„Nadchodzi chłopiec”. Recenzja

„Nadchodzi chłopiec” Han Kang to krótka powieść, w której centrum znajduje się masakra w Gwangju z maja 1980 roku, kiedy to rząd Korei Południowej krwawo stłumił demonstracje skierowane przeciwko zamachowi stanu i przejęciu władzy przez wojskową dyktaturę w grudniu 1979. Według szacunków historyków zabitych zostało 2000 osób, chociaż oficjalne statystki do dziś mówią o zaledwie dwustu ofiarach zamieszek. Podzielona na siedem rozdziałów książka przedstawia losy osób, które brały udział w wydarzeniach majowych lub były z nimi w jakiś sposób związane. Autorka oddaje głos chłopcu, jego przyjacielowi, redaktorce, więźniowi, pracownicy fabryki, matce, w ostatnim rozdziale dzieli się własnymi doświadczeniami.

Książka Kang jest pięknie napisana, może od razu sięgnę też po większy kaliber i powiem „rozdzierająco piękna”. Zakładam, że większość czytelników będzie startowała z pozycji takiej jak moja – czyli z zerową wiedzą o wydarzeniach w Korei Południowej. W ten sposób stajemy się idealnymi odbiorcami, nieuprzedzonymi, nieprzygotowanymi, przed których oczami powoli rozwija się dramat. Pierwszym narratorem jest chłopiec, Dong-ho, nastoletni uczeń gimnazjum, który po masakrze pilnuje w zaimprowizowanej kostnicy rozkładających się ciał pomordowanych, mając nadzieję, że odnajdzie wśród nich zwłoki przyjaciela, którego stracił z oczu w środku zamieszek. Wokół niego krążą bliscy, szukając śladu po członkach swoich rodzin. Mamy wrażenie, że obserwujemy krajobraz po bitwie – przerażający, przesiąknięty wonią rozkładu, trupimi wyziewami, które poruszają płomienie świec stojących u wezgłowia zmarłych. Jednak tak naprawdę jest to cisza przed burzą – wieczorem do miasta ponownie wkraczają żołnierze.

Nadchodzi chlopiec okladka

Kolejny rozdział to opowieść zastrzelonego ucznia, którego ciała szukał Dong-ho. Dusza chłopca częściowo oddziela się od jego gnijącego w stosie trupów ciała – w jednym momencie rozumie, że zginęła też jego siostra, chociaż jej ciała nie ma nigdzie w pobliżu. Dopiero kiedy żołnierze oblewają stos benzyną i podpalają, dusza narratora zaczyna oddzielać się od ziemskiej powłoki. I wtedy pojawia się świadomość, że właśnie zginął Dong-ho, który przecież miał być bezpieczny, wrócić do domu zanim armia zajęła opustoszałe z powodu godziny policyjnej miasto.

Każda opowieść przesuwa czytelnika odrobinę dalej w czasie: Dong-ho to rok 1980, jego matka – 2010, całość zamyka współczesna zupełnie refleksja pisarki. Coraz starsi są też kolejni narratorzy, których wspomnienia powracają do jednego miejsca, jednego wieczoru, który mógł zakończyć się zwyczajnie, a na skutek splotu okoliczności zaowocował dalszym ciągiem masakry bezbronnych praktycznie cywili (i uzbrojonych, ale psychicznie nieprzygotowanych na strzelanie do ludzi, demonstrantów). Mechanizm zamieszek jest trochę podobny do irlandzkiej Krwawej Niedzieli – wydarzenia eskalują szybko, mają tragiczne skutki i nikt nie jest w stanie ich opanować, pokojowy protest kończy się katastrofą. W rozdziale „Redaktorka”  pojawia się nienazwana amerykańska książka o psychologii tłumu, którą próbuje (pomimo sprzeciwu cenzury) opublikować wydawnictwo, zatrudniające bohaterkę. O porywającym uczuciu wspólnoty, odbierającym nawet instynkt samozachowawczy, wspomina z kolei więzień. Co takiego dzieje się w tłumie, skandującym rewolucyjne hasła? Do czego zdolni są zwykli ludzie z karabinami, a do czego żołnierze zaprawieni w walce, weterani wojny w Wietnamie? Czy człowiek jest grudą mięsa? (to określenie pojawia się bardzo często). Jak można wierzyć, że jest czymś innym po tym, co się widziało i czego się doświadczyło? W ostatecznym rozrachunku cierpią wszyscy, ofiary i ci, którzy wykonywali rozkazy. Nie ma powrotu do niewinności. Tylko zmarli nic już nie czują – a przynajmniej tak chcą to widzieć żyjący.

Autorka stawia elementarne pytania: o naturę człowieka, dobro i zło, postępowanie w ekstremalnych sytuacjach, unikając przy tym jednoznacznych ocen (żołnierze opisywani są często jako dzieci z karabinami, w zakończeniu pisarka wspomina o tym, że część z nich pomagała ratować rannych), ale nie zwalniając sprawców masakry z odpowiedzialności (wyruszając do 400 000 miasta żołnierze pobrali 800 000 sztuk amunicji). Z jednej strony przedstawia kameralne dramaty uczestników wydarzeń i ich rodzin, z drugiej - pokazuje uniwersalny mechanizm zbrodni. Narracja ta przypomina mi trochę „Silent scene”, film dokumentalny Joshui Oppenheimera o ludobójstwie w Indonezji – podobny jest stopień wyciszenia, subtelności, melancholii. Ten pejzaż smutku sąsiaduje jednak z dojmująco realistycznymi opisami wydzielin wyciekających z rozkładających się ciał, z opisami tortur, psychosomatycznych cierpień tych, którzy zostali przy życiu. Czym jesteśmy, ciałem, duszą, a może czymś pomiędzy? Kiedy następuje przejście?

I na koniec zdanie, które ciśnie mi się pod klawiaturę od samego początku: mam nadzieję, że wszelkie skojarzenia z obecną sytuacją na ulicach polskich miast pozostaną tylko odległymi rozważaniami.

Przekład: Justyna Najbar-Miller