„Argonauci” w przekładzie Kai Gucio, to autobiograficzny esej Maggie Nelson, za którego oś można uznać ciążę i macierzyństwo autorki, postrzegane przez pryzmat zmian cielesnych – jej własnych, ale także jej partnera, który w tym samym czasie poddaje się podwójnej mastektomii i zaczyna kurację testosteronem (Harry Dodge jest osobą o płynnej tożsamości genderowej).

Nelson porusza w „Argonautach” masę tematów: ojcostwo i macierzyństwo, stosunki z rodzicami, płeć, tożsamość seksualna i nie tylko, kwestie akceptacji społeczeństwa dla odmienności, kwestie regulacji prawnych, kultura queerowa, jej odrębność i przenikanie do mainstreamu, feminizm, kobiecość i męskość, wychowywanie dzieci, sztuka, życie naukowe i uniwersyteckie, fotografia i literatura… Wyliczanka może nie zachęcać – wygląda to, jakby Nelson napisała po prostu o wszystkim, co przyszło jej do głowy. Jednak jej wywód jest niezwykle uporządkowany, rygorystyczny, każdy element pasuje do pozostałych, podbudowuje je i naświetla. Jednocześnie – i naprawdę nie wiem, jak Nelson to wszystko godzi – „Argonauci” to książka wciągająca i wzruszająca na wielu poziomach.

Kluczową metaforą, porządkującą też na pewnym poziomie metodę twórczą autorki, jest statek „Argo”, który marynarze renowują na bieżąco podczas podróży. U jej kresu jest to inny okręt, składający się z nowych elementów, ale jego nazwa pozostaje niezmieniona. Z takich zmian składa się życie, one tworzą naszą tożsamość, budują osobowość, a jednak: pozostaje niezmienny rdzeń. Nelson próbuje o tym wszystkim opowiedzieć, zastanawiając się na wstępie (za Wittgensteinem) czy słowa wystarczą, żeby wyrazić to, co zasługuje na opowiedzenie. Owszem, sieć w którą próbujemy łapać sensy, jest dziurawa, jest to wpisane w jej naturę i nic tego nie zmieni. Słowa MUSZĄ wystarczyć.

„Argonauci” to książka przemeblowująca głowę, i wystarczy do tego wybrać sobie dwa lub trzy wątki. Mnie najbardziej zainteresowało macierzyństwo, nie mogłam przestać się zastanawiać, kiedy w Polsce przeczytamy coś, co będzie chociaż w połowie tak radykalne i w ułamku tak odważne jak książka Nelson. Jej przygrywką do macierzyństwa jest opieka nad dzieckiem Harry’ego z pierwszego małżeństwa – Nelson czyta podręczniki dla macoch, Winnicotta (zastanawiając się przy tym, dlaczego wszelkie autorytety od wychowania dzieci są rodzaju męskiego), relacja układa się poprawnie. Drugim etapem jest przebudzenie instynktu macierzyńskiego w okolicach czterdziestki, Nelson i Dogde postanawiają mieć własne dziecko. Jest to biologicznie niemożliwe, ponieważ Dogde jest fizycznie kobietą, ale co ciekawe, ta kwestia jest w „Argonautach” traktowana zupełnie neutralnie: dziecko będzie ich, ponieważ tak postanowili, nawet sprawa dawcy jest płynna: para czasami korzysta z banku spermy, czasami z nasienia zaprzyjaźnionego mężczyzny, nie dowiadujemy się, które rozwiązanie okazało się skuteczne. Sam Dodge jest adoptowany, świadomy tego od zawsze.


Argonauci 
(okładka twarda)

 

Nelson zażywa duże dawki hormonów w związku z procedurą in vitro, w tym samym czasie Dogde decyduje się zradykalizować swój wizerunek, usunąć piersi i zacząć przyjmować testosteron. Nelson jest zaniepokojona, boi się zdrowotnych i emocjonalnych konsekwencji takiej kuracji – jednocześnie czym jest „sztuczna” rewolucja hormonalna w ciele jej partnera w porównaniu z jej własną, dokonującą się „naturalnie” za sprawą przygotowań do ciąży i samej ciąży?

