Zamówiłam ją ze względu na nazwisko autora, bo z żeglarzami, potyczkami na morzu i buntami na pokładzie moje zainteresowania mają tyle wspólnego, co tata dilera z piosenki Kazika z mercedesami („czyli nic”). Po przeczytaniu „Sprawy Wagera” jestem przekonana, że Grann potrafiłby zaciekawić mnie wszystkim, gdyby przepisał książkę telefoniczną, zarywałabym noce, przewracając kolejne strony. Na razie mamy jednak pasjonującą opowieść o życiu na morzu w połowie XVII wieku, o gigantycznych żaglowcach, które autor nazywa „drewnianym światem” - i jest to narracja w moim ulubionym gatunku typu „wszyscy przecież wiemy, że maszty, pokład i beczka rumu, ale jak te okręty funkcjonowały TAK NAPRAWDĘ?”.

Sprawa Wagera
Sprawa Wagera
4.5/5
42,99 zł

54,99 zł - cena sugerowana przez wydawcę

Mamy rok 1739. Wielka Brytania i Hiszpania po raz kolejny wypowiadają sobie wojnę na morzach i oceanach. Idiotycznym do niej pretekstem jest rzekomo obcięte ucho jednego z angielskich dowódców, naprawdę chodzi o pieniądze, jak zawsze.

Na hazardowym stole świata znajdują się zamożne kolonie i prowadzące do nich szlaki handlowe. Flota hiszpańska dominuje w większości potyczek, broniąc nowych zdobyczy, Wielka Brytania chciałaby wyrwać coś dla siebie, ale nie bardzo ma zęby, mówiąc obrazowo (i tym razem nie chodzi o szkorbut). I chociaż to właśnie żeglarze z Albionu będą w przyszłości kojarzyć się z panowaniem nad oceanami, admirałem Nelsonem, Kompanią Wschodnioindyjską i tak dalej, na razie okręty Jego Królewskiej Mości radzą sobie średnio. I tu przechodzimy do specyfiki „drewnianego świata”. Po pierwsze, okręty wojenne nie były, jak mi się wydawało na skutek przedawkowania „Piratów z Karaibów”, trochę większymi odpowiednikami statków turystycznych do obwożenia gawiedzi po Zatoce Puckiej. To naprawdę były mikro-światy, wymagające nieustannej konserwacji, napraw, pielęgnacji (jeden z cieśli ocenił, że długość życia takiej jednostki wynosiła zaledwie 14 lat, a i to pod warunkiem, że po każdym dłuższym rejsie przechodziła kapitalny remont w doku).

Na wyprawy wojenne płynęli nie tylko żołnierze: statek stanowił odbicie klasowego społeczeństwa. Dowodził nim cywilny kapitan, pod jego rozkazami pracowali oficerowie marynarki i setki zwykłych marynarzy, ale też obsługa techniczna: lekarze, cieśle i ich pomocnicy, kucharze, specjaliści od dział i amunicji, kowale, rusznikarze. Do tego oczywiście wspomniani wojskowi pod własnym dowództwem, niemalże równym kapitanowi, ale nie do końca. Długie rejsy wymagały oczywiście potężnej aprowizacji, pod pokładem znajdowały się żywe zwierzęta i pasza dla nich (niezbyt przyjemny był fakt, że one jako pierwsze trafiały za burtę, kiedy okręt musiał zwiększyć prędkość w wyniku działań wojennych lub zwrotność na skutek sztormu).

Trudy życia na morzu były znaczne: wyprawy ciągnęły się latami, biorący w nich udział marynarze musieli mierzyć się z żywiołami, głodem, chorobami (jesteśmy w czasach, kiedy natura rozprzestrzeniania się infekcji jest nadal niejasna, więc w zatłoczonych przestrzeniach pod pokładem łatwo o wybuch epidemii, nikt nadal nie wie, że błyskawicznie rujnujący ciało i umysł szkorbut powoduje brak witaminy C, a więc owoców i warzyw w diecie). Nie można zapomnieć też o tym, że okręty zasadniczo brały udział w działaniach wojennych, można było więc spłonąć, zostać rozerwanym przez kulę, przebitym drzazgą czy zatopionym wraz z całą jednostką. Utrzymanie porządku i wysokiego morale w takich warunkach nie było łatwe. Obowiązywało bezwzględne posłuszeństwo, a próby dyskutowania z rozkazami kapitana kończyły się śmiercią (oczywiście po szybkim, uczciwym procesie).

