Żyjemy w trudnych czasach dla fanów i fanek – kiedy obejrzałam po raz pierwszy „Wielki Błękit”, był rok 1997 i mogłam sobie najwyżej wyciąć z gazety z programem telewizyjnym maleńkie zdjęcie Jeana Reno. Nie wiedziałam wtedy, że Luc Besson poślubił szesnastolatkę i że upodobanie do młodych dziewcząt to stała cecha jego charakteru, przejawiająca się w także w twórczości („Leon zawodowiec” miałby o wiele mroczniejszy wydźwięk, gdyby nie protesty Jeana Reno i rodziców Natalie Portman).
Kiedy czytałam „Cień szansy”, nie wiedziałam o tym, jak skutecznie Borroughs unikał procesu o spowodowanie śmierci żony. Dziś wiadomości o nieakceptowalnych zachowaniach gwiazd ekranu, estrady, pióra i tak dalej obiegają internet z prędkością błyskawicy, dzieląc fanów, fanki i nie tylko. Woody Allen, Kevin Spacey, Roman Polański, Neil Gaiman, Amanda Palmer, J. K. Rowling. Twórcy/twórczynie są równie znani z wypowiadania się w mediach społecznościowych, co z artystycznych dokonań. Mamy do czynienia nie tylko z dziełem, ale także z jego autorem/autorką oraz całą rozpiętością sytuacji, budzących skrajne emocje. Czy można kochać małego czarodzieja, z którym spędziło się dzieciństwo, ignorując transfobiczne wybryki jego autorki? Czy można podziwiać filmy reżysera, który niszczył psychicznie występujące w nich aktorki? Czy chcemy karmić swoim śmiechem komika obnażającego się w garderobie przed koleżankami po fachu? I jak nadal śpiewać „Billie Jean was not my lover”, skoro wiemy co się działo w willi Michaela Jacksona? A co ze starszymi tekstami kultury – czy możemy przyjąć, że „takie były czasy” i uwielbiać Picassa, przegryzając go Hemingwayem?
Na te pytania próbuje odpowiedzieć Claire Dederer. Autorka „Potworów” (w przekładzie Doroty Konowrockiej-Sawy) jest amerykańską dziennikarką, eseistką, krytyczką literacką i w niniejszej książce próbuje pogodzić tę perspektywę ze spojrzeniem „zwykłej” odbiorczyni muzyki, filmu i sztuki na dzieła twórców uznawanych powszechnie za genialnych, a obecnie mierzących się z zarzutami o mizoginię, seksizm czy wręcz kryminalnymi zarzutami o molestowanie/gwałty na fali ruchu #metoo. Twórcy znikają i powracają, wydają oświadczenia, stają przed sądami, a my mamy w głowach mętlik. Ale - kim jesteśmy „my”? Dederer pisze, że jej wielkim, niespełnionym i niemożliwym chyba do zrealizowania marzeniem było zawsze napisanie biografii publiczności, ale obecnie widzi złożoność tej kategorii. Bo dlaczego właściwie widzom płci męskiej miałby przeszkadzać „Manhattan”? Przecież każdy facet chciałby mieć nastoletnią kochankę, tylko obecnie nie do końca wypada się do tego przyznawać (ta teza Dederer lekko mi nie leży, ale w sumie nie jestem każdym facetem). O kwestii reprezentacji mniejszości seksualnych, etnicznych etc. w kanonie arcydzieł nawet nie ma co wspominać. Czy białym, starym facetom przeszkadza niedobór kolorowych transek w literaturze? Jak zdefiniować publiczność?
Autorka zajmuje się następnie kwestią kanonu tekstów kultury i związaną z nim kategorią geniusza, która, niespodzianka, obejmuje głównie narcystycznych mężczyzn, zostawiających za sobą i swoją sztuką spaloną ziemię relacji społecznych i rodzinnych. Geniuszowi wolno więcej. Dlatego Hemingwaya będziemy pamiętać jako archetypicznego niemalże pisarza (Dederer pisze, że w angielskim jego nazwisko można traktować jako metonimię pisarskiego fachu), a nie jako chorego psychicznie alkoholika, Picasso to męski geniusz pędzla i marketingu, a nie toksyczny partner, doprowadzający partnerki do załamań i gaszący papierosy na ich twarzach. David Bowie - wielki muzyk, co z tego, że sypiał z nastolatkami. I tak dalej. Przekroczenie norm jest w naszych oczach wręcz warunkiem genialności - być może Duchamp był lepszym artystą niż Picasso, ale czy ktoś pamięta jego twarz? (to znowu średni przykład, bo Duchamp też paskudnie żerował na kobietach, ale tego autorka zdaje się nie wiedzieć).
Jak nietrudno się domyślić, w związku z tym w szufladce genialności nie mieszczą się kobiety (faktycznie, kiedy teraz próbuję roboczo wyszukać we własnej, sfeminizowanej przecież głowie, artystkę której byłabym skłonna przyznać taki status, mam olbrzymi problem). Dlaczego? Bo kobiety mają się w normie trzymać, a nie ją przekraczać, w dodatku na ich twórczości zawsze będzie kładło się cieniem życie rodzinne, na przynajmniej dwa sposoby. Po pierwsze, mężczyzn nie rozliczamy, przynajmniej rutynowo, z porzucanych dzieci, żon itp. Kobiety - jak najbardziej. Wspomniany już Picasso mógł mieć cały szereg kochanek, żon i potomstwa, ale Doris Lessing, zostawiająca dwójkę dzieci w RPA, a zabierająca do Anglii jedno, ulubione? Podejrzana istota. Whitney Houston, opuszczająca córkę na długie miesiące albo przeciwnie, zabierająca ją w trasę koncertową? Niedobrze. Dwa: kobiety, świadome tej stygmatyzacji, nie są w stanie wywalczyć dla siebie przestrzeni do tworzenia. Czy można wpadać w szał uniesień, a potem wracać do domu i gotować obiad, i tak przez dwadzieścia lat? Niezbyt, a nawet jeśli, to cena jest wysoka - prawdopodobnie nigdy nie poczujesz się dobrą matką, dobrą partnerką ani dobrą artystką. Lepiej od razu zrezygnować albo z macierzyństwa, albo ze sztuki.
Mogłabym tak rozpisywać każdy rozdział, bo każdy jest wspaniały (szczególnie te o artystach i artystkach, którym „przytrafił” się antysemityzm oraz esej o „Lolicie” i odróżnianiu artysty od artysty-zboczeńca). Jest to świetnie napisana książka, pełna informacji, ale to w zasadzie bonus do jej podstawowej wartości, którą jest tworzenie ram dla myślenia i dyskusji o zjawisku szumnie nazywanym „cancel culture” i budzącym panikę (Dederer pisze, że głównie u tych, którzy mają coś za uszami). Ten aspekt dyskusji publicznej jest wyjątkowo kulawy i przesiąknięty wyziewami „chłopskiego rozumu”, dlatego uważam, że „Potwory” trzeba koniecznie czytać, nie tylko ze względu na nowe argumenty do internetowych potyczek, ale przede wszystkim ze względu na przyjemność obcowania ze świetnymi, dającymi do myślenia esejami.
Więcej artykułow o książkach znajdziecie w pasji Czytam.
Komentarze (0)