Kiedy rodzi się chłopiec, rodzice zastanawiają się nad jego imieniem. Chcą, by nazywał się Iggy, ale Ignatius wydaje się im zbyt katolickie, wiec może indiańskie Igasho? Z drugiej strony czy nie jest to kulturalne zawłaszczenie, indiańskie imię dla syna pary białych? W decyzji „uprawomocnia” parę położna, która pochodzi z plemienia Pima – mówi, że mają jej błogosławieństwo. Nelson odkrywa później, że „Pima” to nazwa, którą temu szczepowi Indian nadali hiszpańscy odsadnicy, pochodząca od słów „nie wiem”, wypowiadanych w rdzennym języku mieszkańców tamtych ziem. Co jest więc zawłaszczeniem, a co autentycznością, jakie znaczenie ma imię/nazwa? Z takich detali, przeplatających większe kwestie, zbudowana jest niesamowicie gęsta narracja „Argonautów”.

Ta recenzja zmierza donikąd, bo o każdym paragrafie Nelson mogłabym pisać z równym zachwytem – zresztą skończyłam czytać kilka dni temu, to zdecydowanie za mało, żeby książka tego kalibru już mi się w pełni „ułożyła”.

Mogłabym pisać w nieskończoność o poruszających paragrafach „Argonautów”, na przykład o obronie kobiet w średnim wieku, przysłowiowych „ryczących czterdziestek”, które stają się łatwą ofiarą szydery w kulturze masowej. Nelson w odpowiedzi tworzy listę duchowych matek, kobiet będących inspiracją i natchnieniem. Albo moment, w którym autorka dowiaduje się, że jej dziecko będzie chłopcem (sformułowanie nie jest przypadkowe, dziecko pojawia się w chwili porodu, wcześniej go nie ma) i opłakuje przez kilka godzin szansę na córkę, która byłaby jej odbiciem, małą feministką, radykalniejszą matką. Albo rozważania o wykorzystywaniu członków rodziny w narracjach autobiograficznych: jak pisać o Harrym, który nie mówi o sobie zbyt wiele publicznie, a poza tym sam jest artystą? Pominięcie go jest nienaturalne, bo queerowy związek stanowi jeden z kluczowych elementów budowanego wspólnie przez Maggie i Harry’ego „Argo”, kontrolowana szczerość nie wchodzi w grę, bo jest sprzeczna z pisarskimi założeniami Nelson. Ten sam motyw pobrzmiewa w refleksjach nad wcześniejszymi książkami autorki, „Jane” i „The Red Parts”, opowiadających o morderstwie, którego ofiarą padła ciotka Nelson. Pewien czas po publikacji na kampusie pojawia się stalker, szukający kontaktu z Nelson. Kobieta czuje się zagrożona, ale zdaje sobie sprawę, że niebezpieczeństwo może obejmować jej matkę - czy Harry’ego i dzieci. Autonomiczna decyzja artystyczna ma realny wpływ na życie bliskich pisarce osób.

Jednocześnie zaznaczam, że cały czas ślizgam się po powierzchni „Argonautów”, którzy nie są materiałem na tak wątłą recenzję, raczej na esej na 20 000 znaków.
Książka Nelson stanowi też starannie przygotowaną listę lektur z komentarzem: Wittgenstein, Freud, Baudrillard, Mary Angelou, Deleuze, Sedgwick, Barthes, Ginsberg, cała plejada myślicielek feministycznych. Lektura „Argonautów” to klasyczny ogród o rozwidlających się ścieżkach: czytam Nelson i jestem nią bez reszty zachwycona, a jednocześnie już mnie świerzbią ręce, żeby szukać w księgarniach książek, o których wspomina.

 

Więcej artykułów o książkach znajdziecie w naszej sekcji Pasja Czytam.