Melchor zasłynęła „Czasem huraganów” (tłum. Katarzyna Sosnowska), wydaną w 2017 roku powieścią, która opisywała wydarzenia związane z morderstwem „wiedźmy” w biednym, fikcyjnym miasteczku. Powieść opowiadająca o przemocy i kulcie maczo stała się nie tylko sukcesem krytycznym - angielski przekład Sophie Hughes dotarł do finału Międzynarodowego Bookera - ale i komercyjnym. W pewnym momencie była to najczęściej kupowana książka w Meksyku! „Czas huraganów” przez wielu krytyków uważany jest za jedną z tych książek, które przejdą do legendy i będą uznawane za jedne z największych dzieł XXI wieku. Szczęśliwie większość z nas nie doczeka podsumowań tego typu, ale kapitalizm chętnie podsuwa nam podsumowania „so far”, czyli „do tej pory”, bo przecież to, co nas kręci to zestawienia i moment, gdy ktoś inny nam powie - „musisz”. W tym przypadku - rzeczywiście musicie.
Powstały cztery lata później „Paradajs” również znalazł się na długiej liście nominowanych do Międzynarodowego Bookera, co jest naprawdę sporym sukcesem. To powieść, w której mniej niż w „Czasie huraganów”, barokowego, ozdobnego języka, co nie znaczy, że Melchor zmieniła swój styl - wciąż jest on obfity, w jakiś specyficzny sposób przytłaczający, ale jednak tym razem bardziej przejrzysty, dzięki czemu autorka zbliża się do klasycznej tragedii, zwłaszcza że od początku raczej wie my, co tu się wydarzy.
Troje bohaterów i nadchodząca tragedia
Są jeszcze tacy, którzy dzielą literaturę na „męską” i „kobiecą”. Gdyby posługiwać się tym stereotypowym kluczem czytania książek, „Paradajs” (tłum. Katarzyna Sosnowska) należałoby uznać za prozę jak najbardziej męską. Bohaterowie tej niewielkiej, bo liczącej 150 stron (i złożonej bardzo dużym fontem) powieści są bowiem ludźmi nieprzebierającymi w słowach. Podobnie z narratorem - jak to często bywa w powieściach z Ameryki „Łacińskiej”, stronniczym i perswazyjnym, który nie szczędzi nam widoków dość drastycznych i - co tu dużo ukrywać - obleśnych. Jak mówiła w jednym z wywiadów autorka - aby zrozumieć, w jaki sposób mężczyźni stają się zabójcami kobiet, musiała opisać to ich językiem.
„To wszystko wina grubasa, to chciałem wam powiedzieć. To wina Franca Andradego i jego obsesji na punkcie pani Marián. Polo jedynie był mu posłuszny, wykonywał jego rozkazy”.
Trzy zdania, troje bohaterów i nadchodząca tragedia. Wchodzicie w to?
Franco Andrade jest synem bogatego prawnika i mieszka z dziadkami na „ekskluzywnym”, zamkniętym osiedlu na przedmieściach Veracruz. Dojrzewa, a dojrzewaniu temu towarzyszy pornografia, alkohol i brak jakiegokolwiek życiowego celu. Franco, „grubas”,
„…snuł się leniwie po wyłożonych brukiem uliczkach Paradajsu, tym swoim wypiętym brzuszyskiem, różową twarzą upstrzoną ropiejącymi pryszczami i blond loczkami, które sprawiały, że wyglądał śmiesznie, trochę jak spasiony cherubin - mamałygowaty nastolatek o pozbawionych wyrazu oczach”.
Oczach, które odżywały dopiero, gdy widziały panią Maroño.
Pornograficzna fascynacja sąsiadką zastąpiła Frankowi pornografię. Towarzyszem jego zmagań ze światem jest Polo, pochodzący z biednej dzielnicy Progreso chłopak, który w Paradajsie pracuje jako ogrodnik i chłopak od wszystkiego. Poczucie wyższości, dominacji, a jednocześnie wspólne fascynacje, stworzyły z Franco i Polo parę dwóch potworów, która godzinami upija się, fantazjuje i… tego już dowiecie się z powieści Melchor, choć chyba już wiecie.