Ta ostatnia kwestia była kluczowa w przypadku sprawy Wagera. Jego kapitan, David Cheap, od zawsze marzył o awansie. Kiedy wreszcie udało mu się zająć najwyższe stanowisko podczas wyprawy wojennej floty pod dowództwem uwielbianego przez Cheapa kapitana George’a Ansona, był gotów zrobić wszystko, żeby potwierdzić swoje kompetencje. Niestety, zaplanowana jako pokaz siły wyprawa od początku miała szalone założenia, na przykład opłynięcie przylądka Horn w porze roku, która zupełnie nie nadawała się do podjęcia takiego ryzyka, i zaskoczenie Hiszpanów po drugiej stronie Pacyfiku.

Do przylądka załogi dopływają w fatalnym stanie, przetrzebione chorobami, szkorbutem, przekonane o beznadziejności misji. Flotylla rozprasza się we mgle i kolejnych nawałnicach, mający do dyspozycji mniej niż ⅓ z potrzebnej do obsługi okrętu załogi Wager rozbija się o skały (w pewnym momencie zdesperowany Cheap używa jako żagli… marynarzy, którzy mają za zadanie łapać wiatr we własne ciała). Wrak utyka między skałami w pobliżu jałowej wyspy u wybrzeży Patagonii. Rozbitkowie docierają na ląd, ale szybko przekonują się, że nie ma tu praktycznie nic do zjedzenia: ani bujnej roślinności, ani zwierzyny, problem stanowi nawet znalezienie drewna na opał czy zbudowanie szałasu. Niektórzy radzą sobie w tej sytuacji gorzej, niektórzy lepiej. W drugiej grupie znajduje się działomistrz Bulkeley, obdarzony naturalna charyzmą i dużą dozą rozsądku. Jednak na wyspie nadal obowiązuje hierarchia i wszyscy muszą podporządkować się dziwacznym pomysłom kapitana Cheapa, który - w jednej koszuli i ledwo żywy - nadal marzy o ściganiu hiszpańskich galeonów. A jeżeli ktoś nie chce ich ścigać - cóż, sąd tylko na to czeka. Grupa działomistrza nie jest zachwycona wizjami Cheapa i postanawia na własną rękę uwolnić się od potwornej wyspy i honorowego kapitana.

Tu przerwę, żeby nie zepsuć wam wszystkich niespodzianek. Dodam tylko, że „Sprawa Wagera” to absolutnie porywające szkice biograficzne załogi. Znajduje się wśród niej dziadek przyszłego poety lorda Byrona, John, którego zapiski pozwalają zrekonstruować niektóre aspekty wyprawy, ale - i to jest najciekawsze - dziennik prowadzi także działomistrz Bulkeley, który potrafi pisać i znajduje w tym ogromną przyjemność. Jego notatniki to absolutny fenomen i wyjątek, zazwyczaj notowanie przemyśleń było domeną dżentelmenów. Zwyczaj zapisywania wydarzeń dnia pozwolił także… Ale już się uciszam! Ani słowa więcej.

Na koniec składam gratulacje tłumaczowi książki, Piotrowi Grzegorzewskiemu. „Sprawa Wagera” to masa specjalistycznego słownictwa, żargonu, relacji z epoki - ani razu nie miałam wrażenia, że coś zgrzyta w języku i że powinnam ściągnąć Granna w oryginale, żeby cieszyć się w pełni lekturą. Potrójny wiwat, czapki w górę i salut z działa dla tego pana.

Więcej artykułów znajdziecie w pasji Czytam.