Dorota Masłowska, co już napisano tysiące razy, ale warto chyba powtórzyć, bo przecież są na świecie ludzie, dla których czasy debiutu autorki „Pawia królowej” są czasami prehistorycznymi, na tzw. rynek książki wdarła się przebojem jaki nastolatka. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, którą wydała mając zaledwie dziewiętnaście lat, zdobyła m.in. nominacje do Literackiej Nagrody Nike, a o autorce mówili „wszyscy”. Mówili głośno, niekoniecznie pochlebnie. . Wkurzała i drażniła - językiem, który nijak nie odpowiadał wyobrażeniom o „literackim polskim”. Postaciami i opisywanymi historiami, z których wyłaziły szwy, jakimi pozszywane było społeczeństwo.

Masłowską pokochali publicyści. Jedni uważali, że doskonale diagnozuje polskie społeczeństwo u progu wejścia do Unii Europejskiej, inni - że obraża polskość i Polaków. Jedni ją pokochali, drudzy - znienawidzili. Na jednym ze spotkań Masłowska żartowała, że „skończyła się, zanim się zaczęła”. Myślę, że ostrze ironii Masłowskiej przez lata jednak okupione było poczuciem, że jest pisarką, do której wszyscy mają jakieś oczekiwania. I wyobrażenia o tym, co i jak powinna pisać. Nie ma w tym niczego dziwnego - niewielu polskich twórców wypracowało sobie tak wyraźny idiom pisarski. A przecież lubimy piosenki, które znamy. Wrócimy do tego pod koniec tej recenzji.

„Zza zakrętu ni stąd ni zowąd wydobywa się niebieski samochód marki policja z uchyloną szybą niczym obwoźny handel Sądem Ostatecznym” 

- pisała w „Wojnie…”, a w „Pawiu królowej”, książce chyba trochę niedocenionej (choć nagrodzonej Nike) rapowała:

„zło to nie ulica ani nie dzielnica, bo zło to twoja głowa, posłuchaj moje słowa, choć różne są gadżety i różne są loga, mijają doby, a ty wciąż nieduży masz wybór, czy w centrum złotym nożem cię zabiją, czy na Pradze kijem”.

Trudno się uwolnić od takich fraz. Myślę tu zarówno o czytelniku, jak i pisarce.

„Posłuchaj moje słowa”, pisała w jednej z książek. Język u Masłowskiej to język codzienny, użytkowy, przezroczysty do momentu, gdy pojawi się na papierze. Jego gęstość, błyskotliwość, fantazyjne i fantastyczne rozgoszczenie się Masłowskiej w polszczyźnie, budziło - i dalej budzi - opór. A, że wszystko to podlane było pełnymi mizoginii komentarzami? Poza Olgą Tokarczuk chyba żaden pisarz w Polsce nie musiał mierzyć się z taką „krytyką”, którą dzisiaj nazywamy „hejtem”, a może powinniśmy po prostu nazywać „nienawiścią”?

Przez te dwadzieścia lat Masłowska zrobiło sporo dobra literackiego. Napisała świetne dramaty („Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” i „Między nami dobrze jest”) i odkryła w sobie pasję felietonistki. Miała też słabsze momenty. „Kochanie, zabiłam nasze koty”, pierwsza po „Pawiu królowej” powieść zaskoczyła „normalnym” językiem, ale też rozczarowała banalnością refleksji. Podobnie dramaty „Inni ludzie” i „Bowie w Warszawie”, a zwłaszcza ten drugi, nie wzbudzały moich szczególnie ciepłych uczuć. Zdawało się, jakbyśmy z książki na książkę słyszeli już tę samą opowieść. O klasie średniej i jej rytuałach codzienności, do których należy zarówno kebab na gastrofazie, jak i sushi na śniadanie. Mieszkania na kredyt, wakacje w Egipcie, plastik is fantastic. Świat dresów vs świat korpo. W tle polski dramat. Przez 20 lat przywykliśmy do tych historii.

Masłowska udanie dyskontowała swój talent językowy w wywiadach, w których choć niby nie było o Polsce, to zawsze znalazły się jakieś zdania idealne na okładkę. Wywiady Masłowskiej to zresztą osobny rozdział jej twórczości. W 2013 roku Agnieszka Drotkiewicz wydała nawet wywiad-rzekę z pisarką. Uciekając przed łatką tej, która stawia diagnozy, pisarka sama jednak wchodzi do publicystycznej rzeki i robi to z dezynwolturą.

