„Problem z opowieściami polega na tym, że są jak powój, który musi się wić i pełzać, zanim dotrze na czubek tyczki” – mówi Iskander Garncarz, jeden z bohaterów „Ptaków bez skrzydeł" brytyjskiego pisarza Louisa de Bernières (tłum. Marek Fedyszak).
Zgodnie z tą maksymą, powieść, po którą mam nadzieję sięgniecie, wije się przez ponad 700 stron. Obserwowanie tego powoju jest fascynujące i wciąga na długie godziny.
W Eskibahçe wszyscy są w domu
Zaczynamy w Eskibahçe, niewielkiej (i fikcyjnej) miejscowości w nad Morzem Egejskim. Jest początek nowego stulecia, ludzie żyją raczej spokojnie, choć nie brakuje sąsiedzkich swarów, tragedii i smutku. W Eskibahçe obok siebie mieszkają muzułmanie i chrześcijanie, i choć ich wzajemne relacje nie są idealne, to nic nie zwiastuje tragedii. „Wiedzieliśmy, że naszych chrześcijan nazywano czasem Grekami, chociaż my często wyzywaliśmy ich od psów i niewiernych, tak dla formalności lub z uśmiechem, podobnie jak oni z uśmiechem lekceważąco wyrażali się o nas. My określaliśmy siebie mianem Otomanów bądź Osmanów, oni zaś nazywali nas Turkami, żeby nas obrazić”, mówi Iskander Garncarz. Imam i pop.
Choć religia dzieli, to gdy rodzi się Filotea, w jej domu – zgodnie z tradycją – kobiety rozwieszają zarówno egzemplarze Biblii i Koranu. A także niebieskie koraliki i ząbki czosnku. Tradycyjne wierzenia mieszają się z nakazami wielkich religii. Świat pełen jest duchów, rozmów ze zmarłymi i obyczajów, których nikt nie podważa. Jak i tego, że chrześcijanie mogą żyć razem z muzułmanami. „Rodzice Filotei wyznawali chrześcijaństwo, ale wówczas byliśmy bardzo wymieszani i jeśli pominąć szatańskie tyrady kilku narwańców, którym raki uderzała do głowy, żyliśmy razem w należytej harmonii”, stwierdza najlepszy gaduła w tej powieści, czyli Iskander.
W jakim języku mówi Bóg?
Filoteą zachwyca się cała miejscowość. Tuż po narodzinach – mimo, że jej rodzice byli chrześcijanami – odwiedził ją nawet imam Abdulhamid Hodża. Złożył pocałunek na dłoni niemowlęcia. Ludzie mówili, że w miejscu pocałunku pozostawił „święte piętno". Filotea wyrośnie na kobietę dobroduszną, próżną i – wciąż – piękną. Jak przystało na epicką powieść o małych i wielkich tragediach, choć życie Filotei zapowiadało się na usłane płatkami róż, los postanowił z niej zakpić. Wszystko przez miłość.
Mała Filotea będzie miała kilku przyjaciół. Dzieci – jak to dzieci – są niewinne. Nie patrzą na przyjaciela z podejrzliwością, tylko dlatego, że ten chodzi do szkoły, zamiast uczyć się Koranu. „Nie wiedziałem, że Bóg mówi w jakimś języku”, mówi młody chrześcijanin, gdy jego przyjaciel przekonuje go, że Bóg mówi po arabsku. Jednak i między dziećmi powoli będą wyrastać mury.
Był sobie chłopiec…
Pierwsza część „Ptaków…” to opowieść o pozornej zgodzie – żona imama jest zaprzyjaźniona z chrześcijanką, a chrześcijański chłopiec uczy muzułmańskiego przyjaciela czytać i pisać. I tylko w tle pojawiają się bunty, rewolucje i walka o nowy porządek. A wszystko za sprawą pewnego chłopca.
Kilkanaście lat przed przyjściem na świat Filotei, „daleko od Eskibahçe, za Dodekanezem, po drugiej stronie Morza Egejskiego, rodzi się człowiek przeznaczony do wielkich rzeczy”. Dzieje się to w Salonikach, gdzie mieszkają „Frankowie” o europejskich korzeniach oraz Żydzi, z których połowa przeszła na islam. Dziecko przychodzi na świat w miejscu, w którym już kiełkują ziarna nacjonalizmu. „Bułgaria dla Bułgarów”, „Serbia dla Serbów” – tych haseł jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt nie pisał na murach. Jednak knowania mocarstw i słabość osmańskiego imperium sprawiają, że – jak pisze narrator „Ptaków...” – przekreślona zostaje „długa historia współistnienia i współzależności”. Jednym z tych, którzy do tego doprowadzą, będzie dziecko o imieniu Mustafa. Wybrany. Później zostanie mu nadany przydomek „Kemal” – „doskonałość”. Cóż – los tak chciał.
W Eskibahçe nie jest idealnie
Kobieta, której matka jest podejrzana o otrucie rodziny, musi wykopać jej zwłoki, by – zgodnie z przesądem – sprawdzić, czy ciało się rozłożyło. Gdyby wykopała coś więcej niż tylko kości – zmarła zostałaby uznana winną.
Podejrzana o cudzołóstwo kobieta najpierw jest linczowana przez tłum, potem wysłana do miejscowego burdelu.
Miejscowy pijak niemal nie doprowadza do pogromu na Ormianinie, a brat musi zabić siostrę, by uratować honor rodziny.
Jednak życie płynie dalej. Dopiero I wojna światowa wywróci wszystko do góry nogami.
Wielka powieść z wielkimi ambicjami.
De Bernières doskonale – zwłaszcza w pierwszej części – łączy dramat z komedią. Jego bohaterowie są niezwykle błyskotliwi, zabawni, doskonale opowiadają historie z przeszłości. Jednak nadejście wojny sprawi, że nie będzie już tyle miejsca dla żartu.
Razem z bohaterami „Ptaków...” poznajemy okropności wojny. Świetnie napisane są listy Karatavuka – jeszcze kilka lat temu jednego z dokazujących w Eskibahçe chłopców – spod Gallipoli, gdzie miała miejsce jedna z największych bitew I wojny światowej. Wciąga tragiczna historia Filotei, ale jednak książka traci na sile, gdy autor więcej uwagi zaczyna poświęcać życiu Mustafu Kemala, czyli Ataturka. Nadmiar dosłowności i niemal podręcznikowego wykładu, czytelników przyzwyczajonych do wspaniałego gadulstwa pierwszej części książki, może rozczarować.
Kilkadziesiąt rozdziałów, ponad 700 stron, liczni narratorzy, setki bohaterów i opowieści. „Ptaki bez skrzydeł” to zdecydowanie ambitne założenie. I powieść, z której naprawdę wiele można się dowiedzieć o historii i zwyczajach sprzed ponad stu lat. Nie jest pozbawiona wad – De Bernières próbuje być Garcią Marquezem i nie zawsze mu to wychodzi. Najlepiej sprawdza się, gdy snuje opowieści, najmniej – gdy próbuje nam wbić do głowy, że kiedyś to było lepiej, ale się popsuło. Mimo to – bardzo polecam, bo może i niekiedy musimy sobie wbić do głowy, że wielkie idee łatwo prowadzą do wielkich tragedii.
Więcej artykułów o książkach znajdziecie w pasji Czytam.
Komentarze (0)