Odejść czy zostać?
„Głosy kobiet” są dokładnie tym, co anonsuje tytuł: zapisem rozmów kilkunastu kobiet, żyjących we mennonickiej wspólnocie w Boliwii. Kobiety stają przed niecodziennym w prostym, patriarchalnym życiu osady, wyborem: odejść czy zostać? Wszystko ma swój początek w skandalu seksualnym: mężczyźni z wioski odurzają śpiące kobiety sprejem do uspokajania bydła, po czym gwałcą je i molestują, nie oszczędzając staruszek ani dziewczynek. Sprawa po kilku miesiącach wychodzi na jaw, pomimo zapewnień lokalnego duchownego, że to demony nawiedzają śpiące. Winni mężczyźni trafiają do miejskiego aresztu, reszta udaje się za nimi, żeby zebrać pieniądze na kaucję. W osadzie pozostają same kobiety, niepiśmienne, przyzwyczajone do posłuszeństwa i niechętne zmianom. Tym razem są jednak przekonane, że ich dalsze funkcjonowanie w społeczności Molotschnej wymaga pewnych korekt. Czy mogą zostać i codziennie spotykać gwałcicieli, a co więcej, być im posłusznymi i kochającymi siostrami i żonami? Pacyfizm leży u podstaw ich religii, nie ma więc mowy o żywieniu urazy czy planowaniu zemsty. Czy powinny w takim razie odejść i spróbować żyć w zgodzie ze sobą w innym miejscu? Nie mają przecież doświadczenia w radzeniu sobie z zewnętrznym światem.
Dwudniowe obrady kobiet spisuje August Epp, którego rodzice odeszli z kolonii i zamieszkali z synem w Londynie. Po ich śmierci i epizodzie więziennym August wraca do Molotschnej, zajmując miejsce na obrzeżach wspólnoty. Nie uprawia roli, nie jest więc w pełni mężczyzną, wie dużo więcej o świecie niż pobożny mennonita powinien, cieszy się też zaufaniem Ony, jednej z kobiet, która prosi go o zarejestrowanie przebiegu obrad.
Robi się trochę strasznie
Książka „Głosy kobiet” (przekład: Kaja Gucio) ma dwa wymiary: praktyczny i metaforyczny. W praktycznym uwaga skupia się na samych mennonitach, którzy żyją w rozsianych po świecie wspólnotach, a wywodzą się znad Morza Czarnego. Molotschna, należąca do kolonii Manitoba, leży w Boliwii, ale tak naprawdę mogłaby leżeć wszędzie – nie ma zbyt wiele wspólnego ze współczesnym światem czy specyfiką konkretnego kraju. Mieszkańcy wioski nie korzystają z elektryczności czy z samochodów, posługują się dialektem języka staroniemieckiego, dziewczynki nie chodzą do szkoły, kobiety podlegają bezwzględnie władzy mężczyzn i w zasadzie nie opuszczają terenu osady. Czytając „Głosy kobiet” bardzo trudno jest pamiętać, że mamy rok 2009, a poza polami znajduje się cywilizowany świat. Oglądamy więc sobie jakże ciekawy, jakże egzotyczny pejzaż tradycyjnej wspólnoty i współczujemy uwięzionym w nim kobietom. Jednak wymiar metaforyczny okazuje się o wiele ciekawszy: jeżeli dokładnie posłuchamy tytułowych głosów (a na nic innego autorka nam nie pozwoli), powoli orientujemy się, że ich refleksje nie są wcale oderwane od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, pod ich dylematami spokojnie mogłyby się podpisać kobiety funkcjonujące w znanych nam okolicznościach. I kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, robi się trochę strasznie. Mamy rok 2022, a my jesteśmy jak mennonitki, tylko umiemy czytać i prowadzić samochód oraz czasami wolno nam podjąć jakąś decyzję.
Kobiety z wioski zadają sobie pytania filozoficzne, ale z bezpośrednim przełożeniem na codzienne czynności. Pierwsza frakcja chce Nic Nie Robić. Te kobiety pozostaną w domu, powitają wracających z miasta mężczyzn i będą żyły tak, jakby nic się nie wydarzyło – albo tak, jakby to, co się wydarzyło, było częścią bożego planu. W stodole obradują kobiety, które opowiadają się za jedną z dwóch opcji: zostać i walczyć lub wyjechać i zacząć nowe życie (ale życie zgodne z ideałami mennonickimi, nikt nie mówi o możliwości „dołączenia” do współczesności). Po długich dyskusjach walka zostaje wyeliminowana z opcji, ze względu na pacyfizm leżący u podstaw wspólnoty – przejmując agresywne zachowanie mężczyzn, kobiety wykluczyłby siebie same z jej szeregów, sprzeciwiając się własnym przekonaniom i ideałom. Doznana krzywda nie powinna pociągać za sobą eskalacji przemocy. Ale obowiązkiem kobiet jest też ochrona siebie i swoich dzieci. Trzyletnia córka Mariche została zgwałcona i zakażona chorobą weneryczną, moczy się w nocy i musi brać z trudem zdobywane poza kolonią leki.
Kim są kobiety dla tej wspólnoty?
Ale oprócz tak namacalnego dowodu przestępczych działań mężczyzn jest jeszcze kwestia bardziej subtelna: chłopcy ze wspólnoty, którzy do 14 roku życia pozostają dziećmi, a potem przechodzą do sfery męskiej i natychmiast zyskują władzę nad matkami i siostrami. Czy kobiety powinny pozostawić synów we wspólnocie i skazać ich na wyrastanie w skażonej atmosferze? Czy mogą ich zabrać ze sobą? Jak wychować chłopców, żeby szanowali kobiety, a jednak pozostali w zgodzie z prawami wiary i obyczajami? Czy w ogóle jest to możliwe? I kim właściwe kobiety są dla wspólnoty? Jej członkiniami? Czymś w rodzaju żywego inwentarza? Najbardziej radykalne z przemawiających tak właśnie się określają – i przekonują, że czas to zmienić. Mężczyźni stworzyli warunki, w których gwałty były możliwe i nie zrobili nic, aby przerwać trwające tygodniami prześladowanie swoich współwyznawczyń. Kobiety nie są im nic winne, muszą odejść i zająć się troską o własne dusze, nauczyć się interpretować Pismo według własnych potrzeb i wrażliwości.
Z tej historii mógłby powstać mroczny thiller, jednak Miriam Toews tworzy filozoficzną narrację o wspólnocie, uprzedmiotowieniu kobiet, bezbronności najsłabszych, która jednak może zostać zauważona i przerwana. Wydaje się to ważnym przesłaniem w czasach #metoo i nieustającej walki o prawo kobiet do kreślenia własnych, nienaruszalnych granic.
Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.
Komentarze (0)