Rok 2020 zapamiętam jako okres intensywnego siedzenia w domu, przeplatany histerycznymi niemalże zachwytami każdym kontaktem z przyrodą. Uratowała mnie działka, bliskość Wisły, wakacyjny wyjazd w Beskidy, gdzie mogłam egzaltować się każdym dzwonkiem, jaskrem i dziurawcem. Może dlatego też szczególnie mocno zostaną mi w pamięci lektury przyrodnicze. Obecnie dotykam z czułością wydanego przez Dwie Siostry „Fungarium”, pod ręką mam „Ptaki i ich pióra” Britty Teekentrup i drugi tom przygód Davida Attenborough w świecie, w którym przyroda wydawała się niewyczerpana, niezniszczalna i wieczna. Na pewno będę wracała do „O czasie i wodzie” Andri Snaer Magnasona, który otworzył mi oczy na wiele aspektów hmm, gospodarowania naturą. „Gospodarowanie naturą” nie jest sformułowaniem ładnym ani romantycznym, natomiast bardzo adekwatnym w dzisiejszych czasach i Magnason przedstawia rozmaite konsekwencje takiego pojmowania świata. Aspekt praktyczno-apokaliptyczny: czy możemy mieć pewność, że spływające z Himalajów rzeki, dostarczające wodę miliardom ludzi, zawsze będą płynęły swoimi korytami? Kiedy stopnieją lodowce, w Chinach zacznie brakować wody. Jak realna będzie wtedy groźba zerwania paktów granicznych między Indiami, Chinami i Pakistanem w celu skierowania nurtu rzeki w stronę Państwa Środka? Jakie będą tego skutki? W tej chwili taki scenariusz wydaje się wyjęty z hollywoodzkiego thrillera, autor zapewnia, że jest jak najbardziej realny. Ale Magnason przygląda się też „gospodarskiemu” podejściu bliższemu naszego życia na przykładzie rodzinnej Islandii. „Nietknięte, mało uczęszczane i niezbadane tereny uznano za niewiele warte, niegodne ochrony, dowodzące raczej niepopularności i bezcelowości takich działań. Jeżeli natura nie miała dość dużej, wymiernej biznesowo >oglądalności<, mierzonej na przykład liczbą hoteli, kiosków, stacji benzynowych, autokarów i przewodników, była bezwartościowa. Przyrodę musiało się dać w jakiś sposób wykorzystać, choćby tylko do reklamy samochodu” (przekład: Jacek Godek).

Jednak moją najukochańszą pozycją z listy lektur o naturze jest, nieoczekiwanie, „Podglądając wieloryby. Historia i przyszłość gigantów z głębin” Nicka Pyensona (tłumaczenie: Dariusz Rossowski). Piszę „nieoczekiwanie”, ponieważ wieloryby nigdy mnie nie interesowały. Ani trochę. No są sobie, pływają, są jakby rybą, ale ssakiem, są też bardzo duże i nieładnie na nie polować, zresztą jak na każde zwierzę. Dziękuję, starczy tej wiedzy. Książka Pyensona wysadziła mi głowę w powietrze. Przede wszystkim zrozumiałam, że wieloryby nie są „rybą, ale ssakiem”, tylko SSAKAMI, takimi jak my, które wyszły z wody, a potem do niej wróciły, przystosowując swoje ssacze ciała do życia w morzu. Ich płetwy kryją RĘCE, o budowie podobnej do naszych. O zgrozo, mają też struktury kostne będące pozostałością NÓG, „upakowane głęboko w ścianie ciała”, jak wdzięcznie określa to autor. „Wieloryby nie wykonały jakiegoś fantasmagorycznego kroku wstecz w ewolucji, tylko wykorzystały to, czym dysponowali ich przodkowie jako zwierzęta lądowe, modyfikując wiele struktur anatomicznych i fizjologicznych na potrzeby nowych zastosowań”. Nie wiem jak wy, ale ja jestem tym faktem bez reszty oszołomiona i zafascynowana.

Podglądając wieloryby

Pyenson, geolog badawczy i kurator kopalnych ssaków morskich w Smithsonian Institution w Waszyngtonie, potrafi także w fascynujący sposób opowiadać o wykopaliskach i metodach rekonstrukcji ciała i jego funkcji na podstawie fragmentarycznych szczątków, rozrzuconych po świecie i pieczołowicie zbieranych przez badaczy. Pokazuje także, jak niesamowicie złożony jest ekosystem - banał, ale zastanówmy się nad przemysłowym wielorybnictwem. Wieloryb nie ma naturalnych wrogów, więc polując na walanie nie pozbawiamy nikogo pożywienia. Zjada kryl, ale nadal nie grozi nam inwazja maleńkich żyjątek, które, nieprzetrzebione, szykowałyby się do przejęcia władzy nad światem. A jednak reperkusje wielorybnictwa sięgają o wiele dalej, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. „Wieloryby transportują tony składników odżywczych ze znacznie większych głębokości na samą powierzchnię, gdzie muszą zaczerpnąć powietrza oraz, jak się okazuje, zrobić kupę. Czynność defekacji na powierzchni, zwykle po jedzeniu, w praktyce użyźnia całą sieć pokarmową, wzmagając dalszą produktywność i cykliczny obrót składników odżywczych przez zooplankton. Kiedy biolodzy obliczają ilość biomasy, którą dawne populacje waleni sprzed okresu wielorybnictwa wnosiły do tego systemu ze swoimi odchodami, okazuje się, że całkowity wkład azotowy w miejscową sieć pokarmową może przekraczać nominalną ilość azotu wnoszoną przez okoliczne rzeki i atmosferę”. No cóż. Teraz ten świat jest mniej bujny, bo sprytny człowiek zjadł sobie wieloryby, a ich pozostałości przerobił na mączkę kostną.

Chciałam napisać o pięknej książce i zakończyć optymistycznie, wyszło jak zwykle. Mam jednak nadzieję, że zapamiętacie „Podglądając wieloryby”, ponieważ mam wrażenie, że haniebnie przepadła w pandemicznym zamęcie i wśród promocyjnej nawałnicy dużych wydawnictw.

Więcej artykułów o książkach znajdziecie w naszej Pasji Czytam.