Nie będzie cudów
Melchor fascynuje tym, że jej narrator absolutnie nie jest czuły. To świadek tragicznych wydarzeń, które są osią akcji. Świadek - dodać trzeba - nienawidzący. Nienawidzący zwłaszcza jednego z bohaterów - Franca, który spadając na dół pociągnie za sobą Polo. Jego „gówniarskie pomysły bez sensu, które rozpalony chłopak wyrzucał z siebie” przekroczyły strefę fantazji. Z jednej strony można zarzucić Melchor, że jej opowieść to kolejna historia o perwersyjnym bogaczu, który wykorzystuje biednego, szlachetnego „dzikusa”, z drugiej - a czy rzeczywistość taka nie jest?
Meksykańska pisarka pokazuje jak połączenie pogłębiającego się ciągle rozwarstwienia społecznego (Polo nie wie jak wymawiać nazwę osiedla „Paradise”, a jednocześnie sam mieszka na osiedlu nazwanym „Postęp”, ale już po hiszpańsku), brak perspektyw i jednocześnie ideowa pustka zastąpiona przez pieniądz i dominację, tworzą inceli. Nie bójmy się tego słowa. Franco, ten „mamałygowaty nastolatek” to incel, a „Paradajs” to chyba wstrząsająco dobry portret tego typu młodego faceta. Jak chcecie dowiedzieć się skąd biorą się ci wszyscy obleśnie rechoczący chłopcy, żałości toksyczni mężczyźni, których na wieki wieków symbolem stał się Donald Trump - musicie przeczytajcie powieść Melchor.
Ciekawie koresponduje opowieść Melchor z Nabokovem, czy Rijneveldem. W przeciwieństwie do „Mojego małego zwierzaka”, czy „Lolity” Melchor nie pozwala czytelnikowi nawet na chwilę odczuć, że pożądanie Franca ma cokolwiek wspólnego miłością, uczuciami. Jest perwersyjne, ohydne i złe. Kapitalny jest choćby opis masturbacji chłopaka, która z aktu erotycznego, staje się czymś wyzbytym emocji, czystym zaspokojeniem podszytym przemocowymi fantazjami. Melchor udowadnia w „Paradajs”, że język rzeczywiście może czytelnika obezwładniać, hipnotyzować i porywać. Nie jest to w żadnej mierze „comfort book”, książka zgodna z naszymi oczekiwaniami i przyzwyczajeniami.
Narrator „Paradajs” nie ma w sobie bowiem nic z czułości. to narrator pokazujący, że świat nie jest miejscem ciepłych herbatek i kocyków. To świat w którym pozbawione miłości dzieci odnajdują zaspokojenie potrzeb w dominacji i zadawaniu bólu. Dorastając w poczuciu braku perspektyw i idei, wypełniają życie pornografią, narkotykami i alkoholem. I choć chcielibyśmy myśleć, że przecież to „margines”, jacyś nieliczni „oni”, to - jak pokazują zwycięstwa mizoginów – możliwe, że to są nasi przyszli władcy.
W finale „Paradajs” nie będzie cudów, nie czeka na osoby czytające żadne „katharsis”. Zero sentymentów, bohater wie, co się wydarzy, czytelnik wie, że ta historia jest fikcją, ale dzieje się naprawdę i dzieje się wszędzie na świecie. Czy rządzi nami Fatum i nic nie możemy na nie poradzić? To pytanie proszę sobie zadać już po lekturze. A teraz czytamy. Będzie bolało, ale czasem musi.
* Autor recenzji pragnąłby uniknąć dyskusji o tym, czy 41 lat to „wiek średni”, czy dopiero „pożegnanie z młodością”.
** Niemal w tym samym czasie ukazała się też debiutancki cykl reportaży Melchor, „To nie jest Miami” w przekładzie Tomasza Pindela. Również Państwu polecam lekturę.
Komentarze (0)