Książką wręcz idealną dla kogoś, kto chce cofnąć się w czasie i pamięta dziecięce czy młodzieżowe książki marynistyczne, o wielkich statkach, bitwach i nieustraszonych morskich wilkach, będzie „Billy Budd. Opowieść wtajemniczonego” Hermana Melville’a w przekładzie Bronisława Zielińskiego i z kapitalnym posłowiem Adama Lipszyca.

Billy Budd – recenzja

To niewielka - licząca zaledwie 150 stron powieść o Billy’m, „Urodziwym Marynarzu”, który pod koniec XVIII wieku, a więc prawie 90 lat przed powstaniem książki, zostaje przymusowo wcielony na okręt Jego Królewskiej Mości, „Bellipotent”. Tutaj charyzmatyczny i podziwiany za staranność podrzutek z Bristolu, którego jedyną wadą jest jąkanie się pod wpływem silniejszych emocji, trafia na przeciwnika. A będzie nim - jakże bym inaczej - niezbyt atrakcyjny profos, czyli jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, szef okrętowego ABW, John Claggart. „Nieco za szczupły i za wysoki”, o dłoniach „nazbyt drobnych”, nieprzyzwyczajonych do ciężkiej pracy, odmalowany zostaje przez Melvilla tak, by wzbudzić w czytelniku nieufność. Konflikt między Billym Buddem a Johnem Claggartem jest nieuchronny. A wszystko zacznie się od zupy przypadkowo wylanej prosto pod stopy Claggarta.

Choć przygodowa i moralistyczna, ale też naszkicowana bardzo grubym konturem akcja powieści może zdawać się nadto oczywista czytelnikowi, to Melville zastawia na nas pułapki, w eseistycznych dygresjach opowiada o niezwykłym czasie, jakim była końcówka XVIII wieku, co przecież pamiętamy z polskiej historii - znika Rzeczpospolita, a jej przywódcy rozjeżdżają się po świecie, by szukać sposobu na ocalenie ojczyzny.

Powrót autora „Moby Dicka”

 „Billy’ego Budda” pisał Melville po prawie trzydziestu latach przerwy w pisaniu powieści. I to się wyczuwa we fragmentach, gdzie autor rozprawia się z samą powieścią, konstrukcją bohaterów, ich psychologizacją, tworząc momentami z powieści mikroesej o tych dziwnych czasach, gdy z jednej strony budowały się nowoczesne demokracje, upadła Bastylia, a z drugiej strony nadciągało niebezpieczeństwo napoleońskiego totalitaryzmu. Od kilku lat trwała wojna francusko-brytyjska, na innych frontach Napoleon pokonał Włochów, Austriaków, Sardyńczyków i szykował się do wyprawy na Egipt. Melville, mieszkający w pozornie bezpiecznych Stanach Zjednoczonych, zauważa, że był to czas, gdy nawet jego rodacy zaczęli bać się nieposkromionego apetytu francuskiego przywódcy. Dzisiaj trudno nie czytać tej historii bez odnoszenia jej choćby do historii amerykańskiego zaangażowania się w II wojnę światową.

Jak już o współczesnej wrażliwości mowa, to nie można ominąć fragmentu, z którym czytelnik spotka się już na pierwszej stronie powieści. Opisu, który dzisiaj uchodziłby za co najmniej rasistowski, a w tamtych czasach świadczył o oświeceniu i wręcz liberalnych poglądach jego autora. Melville przypomina sobie jak w dokach Liverpoolu spotkał „zwykłego marynarza tak czarnego, że musiał niewątpliwie być rodowitym Afrykaninem z nieskażonej krwi Chama”. Przekonanie o pochodzeniu mieszkańców Afryki od wyklętego przez ojca gbura i prostaka było w XIX wieku powszechne, podobnie jak pisanie o czarnych w kategoriach antropologicznej ciekawostki - Melville nie mógł podarować czytelnikom opisu hebanowego torsu i „kształtnej głowy” marynarza, którego twarz „lśniła od potu, promieniejąc barbarzyńskim weselem”, zęby błyskały, a przechodnie przypatrywali się „owej czarnej ludzkiej pagodzie”. I choć pisarz oddaje marynarzowi hołd, chcąc opisać jego wspaniałą, archetypiczną posturę, to dzisiaj powinniśmy mieć mieszane uczucia wobec tego zachwytu.