Trudno uciec od siebie, nie można też wymyślić się od nowa. Ale można zrobić coś nowego i świeżego, nawet gdy posługuje się tak specyficznym i rozpoznawalnym idiomem językowym. Dowodzi tego opublikowana przez wydawnictwo Karakter „Magiczna rana”.

Zacznijmy od scenki.

Siedzieli przed klubem go-go. Ona – „stara podtatusiała pro… pracownica seksualna”. On – „zgąbczały alfo… menedżer”. Oboje milczący, skwaszeni.

„I centralnie jedli se lody. Nad nimi billboard. Wielki napis »Dynastia Piastów« – nowy serial TVP. I pod nim oni, jakby Mieszko i Dobrawa, zaruchani na amen. Wyżęci, złamani. Ale dumni, wyniośli”.

Aż chce się zacytować Adasia Miauczyńskiego: „Pośród ogrodu siedzi ta królewska para”.

Ta brawurowo opisana, kuriozalna scenka to jeden z najpiękniejszych fragmentów „Magicznej rany”. Książki będącej zbiorem opowiadań układających się finalnie w spójną całość. Książki innej, mniej „masłowskiej”, literacko niezwykle dopracowanej, w której coś jakby się przestawiło.

Magiczna rana pasje-baner Magiczna rana Dorota Masłowska sprawdź  

Codzienność bohaterów zebranych tu historii przepoczwarza się, potwornieje, a im bardziej jest potwornie i monstrualnie, tym bardziej czujemy, że Masłowska mówi nam coś niezwykle prawdziwego o nas samych - zagubionych w świecie, w którym możliwość bycia „kim tylko chcemy” sprawia, że nie mamy pojęcia kim tak naprawdę jesteśmy. Magiczny i fantastyczny, który otwiera się przed bohaterami Masłowskiej, ujawnia z jeszcze większą mocą tragedię bytu, poszerza rany.

Oczywiście nie rezygnuje Masłowska ze swoich ulubionych motywów, wciąż z brawurą opisuje kiczowatość naszego codziennego życia. Mamy tu radość z otwarcia „multiparkingu na pięć tysięcy samochodów, na którym będą parkować ludzie z całej Polski”, czy historię o pochodzącej z Europy Wschodniej pisarce, która dostaje stypendium „na zachodzie”, gdzie pytają ją o to, czy mamy tu w tym naszym spłachetku kontynentu recykling. Mamy też prześmieszną - do czasu - historię chłopaka (bankowość i zarządzanie), który podrywa fitlaskę, trenerkę z klubu „Malaya GYM Spa-Room Club” (“sprzężony superpakiet mięśni i ścięgien”).

 

Masłowska świetnie odnajduje się w opisywaniu świata, w którym sztuczność została doprowadzona do skrajności („W Googlach zauważyłem, że nie ma ani żadnego kanału na YouTubie, ani zawodowego Instagrama. Kompletny noname!”). Ludzie u Masłowskiej są jak zabawki rozrzucone na podłodze przez niesfornego dzieciaka. I wyobraźnia autorki podobna jest wyobraźni dziecka, które potrafi ożywić kolorowy kawałek plastiku tak, że dzieją się cuda. Jednak radość i zgrywa szybko przemieniają się w rozpacz.

Finał czytelników chyba zaskoczy. Podpowiem, że Masłowska daje nam nadzieję. Nadzieja ta ma wyblakły kolor baneru wiszącego na płocie od zeszłych wyborów, zapach niemytej frytury i temperaturę zawsze nieodpowiednią do oczekiwań. Ale jednak jakaś jest.

Jako czytelnik, któremu książki Masłowskiej towarzyszą od wczesno studenckich lat, trochę żałuję, że nie ma już w „Magicznej ranie” tego obezwładniającego ściegu języka, który znamy z „Innych ludzi” czy „Pawia królowej”. Chwilami miałem poczucie, że ktoś wyłączył prąd temu silnikowi napędzającemu szalone frazy z „wczesnej” Masłowskiej. Znajomy napisał, że czyta się to „jakby ktoś podrabiał Masłowską”. Pisarka jednak przeciwstawia się naszym oczekiwaniom wobec tego, jaka być powinna, jak powinna pisać.

Jest w tej książce jakaś próba poukładania literatury na nowo. I jest to próba zdecydowanie udana.

Więcej artykułów znajdziesz w pasji Czytam.