Pułkownik Aleksander Makowski to legenda polskiego wywiadu. Syn szpiega, wychowany w Londynie oraz Waszyngtonie, stypendysta Harvardu i absolwent szkoły wywiadu w Kiejkutach. Nikt przed Makowskim nie opowiedział aż tyle o pracy polskich szpiegów od kuchni. Z Aleksandrem Makowskim rozmawiają autorzy książki – Paweł Reszka i Michał Majewski.
Kiedyś pytaliśmy Cię, kim był Twój ojciec. Odparłeś: „Jak to kim? Szpiegiem!”.
Bo to prawda. Był wiceszefem wywiadu, rezydentem w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych.
Gdy koledzy z podwórka w Warszawie pytali, coś mówiłeś robi tata?
Tata jest dyplomatą. W to wierzyłem.
A Ty kim chciałeś wówczas być?
Oczywiście dyplomatą. To było ciekawe, no i z tym mi się kojarzyło całe dotychczasowe życie.
Rodzice wyjeżdżają (na placówkę do Egiptu), a ty zostajesz w Polsce…
Tak, zostaję w Polsce i idę do szkoły wywiadu.
Kto z wywiadu się po Ciebie zgłosił?
(śmiech) Ojciec. Szkoła wywiadu właśnie powstawała. To miał być pierwszy rocznik. Ojciec zapytał, czy „chcę się zapisać do klubu”.
„Jak wiesz, jestem oficerem wywiadu i czuję się w obowiązku przedstawić ci taką propozycję. A jeżeli nie, to będziesz sobie robił po studiach coś innego”. - Twoja odpowiedź jest raczej jasna.
Gdy się ma dwadzieścia jeden lat, to trudno odpowiedzieć „nie” na taką propozycję. Ojciec zapewnił, żebym czekał spokojnie, ktoś się odezwie. No i ten ktoś zadzwonił. Umówiliśmy się na Rakowieckiej, przed wejściem do siedziby wywiadu. Zaczęły się rozmowy, testy.
Chcieli mieć pewność, że nie przyjmują wariata albo kogoś nadmiernie agresywnego?
Być może. Pamiętajcie jednak, że to był tylko wstęp. Potem przez cały okres nauki byliśmy pod stałą obserwacją. W szkole mieliśmy absolutnie swobodny dostęp do alkoholu. Mogliśmy pić, a nasi nauczyciele mogli sobie popatrzeć, ile pijemy, jak pijemy oraz jak zachowujemy się po spożyciu. Jeśli ktoś ma tendencję do świrowania, to najlepiej widać to po alkoholu.
Występowaliście pod swoimi nazwiskami?
Nie. Przed wyjazdem każdy przyjął nazwisko legalizacyjne – czyli wymyślone, pod którym miał występować przed całą szkołą.
Czego was uczono?
Szkoła przygotowała dla nas skrypty dotyczące pracy operacyjnej. Świeżutkie, prosto z drukarni, widać, że napisane na potrzeby naszego kursu. Dotyczyły technik wywiadowczych. W jednym z budynków była wielka aula na kilkaset osób. Przyjeżdżali do nas goście specjalni, którzy robili nam wykłady. W tym samym budynku była też duża sala gimnastyczna, sale wykładowe oraz laboratorium językowe.
Opowiedz o najciekawszym. Jak was uczono pracy operacyjnej?
Jak wspomniałem, to był cały blok tematyczny, najważniejszy. Techniki werbowania agenta, rodzaje agentów. To było bardzo szczegółowo omawiane. Później, po pierwszych trzech miesiącach, zaczęły się ćwiczenia.
Ćwiczyliście też werbunek?
Tak. Należało się spotkać z doświadczonym kolegą. On grał wyznaczoną rolę. Twoim zadaniem było namówienie go do współpracy. Miałeś na to dwie, trzy godziny.
Czy w szkole prezentowano wam gadżety szpiegowskie?
Głównie ukryte magnetofony, ukryte aparaty fotograficzne, kamery. Oczywiście miało to inne gabaryty niż dziś. To były na przykład teczki. W nich były zamontowane te urządzenia. Trzeba było trochę poćwiczyć, żeby odpowiednio ustawiać obiektyw kamery lub aparatu.
Jak wyglądał wydział amerykański, gdy stawiliście się tam do pracy?
Po latach gomułkowskich ten wydział wyglądał słabo. Był naczelnik, jego zastępca i trzech, może czterech oficerów. Nas trafiło tam drugie tyle naraz. Każdy dostał jakieś sprawy do obsługiwania i pod okiem starszych kolegów zaczęliśmy się wciągać w robotę.
A kim byłeś dla znajomych i sąsiadów? Co ich zdaniem robiłeś? Czym się zajmowałeś?
Pracowałem w MSZ.
Broń dostałeś?
Każdy dostał broń przydziałową.
Jaki był główny obszar zainteresowania wywiadu w USA? Technologie, polityka, Polonia?
Wszystko. Polityka, kwestie gospodarcze, naukowo-techniczne i oczywiście problematyka polonijna. To był cały przekrój. Nasz wydział zajmował się koordynacją działań na terenie Stanów Zjednoczonych. Wywiad naukowo-techniczny był zainteresowany różnymi ważnymi obiektami w Ameryce, takimi jak Los Alamos czy Dolina Krzemowa. Co ciekawe, w pierwszej połowie lat 70. jednym z głównych, mocno drążonych tematów były kwestie pożyczek. Na jakich warunkach dostaniemy pożyczkę, jakie będzie oprocentowanie, jakie zasady. To była sprawa istotna i wywiad zdobywał tu informacje.
I co Cię czekało w Warszawie po powrocie z Harvardu?
Myślałem, że sobie usiądę i przez najbliższy rok napiszę doktorat, do którego miałem wszystkie materiały. I jeszcze jedna ważna rzecz. Jak wróciłem z Harvardu w czerwcu, to się ożeniłem z dziewczyną, którą poznałem w 1968 roku. A pod koniec sierpnia zadzwonił naczelnik, żebym natychmiast zameldował się w wydziale. Przyszedłem i dowiedziałem się, że za dwa tygodnie mam jechać do Stanów Zjednoczonych jako drugi sekretarz w misji przy ONZ. Dosłownie za dwa tygodnie.
Od razu wpadłeś w młyn?
Roboty było od cholery, bo na sesję przyjeżdżała cała delegacja z Polski. I ze strony stałego przedstawicielstwa ktoś musiał to wszystko obsługiwać.
Dostałeś jakąś działkę wywiadowczą do uprawy?
Tak, przede wszystkim amerykańskie służby specjalne, czyli CIA, FBI, no i tematy gospodarcze, głównie zadłużenie Polski i dostępność nowych kredytów.
Rozmawiali Paweł Reszka i Michał Majewski
Komentarze (0)