Billy Budd polskie wydanie

Utajona historia Wielkiej Brytanii

Eseistyczna opowieść, momentami przypominająca stylem powieści Barnesa (choć to raczej Barnes przypomina Melville’a), skrzy się od ciekawych dla naszej wyobraźni sytuacji, jak choćby ta, gdy Billy zostaje zmuszony (choć wcale się na to nie uskarża) do przejścia z handlowego statku, gdzie pracował, na pokład „Bellipotenta”. Statek handlowy nazywał się… „Prawa człowieka”, a to dlatego, że „jego uparty właściciel z Dundee był zagorzałym wielbicielem Thomasa Paine’a”. Paine, jeden z ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych był autorem broszury  „Prawa człowieka”, w której poparł rewolucję francuską. Wskutek tego mieszkający ówcześnie w Anglii filozof musiał uciekać do Francji, gdzie został wybrany do Zgromadzenia Narodowego, ale i… osadzony w więzieniu przez jakobinów. Zmarł - jakżeby inaczej - w Stanach, które były otwarte na dysydentów, zwłaszcza tych zamożnych.

Budd na pożegnanie z poprzednią robotą krzyczy : „Żegnajcie mi także, ‘Prawa człowieka’!” Na wojnie kończą się prawa, zaczyna się walka o przeżycie, w której nasz  „Apollo z kuferkiem” ma małe szanse na przeżycie.

Melville odkrywa dla czytelnika z końca XIX wieku, ale też tego na początku XXI utajoną historię Wielkiej Brytanii. Pisze o „Wielkim Buncie”, który choć „niewielki ma związek” z powieścią, która “ogranicza się do wewnętrznego życia jednego poszczególnego okrętu i dziejów jednego marynarza”, to pokazuje jak “narodowa duma i względy polityczne” sprawiły, że o buncie nawet po dziewięćdziesięciu latach niewiele osób wiedziało. W 1887 roku, podczas Wielkiego Buntu, niezadowoleni z “oczywistych uchybień we flocie” marynarze wciągnęli na statki należące do brytyjskiej korony, flagi pozbawione godła Unii i krzyża. Melville zauważa, że przemilczenie największego w dziejach brytyjskiego imperium buntu marynarki wojennej jest naturalną reakcją narodu, który chce zachować spójność, podobnie jak “rozsądny człowiek” nie będzie opowiadał o tym, co dzieje się u niego w rodzinie. Przemilczenie dla “dobra ogółu” znamy w Polsce doskonale, a “Billy Budd” przypomina nam, że każdy naród nosi w sobie historie, z którą się nie pogodził.

Melville może przypominać współczesnemu czytelnikowi takiego proto-Calvino, który wychodzi poza ramy powieści, kokietuje go pisząc, że „rad będzie, jeśli czytelnik zechce dotrzymać” mu towarzystwa i przyznając się, że zbaczanie z powieściowej drogi jest „literackim grzechem”. To zwykła kokieteria - cała powieść utkana jest właśnie z literackich grzechów. I jest niezwykłą opowieścią o emocjach i historii. Ale też o archetypach ludzkich, które wypełniają swoje przeznaczenie.

Przygoda na początek nowego roku

Po lekturze „Billy’ego Budda” życzę nam, byśmy w 2021 roku nie byli jak kapitan „Belliponta”, Vere, który choć na statek sprowadził „świeżo uzupełnioną biblioteczkę, niewielką, acz doborową”, to bezinteresownie sprzeciwiał się nowinkarzom i teoriom wrogim klasie uprzywilejowanej. Dla Vere książki miały być „tamą” przeciwko nowoczesności. Dla nas niech będą raczej wodospadem przynoszącym zaskoczenia i pokazującym świat z wielu stron. I jedyne w czym może nas zainspirować Vere, człowiek zdaniem Melville’a, wyjątkowy, to staranne dobieranie lektur tworzonych „przez niepospolitych pisarzy”, „wolnych od obłudy i konwencjonalności”, uczciwych i rozsądnych.

W „Billy’m Buddzie” z pewnością odnajdziecie lekturę uczciwą, rozsądną, a w autorze postać niepospolitą. Dobry początek roku z nieoczywistą książką, a do tego wspaniała okładka autorstwa Fajnych Chłopców. Bardzo polecam.

Więcej recenzji i książkowych inspiracji znajdziesz w dziale Czytam na Empik Pasje. Magazyn Online.