowie, zamieścił pan takie zdanie, że człowiekowi o wiele łatwiej jest wybierać zło niż dobro. Jak pan sądzi, dlaczego tak się dzieje?

Człowiek ma taką naturę. Człowiek to nie jest dobre zwierzę. Żyje tylko dlatego, że zniszczył wszystkich innych konkurentów. Ma to we krwi. Przecież widzi pani, co się dzieje, na przykład w dzisiejszej polityce: konkurenta trzeba zniszczyć, wszystko jedno jak, nawet billboardami, czy jak się nazywa to usiasiusia i tak dalej. To jest upadek obyczajów, upadek człowieka i jego moralności.

Jak w takim razie panu udaje się wybierać dobro?

Każdy wybiera to, co uważa za najlepsze. Ja wybrałem to, co wybrałem. Jak się ma charakter i nie chce się odejść od swoich zasad, to tak się pracuje. Nie to, że wymyśla się i mówi. Albo się robi, albo się nie robi.

Rozmawiała Magdalena Walusiak


*Społeczna Fundacja Solidarności została zarejestrowana w 1989 r., a pieniądze na jej działalność przekazał m.in. Kongres Stanów Zjednoczonych.
**Dorota Chudowska, dyrektor Ośrodka Diagnostyki Onkologicznej od 1992 r.